Image Slider

1029-1031

[28-30 Nov 2012]

(...)
O piątej dwanaście ostrożnie odklejam ciepłe ręce Dyni przyklejone do mojej szyi.
Podważam centymetr za centymetrem.
Ponad moje siły, by oderwać je jak plaster.
Ponad moje, bo śpiąca Dynia brak mojej szyi natychmiast zastępuje krępym, welurowym karkiem Dżordża.
Dla niej, na szczęście, bez różnicy.
Różnica za to w temperaturze. Wysunięta z igloo kołdry stopa natychmiast zamarza. Zamarzł oddech budzika.
Czajnikowi odbija sie szronem. Dam głowę, pająk nad karniszem założył czapkę uszankę!
Zima.
Kiepska podróbka.
(Składniki zimy: śnieg, suche powietrze i ciemność.  Z tej listy wyłącznie ciemność, a i tak prześwietlona księżycem.)
W tę ciemność się gapię.
Moja homeostaza jest z przezroczystego, kruchego lodu,  z jajecznych wydmuszek, a w oknach ma szyby ze szkła cienkiego jak papier.
Tu już nie wystarczą stopy podklejone filcem, ani stąpanie na palcach.
Jeden nieostrożny, zbyt pewny siebie krok...
Unikam więc gwałtownych ruchów, wstrzymuję oddech, na wiadomoco czekam, udaję, że się nie wydarzy.
Zamykam oczy, nie widzę, wiec nie ma. – zgrabna  filozofia dwulatka.
Może jeszcze przyjdzie czas, że znowu zacznę żyć?
Wiosną któregoś roku?
Gapię się w zimność.
Powątpiewam.

(...)
W drugim tygodniu pracy ulegam wypadkowi.
Skaleczyłam się.
Kartką papieru.

(...)
Dynia nieświadoma tego, że trwa międzynarodowa ofensywa na odpowiedzialne za fonię zakręty i bruzdy w jej mózgu, angażuje się w zupełnie inne frustracje.
- Czy nie uważasz  Dyniu, że tylko kurduple mizernych rozmiarów leją w gacie? Podczas, gdy dziewczątka w pantalonach we wzorek...  – zagajam ambicjonalnie, możliwe, że antypedagogicznie. Ostatecznie, albo lewy płat czołowy, albo pęcherz, nie mam czasu, by śledzić trendy w tresurze wszystkich organów wewnętrznych.
- NOOOOOOOOOOOOOOOOO! – krzyczy Dynia i wysyła na nocnik Edka Damskiego Fryzjera.
Zza sterty nadprogramowego prania można odnieść wrażenie, że nawet Edek już załapał.

©kaczka

1210


[26 Nov 2012]

(...)
Mamy tu w telewizorze krwisty dramat.
Opieka społeczna odbiera wschodnioeuropejskie dzieci rodzicom zastępczym należącym do partii o programie, który moża ponoć streścić w jednym zdaniu: Wyspa dla Wyspiarzy.
Być może. Nie wiem. Może zaczynają dzień intonując Rule Britannia! Może żywią się fasolką. Może podpalają wycieraczki słowiańskim sąsiadom.
Jestem obojętna na nuty, indyferentna względem strączkowych, nie mam wycieraczki.
Za to co mnie do żywego dotknęło w przekazie -
Zastępcza matka roni łzy w zapaskę: ‘... nie jesteśmy rasistami, przecież uczyliśmy je [czyt. wschodnioeuropejskie dzieci] ich własnych SŁÓW!
SŁÓW? Wschodnioeuropejskich?!
Ciska mną atak apopleksji, bo to temat ostatnio dość drażliwy.
Bando kretynów! Idiotów ławico! Tabunie dufusów!
JAKICH ... tu wstawić stosowne obelżywości... SŁÓW?
SŁÓW?! wasza królewska mać!
Wciąż dochodzę do siebie, wciąż jeszcze trzęsą mi się ręce, nadal na czole pulsuje mi żyła po tym jak – na gorącym uczynku – ochronka galopując za Dynią artykuowała ‘żółty’ jako ‘ZOFTY’.
Niepomiernie dumna ze znajomości słowiańskiej fonetyki i kolorystyki.
I nieodmiennie przekonana, że robi dobrze.
To mój własny krwisty dramat, w którym brodzę.

(...)
Dynia zdegustowana nieadekwatną do apetytu podażą ciasteczek zelżyła mnie werbalnie.
- DUFUS! – rzekła, a na wypadek, gdybym  miała wątpliwości doprecyzowała – MAMA DUFUS!
Wezwałam podejrzanego.
Norweski przyznał się od ręki, co wiecej nie poczuwał się do winy.
Przecież to ja chciałam, by Dynia oduczyła się naruszać nas cieleśnie w obliczu swych frustracji.
To oduczył.

(...)
Czytam Yrsę po polsku.
Jak dotąd (strona dwudziesta) jedyną zbrodnią jest masakra, której polski tłumacz i dział korekty dokonali na tekście.


(...)
Dynia Cykl: Portrety. Ojciec. Matka. (2012); szkice żelazem




©kaczka

1208-1209

[24-25 Nov 2012]

(...)
Sezonowe spotkania matek.
Mniejsza połowa (o siło tradycji!) jest w ciąży, większa połowa dolewa sobie wina i weseleje w postępie wykładniczym.
Gdzieś w oddali, pod osłoną nocy, pięciu ojców układa swe dziateczki do snu.
Przemocą lub przekupstwem.
W ruch idzie woda, mleko, paracetamol, nurofen, amoksycylina, cyklosporyna, maść na liszajec, magiczne granulki na ząbkowanie, misie, lalki, samochodziki, książeczki, egzorcyzmy...
- CHLOROFORM! –  wreszcie któryś z nich przysyła wiadomość  - JAK BOGA KOCHAM, ZARAZ IDĘ PO CHLOROFORM.
Wznosimy toast pod chloroform. Zamawiamy przystawki.
Rekonstruujemy opowieści o porodach, wymieniamy  przepisy na liszajec, wyznajemy publicznie zaniedbania, odpuszczamy sobie wychowawcze grzechy, żeby ich bilans się zgadzał nadrabiamy nieumiarkowaniem w jedzeniu i piciu.
W domach, do których zakradamy się na palcach po północy, śpią warstwami na kanapach ojcowie i ich dziatki.
Chrapią.
(Za przyczyną chronicznych infekcji górnych dróg oddechowych wszyscy tu chrapią.)
Niewyłączone telewizory emitują sygnał końca programu.
Na ekranach szary śnieg.
- Dobrze, że już wróciłaś. – mamroczą przez sen.
Dobrze.
Choć czasem to dyskusyjne.

(...)
Bebe wchodzi w trzecią prędkość kosmiczną na Pegazie swego talentu.





©kaczka

1205-1207

[21-23 Nov 2012]

(...)
Najbardziej zaskoczone nowymi okolicznościami zawodowymi są moje nerki.
Od lat wydzielało im się płyny w regularnych interwałach [1] – szósta, dziesiąta, pierwsza, osiemnasta.
Nagle mają nielimitowany dostęp do napojów zimnych i gorących.
Pokryte kurzem cynaderki  od tygodnia  pracują na pełnych obrotach.
Powiadam, każdy nefromedal ma dwie strony.

[1] Wiadomo, nie wypada pić ze zlewki lub erlenmajerki.

(...)
Dynia mocno sfiskowała w opiece nad swym plastikowym potomstwem reprezentowanym przez Lolę i Edka (na cześć Mendozy nazywanego najczęściej Damskim Fryzjerem) [2].
Matka somnambuliczka przewija je i karmi przez sen nawet na moment nie opuszczając przy tym fazy REM.
Pytanie, czemu u licha, ta umiejętność nie jest dostępna innym matkom?

[2] Edek Damski Fryzjer ma trudne dzieciństwo. Ostatnio przypadł mu z rozdzielnika różowy outfit z napisem ‘Mummy’s gorgeous girl’.

(...)
Dynia 'Wielki Wybuch' (2012), kolekcja prywatna

 

©kaczka

1203-1204

[19-20 Nov 2012]

(...)
Czas płynie.
Niby toleruję to przepływanie.
Może czasem tylko drgnie mi powieka, gdy u lekarza przyjmuje Doogie Howser, M.D.
Może rzadziej i przelotniej studiuję swoje szczegóły w zwierciadłach.
Może nawet szybciej zasypiam wieczorem i dłużej wstaję o poranku.
Niby toleruje, niby wspaniałomyślnie siłom sprawczym wybaczam to obcesowe traktowanie.
W końcu, czy ma sens się buntować i brodzić pod prąd w tym pantareju?
Mącić spokoju wodę, spod kamieni wypłaszać smutnych myśli wijce i pratchawce?
Czy nie prościej dryfować recytując Koheleta?
I oto, o ironio,  od wczoraj jestem tymczasowa podwładną kogoś młodszego ode mnie o jedną, a może nawet i dwie dekady.
I chodzi za mną lustro, i czy chcę, czy nie chcę [1], zerkam, rzucam okiem, porównuję, się przeglądam.
I gdy rozmawiamy o dzieciach (ludzkości, o jakże niesłusznie zakładasz, że matki potrafią jedynie o dzieciach), dociera do mnie, że opowiadam z pozycji pogromcy tygrysów ‘wszystkie światła na płonącą obręcz, a teraz wkładam głowę do paszczy’, podczas, gdy ona mi streszcza  wrażenia z pierwszych rzędów widowni ‘wata cukrowa, baloniki, pańska skórka i klaun na rowerku’ .
Kiedy?
Kiedy, pytam, ukradkiem myjąc nogi w tym chwil (ś)cieku, kiedy zostałam pogromcą tygrysów?
Kiedy, skoro jeszcze wczoraj ja sama - i wata, i balonik, i skórka, i klaun na rowerku?

[1] Nie chcę, ale nie potrafię się oprzeć.

(...)
Ochronka przechodzi załamanie nerwowe.
Po miesiącu nauczania Dyni algebry, Dynia nadal liczy w systemie binarnym.
One, two, one, two, one, two... leloł’.


©kaczka

1205

[18 Nov 2012]

(...)
Ronda.
Droga przez sąsiednią wieś przypomina trasę kulki we flipperze.
Narozstawiali tam w poprzek jezdni takich metalowych płotków, wybrzuszyli asfalt, dołożyli dziury w bruku, obsadzili zakręty gęstym bluszczem, upstrzyli trasę przejściami dla pieszych na guziki, a jakby tego mało wsadzili trzy ronda.
Jedno za drugim.
Dojeżdżając slalomem do pierwszego należy gwałtownie zmienić pas, bo się ta droga na pół samochodu nagle wystrzępia na dwie.
Nie zmienisz pasa, będziesz wiecznie krążyć po rondzie. Sprawdziłam.
Zjeżdżając z ronda trzeba gwałtownie zmienić pas, bo utknie się w drugim rondzie, którym po pięciu metrach kończy się ten półmetr szosy.
(Widziałam turystów, którzy krążą tam od tysiąc dziewięćset sześćdziesiątego czwartego.)
Wisienką jest trzecie, miniaturowe rondo, rondo z domku dla lalek, w które wpada się natychmiast, bez ostrzeżenia, wyjeżdżając z drugiego ronda.
Można byłoby go nie zauważyć, ale ktoś przezornie ustawił na nim betonową doniczkę z pelargonią.
- DLACZEGO? Dlaczego te ronda?! – pytam tłukąc głową o kierownicę gdzieś na poboczu.  – Przecież można było przez tę wieś prostą drogę!
- Ronda wymyślili Francuzi! – obrusza się staruszeczka.
Wymyślili też Sauvignon Blanc i Moneta.
Oczywiste, że należało wybrać ronda (!).

(...)
Są też najjaśniejsze strony.
Dynia gubi na trasie torbę frotek do włosów.
Znajdujemy ją wychodząc ze sklepu po godzinie zakupów.
Ktoś znalazł, oparł o ścianę, torba czeka.
Nieustannie się dziwię.


©kaczka

1203-1204

[16-17 Nov 2012]

(...)
Coś jest na rzeczy z tym kompocikiem mitycznym [1].
Stoję przy zlewie, nurzam statki w pianie, myśl mi dryfuje ku lepszym światom.
- ... LEKA! MLEKA! MLEKA! - odbieram nagle na częstotliwości zarezerwowanej dla lepszych światów.
Odwracam się.
- MLEKA PROSZE! – mówi metrowy hobbit wymachując pustą szklanką.
(Zupełnie, absolutnie, kompletnie pustą. To nie test osobowości.)
- TY MÓWISZ, CÓRKO?! MÓWISZ!?
- Tap.
- PO POLSKU?!
-Tap?
- CO CHCESZ?
-...
(rozwieszone w powietrzu napięcie można kroić tasakiem)
-  ...MILCH!

[1]
W tym z krotochwili:
...
- Synu, dlaczego? Dlaczego milczałeś przez dwadzieścia lat?
- Bo zawsze był kompocik.


(...)
Dynia języki traktuje jak cukierki  ‘Pick ‘N’ Mix’.
Do tej pory prawdopodobnie wybierając na oślep.
Od niedawna wszystkie orzeczenia są słowiańskie.
(Obowiązkowo w bezokoliczniku.)
Rzeczowniki  - angielskie.
Z teutońskiego wydłubuje  kurioza.
 Na przykład: So... 
Czymkolwiek jest:  So..., niezawodnie sprawdza się przy rozwiązywaniu łamigłówek umysłowych.

(...)
Trzymając dziś rano nogi ponad dwumetrowej drabiny zakończonej człowiekiem myjącym nasze okna, wyraziłam niejedną wątpliwość.
Najpierw, że jednego okna wcale nie da się uczciwie umyć, bo dostępu dwumetrowej drabinie broni głupi ganek z daszkiem.
(A zgadnijcie, poza konkursem, które tedy okno najchętniej obsrywają ptaki?)
Potem, że gdyby jednak te okna otwierały się do wewnątrz, ta dyskusja nie miałaby miejsca, bo sama myłabym sobie okna bez wynajmowania siły roboczej.
Siła robocza z drabiny obruszyła się i spieniła, że głoszę nieopisane herezje!
Że przecież, bez tych okien nie miałaby pracy!

...nie opuszcza mnie wrażenie, że coś im chyba nie tak poszło z tym imperium...

(...)
Mózg elektronowy.



©kaczka

1201-1202

[14-15 Nov 2012]

(...)
Przez kurs BHP przeszłam pod rękę z Wergiliuszem.
Może nie był to krąg piekielny per se (raz w tygodniu, osiem godzin dziennie, przez miesiąc), ale jakiś smrodliwy wychodek bez papieru toaletowego na obrzeżach zaświatów – z pewnością.
Prowadzący cedził słowa.
Ale jak cedził!
Chciało się podejść, potrząsnąć, w plecy uderzyć, żeby się z niego wreszcie wysypało.
- Aaaaaaaaa teeeeeeeeeeeraaaaaaaaz... (pauza suspensu) ... proooooooooooszę...
wyyyyyyyyyyyy...mieeeeeeenić... cooooooooooooo jeeeeeeeeeeeeeeeeeeeeeeest pooooooooootrzeeeeeeeeeeeeeeeeeeeebneeeeeeeeeeee byyyyyyyyyyyyyy...
(suspens, suspens, suspens)
wyyyyyyyyyyyyyyyyyyyyyyyyyyywołaaaaaaaać... 

(zatchnął się? czemu milczy od minuty?!)
...
...
...
... POOOOOOOOOOOOŻAR?
- Tlen, źródło ognia, paliwo!  - krzyczą jedni przez drugich, byle szybciej, byle  skrócić tę torturę.
Nie pomaga.
- Nieeeeeeeeeeeeeeee taaaaaaaaaaaaaaaaaaaaak szyyyyyyyyyyyyyyyyyyyyyyyyybko!
Zaaaaaaaaaaaaaaaaaaaaaaaaaaaaaaaaaaaaaaaaaaaacznijmy oooooooooooooooooooooooooood

...
...
...
tleeeeeeeeeeeeeeeeeeeeeeeeeeeeeeeeeeeeeeenu...

(... niech ktoś miłosiernie odetnie nam do niego dostęp!)
Raz w tygodniu, osiem godzin dziennie, przez miesiąc.
Egzamin i jeszcze napisać rozprawkę o wyższości bezpieczeństwa nad higieną lub odwrotnie.
Na nóżce od stolika są ślady moich zębów.

(...)
Na trzy miesiące zzułam robocze, fabryczne buty.
Zgarnęłam długopisy i kredki w karton po bakteriach.
Rozpakowałam dwa piętra wyżej w dziale, gdzie nie nosi się fartuchów i bez konsekwencji zarażenia się tyfusem można ogryzać ołówki.
Nowa jakość open-plan z parą szpilek pod biurkiem.
Będzie o czym pisać.

©kaczka

1198-1200

 [10-13 Nov 2012]

(...)
Staruszeczka z kuszą długo trzęsła się w bezgłośnym śmiechu schowana w poduszkę powietrzną (nienaruszoną!), a łzy niewspółczucia ciekły jej ciurkiem po plecach.
A wszystko to dlatego, bo podzieliłam się refleksją, że czyż nie powinno wystarczyć mi dziesięć godzin jazdy po  bezdrożach hrabstwach – zimny łokieć, dwadzieścia mil na godzinę, ułani pierzchają sprzed maski, wyprzedzam elektryczne wózki inwalidzkie  - aby jeździć z autoryzacją?
Podobno, że może.
Jeśli zacznę jeździć bardziej po lewej i nie zatrzymywać się na środku skrzyżowania.
I gdy z dróg znikną ułani.

Do tego ostatniego mocno się przykładam.

(...)
Przeczytałam książkę, z której wynika, że trójęzyczność to nie frywolna odmiana dwujęzyczności, ale zupełnie inna jednostka chorobowa globalizacji.
Nie wiem, na ile wierzyć, na ile naprędce modyfikować własne metody, na ile autorka jest matką tygrysicą obserwującą nieustannie swe dziatki  przez weneckie lustro?
Trochę impas.
Tymczasem Dynia brnie w mowę tubylczą (MAJN PYKCZER!) wysadzaną pojedynczymi perłami Lecha, Czecha i Rusa.
- Pacan! ¬ - niesie z kąta z grochem [1].
Dowolna wariacja na temat przepraszam lub szczera krytyka.

[1] Demokracja, kolejna refleksja,  to nieporęczny system, gdy przychodzi tłumaczyć dziecinie, dlaczego nie może kazać ojcu klęczeć na grochu za odmowę dostępu do dóbr limitowanych.

(...)
Przechodzi przez nas kolejna infekcja.
Nie będę się upierać, że nowa.
Może ta sama z uaktualnionym oprogramowaniem?
Trzydzieści osiem i pięć oraz upiorny kaszel zeszło właśnie z sufitu, śpiewa  i tańczy, w ręku marakasy - opakowania kolorowych groszków (wyłudzone na status obłożnie chorego). Zatańczyło, padło na dywan po wyjątkowo udanym fouetté i próbuje odgryźć sobie stopę. W nocy wstało i recytowało alfabet.
Trzydzieści osiem i pięć oraz upiorny kaszel żywiłoby się paracetamolem w płynie o smaku syntetycznych truskawek, życzy sobie samodzielnie dozować sól morską do nosa w dezodorancie oraz ciska nią furia, gdy odłączyć ją od inhalatora. Nie uwierzyłabym, ale widziałam!
Przestała jeść [2].
Bezbłędnie odnajduje ponad setkę słów wyrażonych w obrazkach.
Miewa przebłyski samokrytyki.
Łączy [3].
Gdy knuje, układa usta w owal z obrazu Muncha.
Trochę się niepokoję, że mi wirus mutuje potomstwo.

[2] Nie żeby jej to zaszkodziło, ale nie jestem przyzwyczajona do dań
zwracanych [4]

[3] Before. After. 
After lakonicznie.


[4] Skoro o zwracaniu. Dżordż miał pecha znaleźć się w niewłaściwym miejscu w niewłaściwym czasie.
Ja też.

(...)
Gdzieś w australijskim interiorze przy autostradzie na Wiszącą Skałę...


(...)
Nie proś Rapunzel o przedziałek.
Reklamacji zakład nie uwzględnia.


©kaczka

Ogłoszenie najspecjalniejsze


Wstęga nadcięta.
Nożyczki przejmuje Bebe.
Klik!  - uprasza się uniżenie.
I niech ma nas w opiece Muza Życzeń Świątecznych [1]!



[1] tradycyjnie przedstawiana ze amforą barszczu z uszkami i zwojem papirusu przyozdobionym brokatowym reniferkiem


©kaczka

1196-1197

[6-7 Oct 2012]

(...)
Samoobsługowa, niepodległa Dynia sama robi kanapki.
Nożem do masła opędza się od naszych nadgorliwych anielebożystróżumój skrzydeł.
Od upierdliwego: pomóc ci pomóc ci pomóc daj ać pomogę!
Sama.

Przepis.
Pajda chleba w roli zakładnika.
Na to bryła masła.
Na to bryła sera w mazidle.
(Nadobowiązkowo – jeden lub dwa dwucalowe plasterki brie.)
Na to łycha marmolady z pomarańczy.
Na to Matterhorn ogórków w octowej, słodkiej zalewie.
I wreszcie czekoladowa posypka.
Zjadać od góry.
Sukcesywnie.

©kaczka

1191-1195

[5 Oct 2012]

(...)
Życie, pozorna ulga, zwykle jednak odpowiada na nurtujące nas pytania: skąd przychodzimy, dokąd idziemy, którędy wobec tego na Ostrołękę, z czego obiad, gdzie kompocik lub wreszcie, co Dynia chce pod tę choinkę [1].
Życie odpowiada, choć może lepiej, aby milczało?
- MYSZ, mama, MYSZ. - obstaje Dynia, bo jej wyobraźnią zawładnął rodent o sporym przebiegu w kolorze niebezpiecznie zbliżonym do łazienkowego dywanika.


Czego nie zaanektował gryzoń, wypełniły rumaki.
- Häst!- rozaniela się moja osobista dziecina akcentując akuratnie dwie kropki nad a.
Amazonka po weekendowym kursie skandynawskiego [2].
Ile trzeba metrów papieru w rzucik, by owinąć kucyka?
A starszą siostrę?


(...)
Konflikt dyplomatyczny miał miejsce w muzeum przy jednoosobowej drabinie z widokiem na wypchanego morsa.
Poszło o drabinę, nie o widok na eksponat.
Mały obcy, blond cherubek Josefat Svenson pragnął tej drabiny równie mocno jak Dynia.
On, bo chciał być strażakiem, Dynia – nie wyjawiła przyczyny, utrzymujmy zatem, że w odwecie za Potop szwedzki.
Muzeum w nurcie ortodoksyjnej, pruskiej szkoly zoologii, rzędy stuletnich gablot, w nich wypłowiałe, wypchane egzemplarze fauny [3] od kanarka po wieloryba.


Kurz, półmrok, formalina, naftalina, gotycka czcionka.
Zwykle w kolejności alfabetycznej. Jedynie gdzieniegdzie, jakaś powściągliwa scenografia, jakiś wyklejony z kamyków i mchu fragment niszy ekologicznej, a właściwie, raczej piramidy pokarmowej.
Bez sentymentu.
Niektóre ptaszyny udrapowane nóżkami do gory, jakby je coś zmemłało pod karmnikiem.
Z dziobu wypchanego sokoła wystaje pół wypchanej myszy.
- MYSZ, mama?! Why?
... pospiesznie odwróćmy uwagę...
Nic tedy dziwnego, jedna drabina – bastion interaktywnej anarchii w tym opanowanym przez szalonego taksodermistę statycznym, funeralnym świecie taksonów.
Dziatki dały sobie pod tę drabinę po uchu, zelżyły altruizm, splunęły na wpajane zasady, znieważyły pokojowe idee Nobla Alfreda, odczepione od drabiny zawyły zgodnie w proteście naruszając spokój wypchanych.
(Niech płowieją w pokoju!)
Chwilę potem, chrzanić drabinę! biegały w zgodzie, puss och kram, wokół gabloty z wypchaną latimerią. Chrzanić latimerię!
Obeszło się bez ingerencji ONZ.

(...)
Pocztę, pod ktorąśmy się pierwszy raz całowali, wymieniono na sklep.
Lidl.
Znamienne.

(...)
Tymczasem spadł śnieg.
O ironio zdarzeń meteo!
Tu spadł, nie tam.






[1] Gdyby ogarniała koncept Merry Christmas, być może wysuwałaby ku radości Bawarskich cioteczek sezonowe żądania z określonym statutowo terminem realizacji, aktualnie żądania są bez ideologiczno-religijnego podłoża, za to z klauzulą na cito.


[2] Żal, żal mi ściska, że nie zobaczę fizys ochronki, gdy jej Dynia policzy ett, två, fem...




[3] Dygresja.
Może są na sali ci, którzy pamiętają? Wiele lat temu  będąc w podróży zatrzymaliśmy się w B&B przy duńskiej plaży. Właściciel, oprócz tego, że mówił wyłącznie po duńsku, chlubił się imponującą kolekcją zwierząt wypchanych. Prawdopodobnie wypychał wszystko, co znalazł przy autostradzie na Aalborg, a gdy tego zabrakło, sztukował kolekcję tym, co przeszło mu przez ogródek. (Możliwe, że wypychał również niewypłacalnych turystów. Możliwe, że nas ostrzegał. Naonczas byłam pewna, że Norweski rozumie dialekt, Norweski był przekonany, że skoro potakuję to wyłącznie ze zrozumienia, nie przez ogólnoludzką uprzejmość.) Spędziliśmy tam, u tego Normana Batesa, niezapomnianą noc, nakryci z głowami  pościelą w różyczki  i obserwowani przez setki oczu ze szklanych koralików.
Od tej pory, kultową facecyjka jest w naszym gospodarstwie domowym zaoferować  repetę przy śniadaniu i  uslyszeć w odpowiedzi ‘no thanks I am stuffed’[4].

[4] ... nie zawsze...


©kaczka