Image Slider

[1]

[29 Oct 2013]

(...)
Pierwszy dom był z widokiem na zatokę i stał na szczycie szklanej góry.
Z tej przyczyny porzuciliśmy samochód wpół drogi i przeklinając szpetnie podjęliśmy wspinaczkę.
Szklana góra, sam czubek, dwadzieścia wykutych w skale schodów by dostać się do budynku, apartament na pierwszym piętrze, a gdyby tego było mało (oprócz chorągiewki ‘Tu byłem Hillary i Tenzing’) właściciel prztyknął w nim sobie schody.
W dół.
Takie w formie stopni przykręconych do metalowej rury.
Oczami duszy widziałam Dynię zjeżdzającą po rurze oraz siebie wbijającą się zimą pod tę górę z siatami z Aldiego.
Cały ten kompleks architektoniczny projektował zapewne jakiś lokalny Frank Lloyd lub wysoce wyspecjalizowany kret, bo wszystkie okna były na poziomie gruntu, a wyeksponowane mniej więcej od prekambru warstwy geologiczne ogródka łączyła sieć skomplikowanych mostów i tuneli (Gaudi? Partyzanci z Wietnamu?).
Karą za naszą próżność, by zamieszkać w tej lepszej dzielnicy, była oprócz popękanych od wysiłku żył i płuc rozdętych od rozrzedzonego powietrza, konieczność wysłuchania historii każdej klamki, szuflady i zawiasów w drzwiach.
Herr Herrmann okazał się wyjątkowym detalistą.
Drugie mieszkanie miało dwieście (!) metrów kwadratowych i wyłożone było marmurem, złotem oraz kadzidłem.
Wanna na złotych nóżkach na środku łazienki, aniołki ze stiuku, kominek i ogólnie ‘pan wzywał, milordzie?’.
Nie wiem, czy na histerycznie niską cenę wynajmu miało wpływ siedem polskich nazwisk na skrzynce pocztowej w sąsiednim apartamencie lub może lord tam zabił lordozę i w tym zamku po prostu straszyło?
Kusiła nas sauna w jednej z osiemnastu łazienek, ale ze smutkiem przyuważyliśmy, że nam Dynia nie wyrabia w kapciach na marmurowych zakrętach i ukręciliśmy łeb wizji mieszkania w pałacu.
Ostatecznie odnajęła nam aramejska rodzina bez uprzedzeń względem przyrostu.
Zamożni posiadacze dwudziestotrzypokojowego (!) domu mieszczącego Najświętszą Panienkę nadnaturalnej wielkości, pięciu synów, ich wszystkie żony oraz piętnaścioro wnucząt.
Dynia gładko zaprzyjaźniła się z wnuczętami, wymieniono bileciki wizytowe, a dodatkową zaletą sytuacji jest całkowita niemożność zatracenia jej w tej masie dziatek. Na tle aramejskiego fenotypu Dynia wygląda jak niedoprany albinos.
(Do tego liczmy, że Dynia podłapie aramejski i w ramach pracy zarobkowej zacznie tłumaczyć Stary Testament.)
Za wadę należy zapewne uznać, że już po pierwszym kontakcie z aramejską grupą rówieśniczą Dynia zażądała na cito złotych kolczyków i złotych pantofelków.
(Podsumowując, po tygodniu mieszkania w Republice Dynia gardzi zastaną formą rządów, promuje rojalizm, przedstawia się jako princessa, chce korony, klejnotów i dostępu on-line do produkcji filmowych o Barbie w roli baletnicy. Sypia na srebrnych pointach.)


Kontrakt podpisaliśmy po spożyciu kilkunastu litrów kawy po turecku i dwudziestu sześciu dań obiadowych. Wszystkich z ofiarnego baranka.
I tak oto zamieszkamy między dworcem a matką Borisa Beckera.
Z widokiem na ogród włoskiej rodziny z trójką dzieci.
Czy chcę znać powody, dla których lokal w popłochu opuścili Szwajcarzy zostawiając nam do złożenia układankę z dwunastu, bardzo przyzwoitych kuchennych szafek?
Nie.
Jeśli tam też straszy, zaprawdę Lebensraumu na tym metrażu wystarczy dla wszystkich – urodzonych, przyrodzonych i nadprzyrodzonych.

Ponad tysiąc kilometrów, które przejechaliśmy wczoraj, w ciągu jednej doby (błogosławione, gładkie jak stół, rysowane od linijki teutońskie autostrady), by to wszystko obejrzeć i ostatecznie odnająć Dynia zniosła z nieopisaną godnością.

Tysiąc kilometrów to jedyne dwadzieścia razy ‘The Best of Elmo’ z karaoke z tylnej kanapy i maksimum dwie przerwy na siku.

©kaczka

Zmaltretowany początek

[24 Oct 2013]

(...)
Monumentalność zmian jeszcze do mnie nie dociera, gdyż dla resztek zdrowia psychicznego biorę na klatę po fragmencie rzeczywistości. Dla najświętszego spokoju żyję z godziny na godzinę. Od rozmyślania o przyszłości najprawdopodobniej bym się rozpadła na subatomy, zatem stawiam sobie nieskomplikowane wyzwania. Takie, które nie nadwyrężają sznurka i plasteliny, na której trzyma się mój duch niegdyś niezłomny, acz ostatnimi czasy mocno przechodzony.
(Gdzie popełniłam błąd, czy popełniłam błąd, i jak wyglądałoby moje życie gdyby? Gdybym była mniej harda? Uparta? Spolegliwa? Stadna? Bardziej przywiązana do ziemi? Miedzy? Kruszyny chleba?
Myślenie, zauważam, jest mocno demoralizujące.)

W drodze na prom oddaliśmy klucze Srajgencji, którą mimo licznych znaków (listy, emaile, telefony, osobiste wizyty) mocno zdziwiło, że opuszczamy kraj (- oh, how exciting when?well, za trzy godziny?), ale nie do tego stopnia, by chcieć zanotować nasz nowy adres lub telefon.
(Głupio się powtarzać, ale jak oni tę wojnę? JAK? W oparciu o społeczne zaufanie? Wiarą, że Adolfowi zrobi się w końcu przykro i jednak odniesie klucze?)

W stronę Dover BBC Radio 4 zasponsorowało nam nastrój przejmującym słuchowiskiem ‘Goodbye’ (główna bohaterka przez ponad godzinę umiera na raka piersi osierocając liczne dziatki) i ten nastrój trzymał się nas pod teutońską granicę, gdzie od drożdżowego ze śliwkami i śmietanowego z truskawkami zrobiło się przez chwilę lepiej.

(Rzecz jasna, nie powinnam narzekać, mogliśmy przecież ciągnąć ze sobą Dynię, która z tylnej kanapy wymagałaby nieustannych przerw na siku, paszę oraz odtwarzania ‘The Best of Elmo’. Bez Dyni mogliśmy tedy odtwarzać U2 i przez trzy granice grać w Państwa i Miasta. Na marginesie, granie w Państwa i Miasta jest wyjątkowo bez sensu, jeśli na wstępie nie ustalić, ortografia, którego języka jest ortografią urzędową. Wrocław? Breclau? Szmeclał?)

Obecnie stacjonujemy u Hauptcioteczki, co wiadomo, ma swoje jasne, niejasne i bardzo ciemne strony.

O ile się nie mylę, za dziesięć dni Norweski, obecnie główny żywiciel rodziny, winien podjąć pracę zarobkową na drugim końcu Republiki. Problem w tym, że nikt się nie kwapi odnająć nam tam choćby i stajenki. Co więcej, właścicieli stajenek charakteryzuje albo zbiorowa niechęć ku rodzinom z dziećmi ('bo porysują parkiety!') albo jakiś defekt mózgu, który pozwala im wierzyć, że gdybym miała miesięcznie na zbyciu pięć tysięcy ojro to nadal wolałabym za tę kwotę od nich odnająć niźli, na przykład, powiększyć sobie biust, kupić pięć tysięcy zdrapek, albo pobrać kredyt na bungalow w Magaluf.

Ja wiem, że przychodzę z krainy, w której metraż nie ma znaczenia, ale wypowiedź Frau Klopke, która sto dwadzieścia dziewięć metrów kwadratowych pragnie odnająć jednej, góra dwóm osobom, a najlepiej to już wdowie (po zbrodniarzu wojennym z Argentyny?) i żeby 'one, te osoby żyły po bożemu, nie miały dzieci, ani innych zwierząt' stanowi dla mnie jakieś smutne rytualne przejście z jednego zaścianka Europy w inny zaścianek. W kolejny zaścianek meandrów ludzkiego mózgu i zwieraczy odbytu.

Taka Frau Müllhäuser może nawet by i odnajęła, ale ostatecznie orzekła, że jedno dziecko to za dużo, a supozycję, że zawsze możemy przekroić przyjęła z niemieckim poczuciem humoru.
Udając się po piłę tarczową.

Niczego sobie był również Herr Schatke, który rzucił na wstępie, że 'nauczycielom z definicji nie odnajmuje...' za to Norman Bates może wprowadzić się bez kaucji i nawet za matkę mu się nie policzy.

I nie iżbym się spodziewała, że Angela mi przyśle powitalny telegram, a UKIP zrzuci na pożegnalny wieniec, ale nosiłam gdzieś w głębi duszy nadzieję, że świat w ciągu ostatnich kilku lat jednak poczynił jakiś postęp w zakresie globalnego IQ.

O bogowie, lada moment zauważę, że oprócz grzyba i pleśni Srajgencja nie rzucała kłód pod nogi całkiem nieźle wychowanemu przyrostowi naturalnemu. A ponieważ dla tych resztek zdrowia psychicznego nie jest to droga, w którą winnam skręcać skoro moje meble są gdzieś jeszcze w Londynie, więc...

Więc tak naprawdę, wiszę gdzieś pomiędzy. Żyję po kawałku. Po milimetrze. Oddycham półgębkiem. Symuluję życie rodzinne. Pielęgnuję idiotyczne rutyny. Chadzam na długie spacery. Gotuję pożywne obiady. Co i rusz w myślach obracam, skąd mi się wzięło, że to lepiej, że Dynia będzie Niemką? Wypełniam wielostronnicowe formularze nijak w dzisiejszych czasach nie przystające do wędrówek ludów i układu z Schengen. Kupuję placek ze śliwkami. Odsiaduję swoje w korytarzach w urzędach. Dziwię się, jak tanie mogą być jabłka. Jem nabiał o konstrukcji, która nie śniła się Brytyjczykom. Kontempluję globalizację, w tym ogólnodostępność fasoli Heinz, zbóż Frootloops i czipsów z octem. Czekam na lepsze. Nie wiem co dalej.
I sypiam przy otwartych oknach.
Dynia ku zgorszeniu okolicznych kum biega w sandałach i skąpej odzieży.
Dwadzieścia jeden stopni w cieniu, w fermentującej listowiem jesieni, zobowiązuje.
Na Wyspie nazywaliśmy to latem.

(...)
Czasem pyta o to gdzie jest jej dom.
Gdzie jest jej bul samochód? Gdzie są jej zabawki?
Na razie wystarczają proste odpowiedzi.
Kolejny dylemat, w którą stronę językowo?
Wysłać do międzynarodowego przedszkola z urzędowym angielskim w wersji szwedzko-teksańskiej?
Oddać pod opiekę niemieckim guwernantkom?
Zatrzymać w domu i obok mortadeli futrować też słowiańską prozą?
Wiem, że nikt nie obiecywał, że to wszystko będzie proste i nie mam żalu, ale byłoby miło, gdyby jednak czasami jakiś dyskont lub dyspensa od odpowiedzialności za przyszłość tak naprawdę bóg jeden wie jakiego narodu.
Przyszłość bóg jeden wie jakiego narodu budzi się tymczasem rano, wygląda przez okno i krzyczy:
'Mama, guck, Frau Heike ist draussen!'
… i mnie trochę od tego jednak ściska.

(...)
Fascynacja alfabetem wymyka się spod kontroli.


(...)
Żywa natura. W butach. (2013) Kolekcja prywatna.


©kaczka

Koniec. Metaforyczny.

[18 Oct 2013]

(...)
Lada chwila trzech cuchnących machorką, krzepkich mężczyzn z kompanii przeprowadzkowej wyciągnie spode mnie biurko i krzesło, ale co zdąże to moje.
Oko cyklonu.
Sześć lat życia owiniętych w szary, ekologiczny papier z etykietą ‘Fragile’.
Osiemdziesiąt osiem pudełek złożonych gdzieś w depozycie.
Najbardziej rozbolało od rozstania z zakładem wychowawczym.
Bo choć bez butów na zmianę, pidżamy i szczoteczek do zębów to była naprawdę dobra, bezpieczna i szczęśliwa przestrzeń dla kurdupli.
I mimo świadomości, że skutkiem wytycznych idiotycznego systemu ta sielanka trwałaby i tak jedynie do czerwca  (bo we wrześniu Dynia musiałaby obowiązek szkolny, i mundurek, i  bógwieco...) to czuję, że coś tej Dyni jednak odebrałam i nie bardzo mam co jej teraz darować w zamian.
A Dynia?
Dynia dotarła do celu.
By uniknąć dramatycznych, czy łzawych scen na lotnisku wcisnęłam jej w jedną rękę ilustrowany magazyn zdobiony plastikowym stetoskopem, w drugą – ilustrowany magazyn zdobiony poliestrowym smartfonem, a wszystko to z podobizną Peppy, i zapowiedziałam, że może otworzyć dopiero po drugiej, bezcłowej stronie.
Błąd.
Poważny błąd.
Ledwie zdążyłam ją okadzić dydaktycznym smrodem ‘myj ręce, myj zęby, oszczędź Hauptcioteczce szeregu zgryzot... choć pssst!... kilku możesz jednak dostarczyć’, ona już wyślizgnęła się z uścisku i biegła prześwietlać siebie, stetoskop i bagaże.
Może mi chociaż pomachasz?’ – krzyknęłam ku jej plecom.
Don’t be silly, mama! Majn have no FOUR hands!’ – odpowiedziały plecy.
Miecz obosieczny.
Prawie dokładne tłumaczenie mego własnego, standardowego, będącego w nieustannym zużyciu, ostrzępionego na brzegu sylab: ‘Dyniu, wstrzymaj się przez chwilę z roszczeniami, bo mam tylko dwie ręce’.
Czasem dzwoni. Choć mam wrażenie, że nie dobrowolnie.
Dzwoni głównie, żeby powiedzieć, że nie ma czasu.
Gdybym nie siedziała teraz na skrzynce po pomarańczach, a wieczorem mogła wyskoczyć do kina, rzekłabym ‘chwilo, trwaj!’
Gdybym nie była, aż tak zmęczona, zaiskrzyłabym błyskotliwą refleksją.
Tymczasem.
Kotwica w górę.
Koniec.
Kolejny koniec.

©kaczka

1683-1685

[12-14 Oct 2013]

...6...5...4...

(...)
Poszliśmy z wizytą.
Na wizycie pewna pięciolatka emablowała zebranych alfabetem produkowanym ołówkiem masowo na dostępnych papierkach. Alfabet za alfabetem z wydajnością Gutenberga.
Tłum przy każdym kolejnym okazaniu falował entuzjastycznie i nie szczędził pochwał.
Dziecko nasze stało w kącie i widać było, że żywcem żarła je ambicja i trzęsła mu się broda na granicy ‘rozpłakać się z niemocy, czy nie?’. I widać było, że odbywa się weń  jakaś wewnętrzna walka o rządy nad nieposłuszną materią.
Powróciwszy do domu zamknęło się dziecko w swym pokoju przy nowym swym biurku z otworem na inkaust i obsadkę [1], i po kwadransie okazało światu swe dzieło.
Przez hieroglify, grekę po dość luźną interpretację cyrylicy.


[Jak rzadko się wzruszam, tu i owszem.]

[1]

(...)
Przeprowadzka tylko chwilami podnosi ciśnienie.
Firma przeprowadzkowa zagroziła nam, dla przykładu, że nas nie przeprowadzi, jeśli w ciągu czterdziestu ośmiu godzin nie dostarczymy następującego dokumentu:
Signed letter from the embassy (private move) stating employment details abroad (also for German Citizens), confirming they have been residing outside EU for a period of at least 12 months.
Aleśmy sobie w kwaśnej rozmowie wyjaśnili geografię polityczną współczesnej Europy i powiedzieli, że ksero paszportu im chyba jednak wystarczy.
Chyba.
Tym, że srajgencja wynajmu nie odbiera moich telefonów, ani nie odpowiada na listy, któż tym by się przejmował.
Klucze mogę im wysłać z Dover, albo zostawić w drzwiach.
Pojutrze Dynia z kartką na szyi leci do Europy.
Po załamaniu nerwowym, jakie przeszła na widok wynoszonego z domu regału, dobytek rozdajemy za jej plecami.
Samochód sprzedaliśmy nocą na rozstajnych drogach.
I utrzymujemy, że nadal stoi w garażu.

(...)
Na marginesie zdarzeń Dynia prowadzi bar mleczny z tradycjami.
- Mama, you order. – i wyciąga notes, i ostrzy ołówek.
- Proszę bułkę z serem.
- No bułka. No cheese.
- Pizza.
- Finished.
- Lody czekoladowe.
- No ice-cream.
- Truskawki.
- No.
- Herbata.
- No drinks.
- To co jest?
- Toast and dinner.


(...)
W ramach prezentu pożegnalnego dla Miss Niles, Dynia wyprodukowała psychodelicznego królika z abojawiem? myksomatozą?



A dla przedszkolnej grupy kurdupli zażądała zakupienia placka dla arachnofilów.




©kaczka

1681-1682

[10-11 Oct 2013]

...8...7...

(...)
Telefon do wiejskiego ośrodka zdrowia.
- Interesują mnie wyniki mego szpitalnego wymazu z niedzieli.
- Nie ma.
- Co mam zrobić?
- Czekać. Albo zadzwonić do szpitala.


Telefon do szpitala.
- Interesują mnie wyniki wymazu z niedzieli.
- Pacjentom nie podajemy wyników przez telefon.
Wyniki wysłaliśmy na oddział, który autoryzował zlecenie.
- Jeśli tam zadzwonię to mi je podadzą przez telefon?
- Nie.

- Co mam zrobić?
- Zadzwonić do ośrodka zdrowia, żeby zadzwonili do nas to podamy im wyniki przez telefon.

Telefon do wiejskiego ośrodka zdrowia.
- ... yyyy... ale my nie możemy dzwonić do szpitala po wyniki ustnie.
- Co mam zrobić?
- Zadzwonić do nich, żeby wysłali faksem.


Telefon do szpitala.
- ... yyyy... ale my przecież nie wysyłamy faksem, wysyłamy emailem... w drodze wyjątku... ojezujezu... tak, faksem.

(Po godzinie)
Telefon do wiejskiego ośrodka zdrowia.
- ... yyyy... jeszcze nie ma w systemie, bo trzeba zeskanować i dołączyć do elektronicznej dokumentacji.

Kurtyna wiesza się na kablu od telefonu.

Uaktualnienie.

(Po dwóch godzinach)
Telefon do wiejskiego ośrodka zdrowia. Ta sama recepcjonistka.
- To ja. W sprawie tych wyników, które miały nadejść dwie godziny temu.
- Jakich wyników?
- Posiew.
- Ale ja tu tylko w systemie mam krew we wrześniu.
- Posiew. Wyniki ze szpitala. Dwie godziny temu.
- Ale ja nie mogę podejść do faksu, bo szkolę nową recepcjonistkę i ABSOLUTNIE  nie mogę zostawić jej samej
. Jest nowa, chyba rozumiesz?
(Faks stoi dwa metry od biurka.)
- Ha! Szpital wysłał też emailem.
- Uuuuuuuu... ale ja nie pamiętam hasła do poczty.
- A czy jest ktoś kto pamięta?
- Tak. Mamy zapisane przy faksie.


(Po dwóch godzinach i dwudziestu minutach)
W wiejskim ośrodku zdrowia. Ta sama recepcjonistka trzymająca za rękę pretendentkę do tytułu.
- Chciałabym odebrać wyniki posiewu. Niedziela. Szpital. Miały być przed dwiema godzinami.

[W tym momencie pretendentka dosypuje dramatu:
- KOBIETA W SŁUCHAWCE MÓWI MI, ŻE JEST W CIĄŻY I JĄ BOLI!!!
Recepcjonistka: Niech ci opisze, jak ją boli.
Pretendentka (przeprowadza wywiad): ... yhy... yhy... Jezu, ona mi mówi, że NIEDOWYTRZYMANIA!
Recepcjonistka:  To jej powiedz, że dyżurny doktor może do niej zadzwonić za piętnaście minut.]

- Jakie wyniki? Krew?
- Posiew. Emailem. Ze szpitala.
- Oooo! Tu mi wyskakuje: pending.
- Czyli?
- Czyli link do wyników nie jest aktywny.
- A kiedy będzie aktywny?
- Bojawiem? W poniedziałek?



©kaczka

1678-1680

[7-9 Oct 2013]

...11...10...9...

(...)
Kiedy rodzisz pierwsze dziecko, po prostu umierasz’ powiedziała lub napisała Rachel Cusk.
Nie.
Irytował mnie ten überpatos wyznania, masochistyczna potrzeba do dłubania w odsłoniętym nerwie, rozdrapywanie strupów niewykorzystanych okazji i jej neurotyczny foch, że rzeka do, której się wchodzi nie jest ciągle ta sama, a świątynna, rozdarta kurtyna po zszyciu na okrętkę omujeju nie wygląda już tak wyjściowo.
Nie, nadal nie uważam, że od rodzenia się po prostu umiera.
Zmienia, przepoczwarza, przechodzi z jednego w inne. Kwestia semantyki?
Ale cytat mnie prześladuje.
Bo oto nagle, wbrew wrodzonej niechęci do słów lakierowanych i nadętych, oto nagle czuję, że kiedy się przeprowadzasz, to po prostu umierasz.
Odchodzisz bezpowrotnie z miejsc znanych i oswojonych, twoje własne miejsca zajmuje ktoś inny, rozdajesz, oddajesz, znikasz, wiedząc, że wielu z tych, którzy nieustannie byli w tle, prawdopodobnie już nigdy więcej nie spotkasz.
Nie wiesz, co jest po drugiej stronie.  Orzeł, czy reszka? Restauracja Paradiso, karczma Rzym, nicość samolubnych genów, sens, bezsens, szóste życie kota, reinkarnacja, alienacja?
Do tego nagle bombardują cię przedagonalną miłością, wybaczają przewiny, jeden sąsiad bezinteresownie strzyże ci trawnik, drugi o świcie podwozi cię na dworzec, ochronka odbiera dziecko z dostawą zwrotną na wycieraczkę, w kawiarni na wyprzódki wiedzą, co podać i nawet kot sąsiadów, ten który zawsze cię ignorował, gotów jest okładać swym futrem twoją psyche.
Umierasz.
Znikasz i wiesz, że ten świat, który był twoim światem, przez dzień lub dwa będzie pamiętał, a potem mu wyblakniesz w zbiorowej pamięci.
Umierasz.
Tania, ale dosadna symulacja.

(...)
Dziś, zanim kogut zapieje, trzy razy się Mnie wyprzesz’. – mówi Pismo i rzecz będzie o zaparciu.
Oraz o tym, że wszystkie możemy być Chrystusami.
Przypadkiem.
Gdyż opowiedziała mi Matka-Polka taką przypowieść.
Jak to po raz pierwszy udała się do szkoły odebrać swe czteroletnie dziecko.
W szkole dzieci wydaje się podobno według spisu inwentaryzacyjnego za pokwitowaniem.
Pod drzwiami kolejka rodziców. W drzwiach jedna dama z listą i ołówkiem pyta ‘po kogo?’, gdy uzyska odpowiedź przekazuje ją dalej, gdzie reszta personelu odławia i odstawia przydybańca pod farmugę, by opiekać go w krzyżowym ogniu pytań: 'Kim jest ta pani/pan? Znasz? Jak ma na imię? Jesteś pewien? NA PEWNO PEWIEN? SURE?'
Stoi sobie zatem personelowi nieznana, anonimowa Matka-Polka w kolejce i gdy nadchodzi jej kolej, zwierza się damie broniącej framugi, że przybyła po syneczka swego najukochańszego, dla potrzeb fabuły nazwijmy go Tomaszkiem.
Odławiają Tomaszka.
Na pytanie: 'Kim jest ta pani?' Tomaszek odpowiada ‘don’t know
Na pytanie: 'Znasz?' Tomaszek ogląda sobie czubki butów.
Na pytanie: 'Jak ma na imię?', Tomaszek ze łzami w oczach rzecze bezradnie rozkładając ręce: ‘I DON’T KNOW!
Kolejka za plecami Matki-Polki ponoć zamilkła i zaczęła szemrać gotowa do linczu na potencjalnej porywaczce dzieci.
Matkę-Polkę zaproszono do gabinetu dyrekcji, sprawdzono zdjęcia w dowodzie osobistym, wiarygodność podpisów, zgodność DNA ze zdeponowanymi próbkami, opinię dzielnicowego i kościelnego, wykonano kilka telefonów do osób zdolnych rozpoznać ją po głosie, by ostatecznie wobec niezbitych dowodów (czy ja wiem? blizna po cesarce?) wydać jej jednak wyrodnego potomka.
Powstrzymawszy chęć ukatrupienia Tomaszka na szkolnym parkingu (gdyż z pewnością dyrekcja zerkała zza firanek), Matka-Polka dowiozła w grobowym milczeniu dziecko do domu, a gdy tylko zamknęły się za nimi drzwi zapytała potomka: 'WTF?!!!' (oraz och jakże rozsądnie – postraszyła ekspektatywą wizyt opieki społecznej, domem dziecka, przytułkiem, odebraniem praw rodzicielskich, jeśli gówniarza będą się trzymać TAKIE żarty)
WTF?!!!
Ano tak.
Panie wychowawczynie przyuważyły, że Tomaszek wyłuskał sobie w tłumie innych dzieci kolegę znad Wisły, z którym zaczął nawijać po polsku. By położyć kres tak niecnemu procederowi zawezwały obu czteroletnich przestępców przed swe sądu ostatecznego oblicza i wyjaśniły, że obca gadka pod groźbą straszliwej kary  jest w tym przybytku zabroniona (w tonie: NUR ENGLISCH! FERSZTEJEN? JA?!).
Tomaszek tak sobie wziął do serca, że zalewając się łzami, rzekł matce: 'NIE MOGŁEM ODPOWIEDZIEĆ, JAK MASZ NA IMIĘ... BO NIE WIEM JAK JEST PO ANGIELSKU MARLENA!'
Kurtyna opada.
David Copperfield – ten z powieści Karola – szyje sobie z niej spodnie.

©kaczka

1676-1677

[5-6 Oct 2013]

...13...12...

(...)
Raz w roku, po sianokosach, mamy we wsi odpust i karnawał.
Siermiężny jak te snopowiązałki, na których występują uczestnicy.
Siermiężny jak moje fotografie.
Rio na miarę fasolki na toście.
Mogłabym drwić, ale poczucie wspólnoty , które łączy zapaleńców odpowiedzialnych za tę imprezę, nieodmiennie mnie wzrusza.
Bo oni te traktory, z gruba ciosane dekoracje, pucułowate królewny w kategorii wiekowej pięć-trzynaście, staruszki poubierane w iluminacje z choinkowych lampek, orkiestry dęte, gimnastyczki ze wstążkami, a wszystko to z datków i składek miejscowego rzeźnika lub przychodów z bingo w domu spokojnej starości...  oni to wymyślają przez rok cały aż do pażdziernikowej kulminacji.
I wyciąga tedy naród stołki przed dom, na chodnik przy głównej ulicy i się rozsiada w atmosferze porównywalnej chyba jedynie z oczekiwaniem na papieża, by cieszyć przez godzinę swe synapsy.
Samodyscyplina jest wysoka. Nie ma płotków, barier, ani elektrycznych pastuchów. Dla dziatek zawsze znajdzie się miejsce przy krawężniku, na wąskim chodniku zawsze pozostaje przejście by przecisnąć się z wózkiem, dzieckiem, lub biorąc pod uwagę specyfikę wsi – emerytowanym inwalidą lub kombatantem.
I my mieliśmy, że odnotuję z nostalgią, swe stałe miejsce stojące na zakręcie wśród psychodelicznie kolorowej waty z cukru, wiatraczków z bateryjką i nosiciela hot-dogów.
(Hot-dogów tubylcy nie potrafią prokurować –  słona, smażona parówka ze smażoną tłustą cebulą urąga kanonom.)
Minione imprezy Dynia przyjmowała z godnością, wczorajszą przeżywała każdym nerwem, domagając się popuszczenia lejców i włączenia jej do grona uczestników.
Majn like this game!’ – obwieszczała światu, a na widok odzianych w srebrny lateks, politycznie poprawnych, młodych gimnastyczek z nadwagą i trzycyfrowym BMI, nieomal omdlała z zachwytu.
Następny przystanek, Dyniu – Fasching.


(...)


©kaczka

1674-1675

[3-4 Oct 2013]

...15...14...

(...)
Zakład wychowawczy do puli rozrywek włączył program Boosting Language Auditory Skills and Talking.
Dzięki temu Dynia od niechcenia odtwarza teraz co piątą linijkę tekstów popularnych nursery rhymes.
Z lokalnym akcentem.
Z dość nienachalnym podejściem do metrum, trzynastozgłoskowca, fleksji,  refleksji i tradycji.

Umpty Dumpty had a great faaaaaaaaaaaaaaaaaaaaaaaaaaall,
Ul the kings’orses
Couldn’t put Dumpty AGAIN!


Tudzież:

Little Miss Muffet
Sat on the tuffet
Eating her curdwhey.
…yyy… Spider AWAY!


Oraz:

Ickory dickory dock
Mouse run down the cock (!)
Tick tock, tick tock.


Lub:

Pat a cake, pat a cake, baker’s man.
… yyyyyy…
FOR ME AND THE BABY!


Jakoirównież:

Little star,
‘ow I wonder what you’re.
Up ‘igh,
like a diamond in the sky.


I:
Row, row, row your boat,
Gently down the STREET!


I to chyba wszystko, co odtwarza.
Tyle, że wersji infinitive loop.
Dynia może bowiem emitować ad finis orbis bez przerw na oddech.

(W samochodzie – bonus –  karaoke do The Best of Elmo Songs.
Przy czterdziestym szóstym występie pod: 'It’s incredible where you can go with your imagination' mam objawy ataku apopleksji.
)

Po kilku godzinach odbioru, życzyłabym sobie, aby zakład wychowawczy wyposażył ją również w przycisk: MUTE.


(...)
- Mama, majn like Miss Niles [och, jak ja uwielbiam tę zdystansowaną, Dickensowsko-wiktoriańską formę, w takiej sprzeczności do ‘a co robiłaś dziś z ciociami w przedszkolu’ Ciocie, zasadniczo, nie przechodzą mi przez gardło. Nie i już.] Very much like.– mówi coraz częściej Dynia, o swojej zakładowej wychowaczyni.
Co w bieżących okolicznościach i cieszy, i jednocześnie wielce smuci.
Do kitu.

©kaczka

1672-1673

[1-2 Oct 2013]

...17...16...

(...)
Trenuję parkowanie.
Tylna kanapa zeżarła mordoklejkę, odzyskała fonię i szafuje szowinistycznymi, zblazowanymi komentarzami:
 ‘Mama! You better no driving! Let papa driving!
Oraz.
Mama! Look! Papa is EVERYWHERE! EVERYWHERE!
Yyyyy?
‘Here!’
‘Gdzie?’
‘Here! T jak TATA!’

Nie przyszłoby mi do głowy.

©kaczka