Image Slider

1135

[30 May 2012]

(...)
- A co robicie, gdy ona tak stoi? - zainteresował się podczas kinderbalu jeden z ojców.
W walce z ciemiężącym ją systemem (nie możesz, nie wolno, zostaw, odłóż, nie dotykaj) Dynia idzie w kierunku broni psychologicznej masowego rażenia.  Militarnej tej umiejętności najwyraźniej nie posiadły jeszcze inne dziatki, stąd społeczne zainteresowanie.
Dynia już nie szlocha, już nie turla się po podłodze w spazmach, nie wymachuje mi przed nosem palcem-serdelkiem, jak zwykła dotąd była czynić krzycząc przy tym w naddatku 'noł, noł, noł!'.
Obecnie Dynia monstrualnie sie obraża, nadyma jak ryba fugu, oddala (wszak na kontrolowaną odległość) i złowrogo na nas łypie.
Dżordż-zaprzaniec robi za alianta.
Też łypie złowrogim wytrzeszczem spod Dyniowej pachy.
Choć w jego przypadku to prawdopodobnie efekt uboczny niedokrwienia welurowego mózgu.
(Dynia krzyżuje ramiona nie bacząc komu odcina tlen.)
Co robimy?
Kawę, herbatę, manicure...


(...)
Rząd zażądał uchwałą, by przeliczać bakterie w celach antyterrorystycznych, a wyniki pilnie notować w inwentaryzacyjnych księgach.
Jeszcze liczymy na słoiki.
A w słoikach demografia zmienia się z każdą minutą.
Podział za podziałem.
Chromosomy strzelają jak guma u gaci.
Plazmidy śmigają jak talerze frisbee.
Ledwie skona numer pięć miliardów trzysta milionów dwieście tysięcy dwadzieścia i pięć już jego zwłoki bezczeszczą kolejne pokolenia fazy log.
Jeszcze liczymy na słoiki, choć pewnie zaraz komuś przyjdzie do głowy, że można liczyć witki, a wynik dzielić na pół.
Albo kurduple obrączkować.

©kaczka

1134

[29 May 2012]

Na każdym zdjęciu z pikniku, który zorganizowała ochronka, Dynia plądruje pudełka z żywnością.
Na każdym.

©kaczka

1133

[28 May 2012]

- Tort! Przyjdzie nam coś lepić, Norweski. Sam widziałeś, co wczoraj wystąpiło na kinderbalu (konkretnie, wystąpił niebieski tort w kształcie Peppy z rowerem).
- Kaczko, one kupiły ten tort.
- Upiekły.
- Kupiły.
- Mówiły, że upiekły! Skąd ci przyszło...
- W kuchni za lodówką stało opakowanie w kształcie Peppy i roweru. Z tej płynącej lukrem cukierni w centrum...
W wyścigu ku idealnemu macierzyństwu nie bierze się jeńców.

©kaczka

1131-1132

[26-27 May 2012]

(...)
Podobno.
Podobno w poprzednim wcieleniu mogliśmy spać do południa, jeść śniadanie na obiad i nie było przymusu organizowania rozrywek kulturalno-oświatowych dla osobników poniżej metra.
Tak mówi Norweski.
Nie wiem, podobno, nie pamiętam.
Szósta trzydzieści, świt, sobota, albo my ją, albo ona nas.
Surfujemy na fali kofeiny.
Tu surykatki, tam domek na drzewie, zmęczyć, umęczyć, zamęczyć, energię wyssać wycinanką kurpiowską, kompletem naklejek, piknikiem na trawie, podobizną Peppy (rycina numer dwa tysiące dwadzieścia pięć), klasy średniej, mieszczańskiej urodzinowym przyjęciem.
A na przyjęciu obowiązkowo blade kiełbasy z grilla ('od najlepszego w mieście rzeźnika'), dom z hipoteką, marchewki krojone w słupki, do marchewek humus i czipsów paczki, i kanapki z dżemem, i lukier na biszkopcie na trzy palce (tradycyjne menu każdego kinderbalu). A ten się rozwiódł z tamtą, i dobrze, bo od początku wszyscy wiedzieli, że to szubrawiec i łachmyta. Dwie inne w ciąży leżą wśród traw i zioła i do porodu (pięć miesięcy?) już się nie podniosą (tresowani mężowie kapcie w zębach przynoszą, dzieci ze stawu łowią i rozwijają babeczki z papierków). Do tego trzeba zaprosić jedno upośledzone (na wózku, dla lepszego wizualnego efektu) i jedno z etnicznej mniejszości (grunt, żeby było jasnokremowe).
Dynia – mniejszość etniczna – ze stoickim spokojem pcha przez czesane grzebieniem trawniki spacerówkę, a w niej Buzza Astrala.
Buzz jest mocno zdegustowany.
Ja tam już nie.
Jest wino (z wineclubu dostarczane z zestawem pozłacanych korkociągów), z winem łatwo pleść w odpowiedzi na pytania, czy planujemy aby (uchowaj anglikański Boże! - odczytuję z kiepsko skrywanych grymasów) zostać tu, w ich ojczyźnie, na stałe?


©kaczka

1130

[25 May 2012]

(...)
Postać treserki pilates faluje w upale pod ogromnym grzybem jak horyzont na autostradzie w Nowym Meksyku.
Trzydzieści stopni w cieniu.
Szkoła nie wyłączyła ogrzewania.
Grzyb jest z paper-mache, niby młodzież wystawiała klasykę, ale blisko nam do fatamorgany.
Jakby jeden grzyb bliżej.
Na matach po lewej dwie damy wymieniają uwagi na temat zbioru z kwintala, snopowiązałek i jakości obornika.
Na matach po prawej dyskusja o paszy dla koni i kiedy wreszcie zacznie się ten sezon łowczy, by  pójść z flintą na bażanty.
Takie klimaty, kaczko z miasta.
Nad wsią wisi krowi placek.
Jedni mają UFO, inni krowi placek. Słowem, każdy prawdopodobnie to na co sobie zasłużył.
Leżę na podłodze jak żuk gnojarz. Wolałabym przyrównać się do wykopyrtniętego żółwia, ale wszechobecny smród obornika nie zostawia wyboru.
Żuk gnojarz.
- ...  i wymach nogą w lewo w stronę ołtarza, i w prawo w stronę Buddy... – niesie głos spod grzyba.
Żuki gnojarze posłusznie wymachują.
Słońce szkodzi, zawijam się w matę i skacząc na dwóch nogach wracam do domu.
Udar.



(...)


(...)
Debiut Bebe: KLIK KLIK!

©kaczka

1128-1129

[23-24 May 2012]

(...)
Świt świeży, jasny, zimny.
Crispy.
Kilka godzin później, słońce się rozlewa, świat skwierczy.
Bez umiaru.
Roztapiają się pociągi, powietrze parzy, nie działa klimatyzacja, samobójcy okupują wiadukty, spóźnione wagony wypchane spoconymi ludźmi czekają w polu, naród (ten sam, który tydzień temu spluwał na jesienną słotę) narzeka na ukrop.
Zima zaskoczyła drogowców.
Jak zwykle.

(...)
Z zabaw ludu polskiego wybieramy chowanego, w szukano i 'pobite gary'.
Dynia udaje, że zasłania oczy, próbuje liczyć do stu, lecz brakuje jej cierpliwości.
Aaaaaaaz, fynfć, eć...
Dynia szuka.
Błąka się po domu i zagrodzie smutnie zawodząc: Alllo? Alllo?
Nie sposób tkwić za śmietnikiem, gdy tak łazi i zawodzi, jakby była ostatnim hobbitem, który przespał nuklearny holocaust.
Dynia się chowa.
(Standardowo zawsze za śmietnikiem.)
Liczę: aaaaaaaaz, fynfć, eć, ale szczerze, już przy fynfć uczynny hobbit łapie mnie za łydkę i pokazuje, gdzie się schował.
I tak fynfćset, ećset razy.
Brak tej rozrywce stosownego suspensu.
... i sensu...

©kaczka

1127

[22 May 2012]

(...)
Siedzi na kanapie w pozycji mocno niedbałej.
Istotny rekwizyt: w objęciach torba żytniego niemieckiego chleba z gliny, opakowanie 500 gramów.
Wpycha w siebie ten chleb garściami.
Metrowy, tleniony chomik w kopcu okruchów.
Nie daj, sam weźmie.
Już nie wyje, po prostu idzie i pobiera z kuchennego blatu.
Stoimy nad chomikiem.
(Jedni z własnej, wściekłej woli. Drudzy przymuszeni.)
- Zmiłuj się, Norweski, nie widzisz, że pożera bochen suchego chleba w plastrach?
Norweski niby jest, ale jakby go nie było. Po przekątnej, na ekranie Bawarczycy kontra Tubylcy. Norweski zezuje. Oświata i wychowanie zawieszone do przerwy.
- Nie widzę!
- Widzisz! Udajesz, że nie widzisz!
- Nie widzę, bo nie patrzę!
- Przyznajesz, że nie patrzysz? Dziecka swego nie pilnujesz, taaaa...?!


(... dziesięć minut później...)

- ... i na pewno nie pozwoliłbym jej zjeść trutki na szczury!
- ... i niedługo będzie potrzebna, zobacz ten kurhan okruchów!

Szelest torebki.
- Zmiłuj się Dyniu, musisz kraść suchy chleb?!
Dynia nie do końca trafnie interpretuje przyczyny wzburzenia, albo z premedytacją ignoruje zasady współżycia społecznego.
Po zastanowieniu, gestem Ojca Chrzestnego odpala nam po mocno wymiętej ćwiartce kromki.
Skoro i tak upadła jej na podłogę...

©kaczka

1126

[21 May 2011]

(...)
Kto nie czytał, niech nie zwleka KLIK KLIK

(...)
Ochronka zakontraktowała streptokoki.
W związku z tą niefortunną okazją, a także aby ukryć się przed służbami epidemiologicznymi, poszłyśmy śpiewać w kółeczku.
Dawno nas tam nie było, a dziateczki porosły.
Nawet Tobiaszek (...siedemnaście miesięcy siedemnaście kilogramów...) przybrał na wadze, choć wydawać by się mogło, że nie ma dzieci rozszerzających się w nieskończoność jak wszechświat.
Są.
Tobiaszek – obecnie trzydzieści trzy miesiące trzydzieści trzy kilogramy – jak Guliwer w kraju Liliputów.
A w didaskaliach ryk, wrzask, chaos, entropia.
Klaudyna wiesza się na tablicach z tekstami pieśni.
Szkotka o sylwetce i manierach wikinga, którą rodzice z fantazją nazwali ‘śniegiem’ zmiata z powierzchni, co popadnie, jak śniegowa kula. (Imię predestynuje.)
Rubenito wije się świętym Witem po podłodze.
Ktoś kogoś zdzielił instrumentem muzycznym, ktoś spod kogoś wyciągnął krzesełko...
A do tego śpiewająca szeptem bibliotekarka z bębenkiem.
(I już nie rozdają zwierzątek pod Starego MacDonalda? Czyżby odbyła się nieautoryzowana rzeź? A może któryś z nieletnich zakrztusił się racicą?)
W tym wszystkim Dynia wystawiła swoje krzesło na środek kółka, przyniosła z półek kilka tomów powieści, usiadła, zatkała sobie uszy, czyta...
Rubenito się wije, ona czyta... nie ma wątpliwości, komu w tym konkubinacie przypadł rozum.
Niestety, wciąż brak na to werbalnych dowodów.


©kaczka 

1125

[20 May 2012]

(...)



* Uważni dostrzegą zasadniczą różnicę w kolorze obuwia.
Nie, nie dałam sobie wcisnąć, że niby ‘Paaaaaani, PRAWIE identyczne. Nikt nie zauważy!
(Po prawdzie Norweski pewnie by nie zauważył.)
Kupiłam dwie pary, bo akurat rzucili w rozmiarze.
Stopa osiem i pół ogranicza na Wyspie negocjacje względem koloru i fasonu.
Co innego w Teutonii!
'Paaaaani! Tam to dopiero raj dla yeti.'

1123-1124

[18-19 May]

Zakontraktowałam streptokoki.
Norweski przestąpił przez mój zezwłok i oddalił się ku fabryce, porzucając mnie na pastwę nieletniego oprawcy.
('MAMAMAMAMAMAMAMA' intonował oprawca i dźgał mnie palcem w zamknięte powieki.)
Dziesięć długich godzin.
- Nie idź, nie idź. – chrypiałam – nie zostawiaj mnie.
Ale poszedł.
Ja też musiałam iść, bo o dziewiątej trzydzieści sześć (!) miałam oddać krew do rozmazania.
(Trzydzieści sześć. Nie trzydzieści pięć, nie trzydzieści siedem. Sześć, albo sama sobie rozmazuj.
- Chciałabym w takim razie zsynchronizować zegarek. – odważnie poprosiłam składając na początku tygodnia podanie o rozmaz. – Ale nie wiem, z którym...
Trzy zegary w recepcji pokazują różne godziny. Jeden to nawet aktualny czas w Tokio.
Recepcjonistka się obraziła. Nic nowego.)
A zatem iść, a tu streptokoki, tu Dynia, która dryfuje w sobie tylko znanych kierunkach wydłużając czas każdego spaceru.
Ach, gdyby tak zostawić ją w domu...
Dynia nie miałaby za złe.
Ostatnio dużo czasu spędza zamykając się przed nami z Dżordżem w ciemnej łazience.
Knują.
- Zapalić wam światło, Robinie i Batmanie?
- Noł.
Siedzą po ciemku i chichoczą.
(Z listy czynności dyscyplinarnych wykreślono niniejszym zsyłanie Dyni do ciemnej piwnicy lub wrzucanie do cembrowanej studni.)
Trzydzieści sześć. Trzydzieści sześć czasu uniwersalnego.
Pielęgniarka wbija igłę w żyłę i wychodzi nią przez kość na drugą stronę łokcia.
Punkcja?
Dynia przejeżdża mi po głowie znalezionym w poczekalni traktorkiem.
Poprzednio szarpała pielęgniarkę za rękaw, wyjąc ‘nie krzywdź mojej matki!’.
Kontakt z kulturą masową zabił w niej wrażliwość?
Wstąpiłyśmy do kawiarni.
Dynia wyścieliła podłogę rogalem.
Rodzona Matka zadzwoniła osiemset czterdzieści pięć razy, aby pochwalić się, że umie obsługiwać nowy telefon.
Dyni omsknęła się filiżanka, a przez to, co się wylało przegalopowała boso.
Bo Dynia obecnie w lokalach publicznych zdejmuje buty, a czasem nawet i skarpety (i nie przekonasz...)
Nawet przez malignę dotarło do mnie, że nadużyłyśmy gościnności.
Przez malignę wróciłyśmy do domu.
Po czternastu tysiącach odcinków Peppy nadszedł Norweski i zaproponował kolację.
Sztokfisza w tomacie.
Chciał podać mi z konserwą, bo spieszył się – o ironio! – oglądać Great British Menu.
(Program, w którym sztokfisze występują w postaci sufletów inkrustowanych jadalnym złotem.)
Gulnęłam paracetamol i wspominam czasy, gdy mogłam chorować wygodnie i bez zobowiązań.

(...)
Lingwistyka stosowana.
- Dajże już spokój z tym nocnikowym treningiem. – obruszył się NorweskiJeszcze się zupełnie w sobie zatnie. Cały ranek, nic tylko o kupach!
- O za-KUPACH.

1122

[17 May 2012]

Dynia śpi metodą na Bakerloo line, Charing Cross w kierunku Schlafenlandet.
W tym celu Krowa Matylda, Pies o Głupim Wyglądzie i Pszczoła, nazwana na cześć belgijskiej królowej Donną Paolą, zajmują w łóżku miejsca pod ścianą.
Jak w londyńskim metrze.
Dynia, jej side-kick Dżordż oraz Peppa siadają naprzeciw. Dynia to nawet na ‘ustąp miejsca osobom starszym i kobietom w ciąży’ i jeszcze zwykle ma ze sobą nieprzyzwoitą ilość bagażu.
Następnie Dynia rozdaje prasę współpasażerom i bez kurtuazji rozkazuje im czytać.
Skwierczą nylonowe neurony, Dynia nie zna litości, podpadniesz, wypadasz na tory.
Czytają tedy wymieniając się woluminami.
I tak jadą w siną dal ku Schlafenladet kiwając się, jak przy Kum bay ya, my Lord, kum bay ya, aż przewrócą się jak kostki domina i zasną.
Wtedy trzeba ich posegregować.

©kaczka

1121

[16 May 2012]

(...)
Norweski przywiózł dziecku z Heimatu bardzo wyjściowy garnitur sportowy.
Odcień: myszata szarość.
I byłoby tak miło, ale uległam pokusie i zapoznałam się z treścią naszywki.
A na naszywce, centralnie na piersi: CYKLON team.
...
No, co ja poradzę, co ja poradzę, że mnie historia uwiera, że łazi za mną, śledzi, w garnki zagląda, no co.
Głos mi w głowie,  że bądź światła, oświecona, odrodzona, tolerancyjnie łagodna.
(- A w paski nie było, Norweski? (!)
Ale Norweski nie kuma, o co z tymi paskami, bo mu sie historia nowożytna zaczyna po czterdziestym piątym, a zagadnienia 39-45 zawsze im tam w Heimacie przypadały na czas wolny od zajęć szkolnych. Nie kuma, ni pasków ni gwiazdek... choć gwiazdki może trochę, bo jak Dynia sobie wsunęła na ramię izolator z kawy Starbucksa to wyznał, że czuje się niezręcznie i lepiej z niej zedrzeć...)
...istnieją przecież tysiące innych dostępnych konotacji, brać-wybierać, na przykład meteo, coś sie czepiła...
...
...
... i poszła po nożyczki...

(...)
Ze skrzętnych notatek ochronki wynika, że oto mija pierwsza rocznica.
Od roku mniej lub bardziej udanie docieram do pracy koleją.
Jakich ja interesujących ludzi tam widuję w tych pociągach i w dodatku ciągle tych samych!

...emigranci, decydenci, dekadenci, prelegenci...

Dzień w dzień, dla przykładu, wysiada we wsi czarna krowa.
Wysiada, lekceważy sygnalizację świetlną i rzuca się między samochody.
Dzień w dzień, niezależnie od temperatury przy gruncie, jest spowita w czarny komplet odzienia.
(Z czego wynika, że ma w domu trzysta sześćdziesiąt pięć czarnych jak smoła jesionek, trzysta sześćdziesiąt pięć czarnych spódnic ciętych z metra, i zbliżoną liczbę czarnych rajstop i półbutów.)
We wsi niezelektryfikowanej, rzucać się ciemnym wieczorem w ciemnym outficie przez szosę, która ma ambicje być niemiecką autostradą, a przy tym przepustowość zakopianki, nosi znamiona próby samobójczej.
Samochody z piskiem hamują, czarnej krowy to nie zraża, a ja obawiam się, że nadejdzie dzień, gdy jedną z ostatnich rzeczy, które zobaczy kierowca próbujący uniknąć rozjechania czarnej krowy, będę ja, od stóp do głów, o ironio! przyozdobiona substancjami odblaskowymi i po obywatelsku czekająca na zielone światło. ‘Wysoki sądzie, ratowałem czarną krowę będąc przekonanym, że wjeżdżam w choinkę, którą jakiś kretyn porzucił na chodniku przy przejściu dla pieszych’...

... bankierzy, treserzy jeżozwierzy...

Jest dama, która wsiada do pociągu o szóstej osiem, w prawej ręce ma filiżankę herbaty na talerzyku, w lewej porcelanową miseczką czekoladowych kulek w mleku.

... brzuchomówcy, prestidigitatorzy, członkowie loży, grabarze i tragarze...

Jest także młodzian, który ma czapkę z daszkiem, rower i Tourett’a i wszystko to wozi pociągiem.
I wita mnie ów młodzian (tu proszę dziatkom zakryć oczy) zwykle w te słowa: jak się masz, you slim fakin bicz?, a potem gawędzimy o pogodzie.
(SLIM!? Wychował się w Willendorfie?)
(SLIM! Wie od czego miękną mi kolana!)

Patrząc zza płotu, trochę surrealistyczne.

(...)
Muza poezji lirycznej musnęła kołyskę Dyni.
(Kijem baseballowym?)
Muśnięcie zobowiązuje.
Dynia zainicjowała sezon wieczorów poetyckich (powiesz wiersz, Dyniu? Dynia: Taaa!) następującym utworem:

Peppa,
Dżordż,
Dżordż, Peppa, Dżordż,
Mama, papa,
Ćsiiiiiiiiiiiiiii!
Śpi.


Wiersz zabielany, jeden rym żeński, utwór s-proś-ny o profilu zootechnicznym.

Byłoby więcej, ale płoną dziecku migdały...
Zabrał Dynię Norweski do wiejskiego ośrodka zdrowia, a tam już się rozniosło, że jesteśmy radykalnymi wyznawcami homeopatii i homofobii, bo ‘odmawiamy spożywania antybiotyków’.
I znów Norweski musiał tłumaczyć, że regularnie daje na mszę za Floreya i tego drugiego, w portfelu nosi zdjęcie penicyliny i nie ma żadnego wpływu na farmakologiczno-kulinarne gusta własnego dziecka.
I mimo, że okazał trzy poważne prace przeglądowe udowadniające wyższość i łagodność sporyn, wrócił do domu z mycyną bo tak.
I jak ja jej to wcisnę?
Przez uszy?
Wkrótce zabraknie nam miejsca na półeczce nad kominkiem na nieprzeżarte butelki mycyny.
I paracetamolu.
Drinka o smaku syntetycznej truskawki?

©kaczka

1119-1120

[13-14 May 2012]

(...)
Dno arki zazgrzytało o Ararat.
(A może to nie arka, a raczej H.M.S Beagle?)
Zaświeciło słońce, dostaliśmy małpiego rozumu.
Kupilśmy roczny bilet na makaki.
Tam, gdzie fauna biega luzem pośrod sawanny angielskich trawników.
Dynia była bardzo na tak.
- Żyrafa – WOW! WOW! WOW! - czcionką siedemdziesiąt dwa i dalejże zwisać przez otwarte okno samochodu i czynić taś taś w stronę żyrafy z wolnego wybiegu.
I choć bez kompleksowej analizy statystycznej trudno ocenić, kogo częściej fotografowali turyści to zarysowała się nieznaczna przewaga zwisającego przez okno hobbita, wkurzonego faktem, że trzymam za gacie i blokuję jego karierę Davida Attenborough.
(Hinduscy turyści  - tu obserwacja socjologiczna – wykonywali tysiące zdjęć na tle słonia i innej endemicznej dla Półwyspu Indyjskiego fauny.
U siebie przetrzebili, czy jak? Uprawiają szpiegostwo przemysłowe?
Rozumiem, że z papużką. Ale zrobić zdjecię całej rodzinie na tle słonia nie wysiadając przy tym z samochodu? Respekt!)
Zatem Dynia bardzo na tak.
Żyrafa – WOW!! Zebu – WOW! Sfilcowany wielbłąd – WOW! Nosorożec dyscyplinowany traktorem – WOW! WOW! WOW!
A potem wyjęłam paczkę żelków marki winne i czar prysł.
Tygrys otarł się o maskę dźwigając w pysku pół cielęcia, pelikany uwiły gniazdo na dachu, nosorożec wydalił, podeszły wilki z petycją, zebra zaczęła się o nas czochrać, drogą śmignęła ewolucja, a Dynia nic tylko: daaaaaaaaaaaaaaaaawaj żelka!
I srogo mnie pokarało, że opowiadałam jaki to pojemny jest wewnątrz nasz samochód i jak to można w nim przewieźć łóżko dziecięce, wózek i dwadzieścia litrów rumu. Wszystko to można pod warunkiem, że nie wierzga, ani nie próbuje nogami wypchnąć przedniej szyby, albo przejąć kierownicy...
Ale przecież, o makakach!
Norweski przejechał przez osadę makaków z taką predkością, że te, co ostały się na przedniej szybie miały mocno rozpłaszczone pyski.
Mało brakowało, a  ten ludzki krupier, który u wyjścia grabkami ściąga z dachu makaki też jechałby rozciapany na naszej przedniej szybie jak komar.
Bo Norweskidygresja - jest nerwowy w temacie permanencji lakieru na pojeździe.
Przebóg, nie żeby czyścił, woskował, spluwał i polerował szmatką. Samochód myje się raz w roku w serwisie. (Tak jak Dynia, choć  jej nie wozimy do serwisu.) Jest to zatem  fiksacja o wysokiej specjalizacji.
Pamiętam dzień, w którym w Norweskim nastąpiła tachykardia z asystolią, bo otworzyłam drzwi, a ściana budynku się nie odsunęła. Rysa na nanomilimetr, wewnątrz, a Norweski płaska linia na monitorze i dalejże podpinać sobie elektrody.
(Jak Daniel Craig przed kasynem Royal.)
Nie rozwiódł się ze mną, bo akurat przywieźliśmy Dynię z porodówki i nie wypadało, a potem rozeszło się po kościach.
Odtąd jednak lakier top ten na liście ‘to nie jest śmieszne’, a z samochodu wysiadam przez bagażnik. Po cóż igrać z losem? – koniec dygresji
W zagrodzie makaków nakazałam przystanąć, ale gdy tylko zbliżyły się te makaki z niecnymi swymi zamiarami na odległość kilometra, Norweski nie wytrzymał napięcia, dał po gazie i tyle miałam przeżyć a’la Sigourney Weaver.
Nie przewidział wszak Norweski, że przy wyjeździe następuje autokumulacja i zator. Samochody przystają, by zmieść zeń makaki. A ten, który stał przed nami charakteryzował sią zaawansowanym stopniem małpiej infestacji. Krupier dwoił się i troił, by sczesać z dachu małpy, nadwyżki sypały się na nasz samochód, Norweski realizował jeden z bardziej udanych scenariuszy częstoskurczu, a Dynia wyła, bo byliśmy sceptycznie nastawieni do pomysłu zabrania żyrafy do domu....
Mamy roczny bilet, jeszcze to z pewnością powtórzymy.
Niestety.

(...)









©kaczka

1118

[12 May 2012]

(...)
Apteka dostarczyła kapsułki.
Przekąszam.
Obserwuję objaw uboczny.
Nieszczególnie ten najbardziej pożądany, czyli utrata wagi, radykalny wstręt ku kaloriom, tuning metabolizmu w stronę fotosyntezy.
Nie trafił mi się również patologiczny pociąg do hazardu... co przetestowałam, kupując zdrapkę. Zdrapałam, nie wygrałam, zakład, że nie będę próbowała się odegrać?
Również libido – wbrew płonnym obietnicom ulotki – bez eksplozji.
Jedyne, co mnie aktualnie  trapi z zestawu to ciśnienie w obiegu, a właściwie jakby jego brak.
Przekąszam, a od tego przekąszania mięsień sercowy mi wybija jak kukułka w zegarze raz na pół godziny i system mi się spowalnia i zawiesza.
Mało jestem przez to kompatybilna z Dynią, bo ona kółko numer siedem tysięcy pięćset dwanaście, podczas, gdy moja lewa powieka właśnie się podniosła do połowy.
Jak sklepowa zautomatyzowana żaluzja z silnikiem z demobilu.
Szczerze? Leniwiec przy mnie ma zespół nadpobudliwości i deficyt uwagi.
Założymy się? Lećcie po leniwca, bo jeśli ja pójdę, to do zimy się nie rozstrzygnie.
Do zimy w 2036 n.e.
I myślę, że może to przez ten brak ciśnienia inne objawy nie mają szans się przebić i zaistnieć?
Bo nawet gdybym doszła do kasyna, trzysta mil przez pola, we wsi Moskal stoi, to usnęłabym naciągnąwszy żetony na głowę.
A jeśli chodzi o takie libido to faktycznie obecnie dużo czasu teraz spędzam w łóżku.
Sama.
Choć może miałabym branie?
Bo taki list doręczył mi listonosz.
Czekałem na ciebie wczoraj, a ty NAJWYRAŹNIEJ nie przyszłaś.’
O mamo!
Wzgardziłam?
Odtrąciłam?
W rzyć kopnęłam?
‘... proponuję zatem kolejny termin...’  w podpisie urażony konsultant ze szpitala.
I od razu mi ciśnienie wróciło do normy, natychmiast z dziesięć na piętnaście skoczyło na sto dwadzieścia przez sześćdziesiąt.
Gdyż zgodnie z procedurą odwołałam tę wizytę dni wcześniej przynajmniej dziesięć, do szpitala zadzwoniłam, wybrałam nowy termin i zrzekłam się dobrowolnie przypomnień na piśmie.
A on mi tu, że NAJWYRAŹNIEJ nie przyszłam?
Jak się domyślił? Kiedy zaczął podejrzewać? Czy siedział przy biurku do rana w nadziei? Czy łkał nad moją kartą?
Czy życzył mi, żeby mnie obesrało i żeby mnie skutkiem tego przejął gastroenterolog?
Czy będzie milczał z wyrzutem przy następnym spotkaniu?
Czy już mnie nie kocha?

(...)
Dynia działa według własnych standard operating procedures.
Drzwi do łazienki może otworzyć tylko matka, wodę pić należy tylko z niebieskiego kubka, gacie z szuflady trzeba wyjąć lewą ręką, a na skarpetach zawsze musi być Dżordż.
Skala lamentu Dyni, gdy przypadkiem to Norweski otwiera drzwi od łazienki świadczy o tym, że od takiego swawolnego otwierania prawdopodobnie eksplodują planety.
Skrzyp, skrzyp (bo drzwi nienaoliwione) i cała obca cywilizacja do kasacji.
Skrzyp, skrzyp, zagłada.
Woda w czerwonym kubku?
Klęska nieurodzaju, głód w Wielkim Obłoku Magellana, a tu na miejscu mokre obicie kanapy.
Gacie lewą?
Mleko się rozlewa na Mlecznej Drodze, wściekłe krowy i siedemset lat nieszczęścia.
Nerwowo.
Bardzo nerwowo.


©kaczka

1117

[11 May 2012]

(...)
Piątek.
W piątki najlepiej analizować struktury demograficzne na dzielnicy.
W piątki ludność piętrzy odpad przed swymi ludzkimi siedzibami.
Odpad łypie z kubłów.
Z kubłów czytasz jak z fusów.
... Lech (puszka), Kubuś (butelka), Turystyczna (konserwa), Lech, Lech, Lech (sześciopak)... skręcam w drugą przecznicę... Kubuś (była promocja?),  Lech, Lech, Lech, Tyskie... Piąta RP i rząd na uchodźstwie, Lech, Lech, bombonierka od Wedla (puszka), fasola (puszka) ślad po tubylcach, a skąd! po bretońsku fasola (Pudliszki), Twój Styl (podwędzić?), Tysiąc Krzyżówek Panoramicznych, Ludwik (butelka), Lech, Lech, Lech, Lech, Czech i Rus, Cyfra Plus, Polsat,  Dom Perignon (butelka)... Dom Perignon? Niechybnie lord się sprowadził.
Pelargonie w oknach, przyszczypane firanki ...lord i lordoza? (W ogrodach roza i tuberoza?)
...
Dom Perignon (butelka),  a do tego Paprykarz Szczeciński (konserwa), chleb baltonowski (torebka), sałatka śledziowa po marynarsku (łódka)...
Może lord ceni sobie słowiańską kuchnię? Może lordoza zatrudniła lokajową z Murzasichla?
Z drzewa gapią się szare wiewiórki.
Te same, które wygryzły rude.

(...)
- Co słychać Dyniu w wielkim świecie? – pytam od progu zzuwając kalosze (pada pada pada przestało padać).
Dynia streszcza fabułę dnia po dyńsku.
Robi przerwy, rozwiesza pytajniki.
Najwyraźniej oczekuje, że ustosunkuję się do zdarzeń.
- Dyniu, przepraszam cię w imieniu naszej cywilizacji. Nie rozumiem ni słowa, ale jeśli to jakaś pociecha to jesteś słodka jak galaretka. Obtoczona cukrem. Takim na trzy palce.
A Dynia na to w ryk.
...
Przelecieć pół galaktyki i nie zabrać ze sobą tłumacza?
Głupich ‘Rozmówek’?
A mówią, że obcy tacy technologicznie rozwinięci.

(...)
Nie będzie spać.
Tak postanowiła.
W ramach protestu zdejmuje piżamę.
I skarpety.
Nie pójdę ubierać jej po raz szesnasty.
Nie i już.


©kaczka

1116

[10 May 2012]

(...)
Swąd tlących się wysiłków wychowawczych poczułam już wtedy, gdy TijaMarija - czołowa dziecka naszego trendsetterka, guru od outfitów, furii amplitud, wnętrz wystroju i kanapek kroju - zadarła nos i prychnęła publicznie, prych prych, że nocnik jest dla kurdupli. I jeszcze pokazała na palcach, jak nikczemnie mały musi być kurdupel, by cieszyć się z takiego nocnika.
(Komparatystycznie? Widywałam większe bakterie.)
A teraz to już mam pedagogikę w ogniu, gore! gore!, zgliszcza i pożoga.
Bo Dynia, że nocnik, solidny chiński garnek za trzy dziewięćdziesiąt dziewięć (w funtach) prosto z niemieckiego hipermarketu, jest dla nikczemnych kurdupli.
Bo Dynia, że żąda dostępu do ustępu.
Chodzi w kółko pod ustępem pochmurna, jednoosobowa demonstracja i skanduje przeciw nocnikom.
I pierdut! cisk nocnikiem do wanny.
I świetnie, i pięknie, i przyszłość taka świetlana.
Tu spłuczka, tam prawdziwa kuweta, tam ojcowska gazeta.
Wspina się tedy Dynia na ostępy ustępu i trzyma się przechodzącego obok brzegu wanny. Kurczowo.
Trzyma się, jak masztu dalekomorski rybak sieczony szkwałem, bo panie, jak trudno na tym kiblu równowagę chudym tyłkiem utrzymać... Neptun jeden wie! 
(Podkład muzyczny? Dwunastu na umrzyka skrzyni i butelka rumu....)
I wije się, rozwija się szlak przed nami hiperhurra, gładki, długi i śnieżnobiały po horyzont.
Jak papieru toaletowego rolka.
(Tak, Dynia zdążyła zmierzyć. Średnio dwadzieścia pięć metrów brutto.)
Monochromatyczna szosa ku dorosłości.
Gdyby nie ta irytująca, posępna wizja, że odtąd idąc gdziekolwiek z wizytą będziemy nosić przy sobie ceramiczny klozet...
Czy ja wiem? Na breloczku u pasa?

©kaczka

1115

[9 May 2012]

Dynia z gracją walca drogowego wsuwa się między Werbung a prezentera wiadomości BBC.
- Ale ococho...?
Dwa rozczapierzone palce.
- Love? Peace? Leonard Nimoy? Nie? Dwa? Dwa! Dwa co? Słowa? Tytuł filmu?
- AAA! – Dynia okazuje migdałki, en face i z profilu, palec wskazujący wędruje do gardła. – AAAAAAAAAA!
- Gardło? Boli cię gardło? Jesteś głodna? Puścisz pawia?
- AGUAAAAAAA! – Dynia łamie zasady gry w kalambury.
- Tu, TU stoi kubek z wodą, kubek z mlekiem, szklanka z sokiem, filiżanka z kawą... PIJ!
- Nooooooooł. – palec w niebo tranzytem przez sufit.
- Lampa? Sufit? Ptak? Kaczka? Samolot? Desant aliantów?
- Nooooooooł!!! – Dynia na granicy histerii. Rozciąga i ściąga w rękach wyimaginowaną sprężynę.
- Może chce akordeon? Akordeon, Dyniu?
- Może chce się przyłączyć do cygańskiego taboru?
Dynia imituje wyginanie sprężyny.
- Łamiesz podkowy? August II Mocny? Poczet Królów Polskich?
Dynia jak pasterski owczarek zagania nas pod kuchenną szafkę.
- Ta szafka?
- Taaaaaa!
Pospieszna inwentaryzacja.
- Kubek? Słoik miodu? Paracetamol? Deska do krojenia? Przepis na pierogi? ... SŁOMKA?
S
ŁOMKA! Słomkę chcesz, tak?!
- TAAAAAAAAAAAAAAAA!
Podaję słomkę.
Dynia ciska o ziemię głupią, prostą słomką.
... przecież wyraźnie mówi, że chce tę Z KOLANKIEM.



Konfucjusz byłby się spocił.

©kaczka

1113-1114

[7-8 May 2012]

(...)
Pogoń za nimi.
Odbierz co nasze.

Efekt rozmowy o pogodzie i o tym, że makaki u tego lorda po sąsiedzku wreszcie ozdrowiały i ku uciesze zwiedzających znów żują wycieraczki i rozsmarowują ekskrementy po przednich szybach samochodów i ... ależ koniecznie musicie zobaczyć, jedyne eńcset funtów plus VAT... może i owszem, gdy już wody opadną, a pod stopami poczujemy Ararat...
Tu i teraz, gdzieś między Camembertem a Cheddarem, między kup dwa a zapłać za pięć lub odwrotnie, gdzieś tu i teraz kotłują się u naszych stóp dwa makaki.
Dyniu! Zostaw! [ich kalafior].
Rubenito! Odłóż! [ich płyn do prania].
Dyniu! Przestań! [tłuc go bagietką].
Rubenito! Zaprawdę powiadam... [odstąp od ich puszek z fasolą (!)].
Dyniu! Nie... [rusz].
Rubenito! Przestań! [ciskać]...
Pogoń za nimi.
Odbierz co nasze.

Oddaj im gicz cielęcą i ten oślumpiony kalafior... odbierz resztki wymemłanej bułki i wędzony pimentón...
... naprawdę? Naprawdę, Dyniu, oddałaś Rubenitowi komplet serów zdobionych świnią Peppą?
Ach, ślady wbitych w wieczka paznokci świadczą, że jednak niedobrowolnie.

[W koszmarnym śnie miałam znowu zdawać maturę nie bardzo wiedząc z czego i dlaczego.
Straciłam majątek na senne telefony, a społeczeństwo nie chciało pomóc, mętnie tłumacząc, że właśnie zdało na medycynę.
Wszyscy, jak jeden mąż. Nawet zdeklarowani humaniści.
Co ten maj robi z człowiekiem.
]


(...)
Chińskie matki – generacja 2+1 – gromadzą się wokół krzywo przylepionego w szafce wczesnego zdjęcia Dyni i ciumkają...
Och i ach.
Jaki cherubinek z obrazka, jakie różane usteczka, jakie paluszki jak sajgonki, jakie to, jakie śmo.
Miłe, ale kłopotliwe, bo nieustanne.
Zdjęcie Dyni wabi je jak magnes.
Może to taki obyczaj, wróżba dobra z chińskiego ciasteczka, żeby chwalić?
Akhem, akhem, nieśmiało lobbuję za 2+2 lub 2+8, niechże sobie produkują własne cherubinki, własne usteczka różane, własne rączyny i nóżęta zakończone sajgonkami.
Mówi jedna, że i owszem, ale przy pierwszym potomku przyjechała z wizytą teściowa i wizyta trwała siedem lat bez chwili wytchnienia.
Tu rozmija się nasz kulturowy kontekst. 
- Jakże to nikt wam nie pomaga przy dziecku. A gdzie obie babki?
- W domu?
- Jakże to w domu? Miejsce babek przy dziecku.
- A jeśli babki nie mogą?
- Jak to nie mogą???!

Niemożność to stan nieznany na planecie babek.
Babki muszą móc.
Z grobu, pośmiertnie, ale muszą.
Rzecze Fucjusz Konfucjusz?
Jeszcze bardziej się rozmija w kwestii dziecięcej samodzielności.
- Uuuuuuuuu... a czemu ona je sama? – pykają w zdjęcie nienażartego hobbita, który macha łyżką.
- Bo chce?
- Uuuuuuuuu... sama je sama sama sama – niesie zadziwionym echem.
Technicznie pewnie trudno niemowlęciu operować dwoma pałeczkami, ale bez złudzeń, ta sielanka wrzucania najsmaczniejszych kęsów do dzioba trwa krótko. Ich własne pojedyncze cherubinki szybko zaczynają pozaprzedszkolne zajęcia nadobowiązkowe, kaligrafię, mandaryński, lekcje wiolonczeli i pływanie artystyczne. Matki tygrysice mają torby pełne dodatkowych zadań domowych, które można przerabiać choćby w drodze ze szkoły.
Ta z chińskich matek, która najbardziej się wzrusza moim wstawaniem przed świtem, do północy stoi nad swoją córką i jej fortepianem, dźgając w każdą fałszywą nutę pałeczką.
Po północy wyszywa monogramy na mundurkach z prywatnej szkoły.
Po północy sprawdza, czy zgadzają się sumy w słupkach dodawanych na tylnej kanapie w samochodzie.
Po północy przegląda prospekty z półki Ivy League.
Po północy nastawia rice cooker.

©kaczka

1111-1112

[5-6 May 2012]

(...)
Dynia leci.
Raczej na oślep.
Ze sporą dozą desperacji.
Smugi glutów zastygają za nią w powietrzu.
Dynia jest szybsza od swych glutów.
Dynia jest również wściekła, bo ciska nią katar, bo chrypi, bo niezdrowo błyszczą jej oczy, bo z kataru, chrypki i błysku ma areszt domowy.
W ciasnej klatce z żywiutkim sreberkiem.
Jakiż zajmujący (nas) długi weekend.
 (!)
... z akcentem na dłuuuuuuuuuuuuuuuuugi...

(...)
Reading, writing, counting…
Oficjalne kategorie z oficjalnego formularza oceny postępów rozwojowych dwulatka (!).
(Oficjalnie wzruszam ramionami.)
Ochronka pociesza, że od września te kategorie uproszczą, zredukują i wykastrują.
Fascynujące (!)
Ochronka klaruje, że nie powinniśmy się przeprowadzać, bo mieszkamy wszak w rejonie Najświętszej Panienki Dziewicy, a to znakomita szkoła, znakomita...
Ochronka mówi, że Dynia nie mówi...
... więc ochronka z Dynią teraz czyta książki i czyta, i nadziwić się nie może, że Dynia tak bardzo lubi czytać...
... i że mimo tych wysiłków nadal milczy...

Choć musi przyznać ochronka, że Dynia skonstruowała sobie własny język migowy, a konwersacje z Dynią przypominają zaawansowaną grę w kalambury...
Powiada też ochronka, że Dyni ma niepodległość we krwi, bo póty bawi się w grupie, póki wszyscy spełniają jej zachcianki, a gdy nie spełniają idzie grać w szachy, rozwiązywać sudoku, albo przeglądać książkę o króliczku, albo sortować zawartość swoich trzydziestu torebek, mając wszystkich w nosie...
... i jeśli czegoś nie chce zrobić, to nie zrobi, nie ma takiej ziemskiej siły...
(Moja krew. Moja krew. Geny z moim stemplem.)

... umęczona glutem Dynia śpi w anielskiej aureoli blond fryzury, spod torsu Dyni wystają dość makabrycznie nogi Dżordża...
... zachodzę w głowę, kto z niej wyrośnie...


©kaczka

1109-1110

[3-4 May 2012]

(...)
Pfffff... Pfffff... Pfffff...
PFFFFFF...

Włosy, włosy, włosy rosną.
Z każdą sekundą milimetr.
Rosną, daję słowo, że słyszę.
Zaraz się o własną grzywkę potknę.
Zaliczę na twarz wywrotkę.
Zaraz się po grzywce zaczną wspinać gronkowce, co to nad ich krzywdą się schylam.
Zaraz wyjdą z szalki.
Zaraz niepodległość ogłoszą, wywołają pandemię, albo urynemię, albo sraczkę pospolitą.
Republikę otworzą.
Organ prasowy założą.
Pfff... dmucham w grzywkę, grzywka się unosi, opada, siecze prosto w oczy...
Grawitacja dziewięć koma osiem mucha nie siada.
Pfff...
Grzywka z hukiem spada.
Pffff... Pfffff...
Zaraz się potknę, przydepnę, do cholery!
Rzuć, rzuć Rapunzel, warkocze!
Grzywka jak sztandar łopoce.
Kiedy obciąć, jak obciąć, skoro fryzjer o dwunastej naście opcjonalnie o szesnastej aście?
Ten we wsi, co tnie, Fahrid, ciął w Legii.
Uwierzcie na słowo, ręczę taaaa... głową.
Poznać po tym, że wszyscy najemnicy z tej samej matrycy.
Nie wiem, czy strzyże żonę.
Żona okręcona.
Byłam u takiej Barbie, ale jak tu ciąć, gdy na kolanach dwuletnie lęki separacyjne się wiercą, się kokoszą.
Barbie brwi się wznoszą, tnie tu tam, lęki podskakują, jedno ucho mam... ał ał...
Taniej policzy z litości, czy przez to ucho?
Głucho.
Koniec, koniec, koniec mówię, trzeba ciąć, bo oszaleję.
Rano wstaję, nie ma takiej godziny na zegarze, nie ma, w drzwi salonu pięściami tłukę, art style director otwiera w piżamie, zapalają się światła, kawy, herbaty, wina? która to godzina, nie moja wina, że nie mam kiedy, nie mam, że mi włosy tak rosną, że z tego co wyciął lamę możesz sobie złożyć i jeszcze na sweterek zostanie na stanie. Oto produkt najlepszy, ziewa art director, wstaniesz piętnaście minut wcześniej tu umyjesz, tam wklepiesz, tam przyklepiesz, jakie piętnaście minut pytam, nie mam piętnastu minut na zbyciu, by je poświęcać myciu, na deszcz lepiej wyjdę, a że ciągle tu pada...
Do domu wracam, włosy jak po tyfusie, we łzach art style director, bo za dużo, za ostre rysy, nie stać mnie na miękkie rysy, nie mam czasu na basseta łagodność wyrazu, tnij wszystko od razu... w domu drzwi otwieram, jak po tyfusie, siedzą, jedzą, widzą, nic! Nic, ani słowa! Że co?
ANI słowa?!
Gdzie twoja głowa, albo jakoś tak?
NIC!
Tło, matka tło.
I nie wiem, płakać, czy śmiać.
Się.
Oooooo....


©kaczka

1107-1108

[1-2 May 2012]

(...)
 (Dynia siedzi na kuchennym blacie, sączy mleko z palemką, piana w zlewie, płuczą się statki. Didaskalia.)
Inwigiluję niezobowiązująco znad piany.
- I któż tam był dziś w ochronce, Dyniu? Rubenito?
- Taaaa...
- Dżordż?
- Taaaa...
- Upiorne bliźniaki?
- Taaaa...

(Naprawdę? Upiorne bliźniaki są edycją limitowaną. Pojawiają się w poniedziałki.)
- Upiorne bliźniaki? Jesteś pewna? Dziś środa.
- Taaaa...
- Hugh Grant?
- Taaaa...
- Admirał Nelson?
- Taaaa...
- Arcybiskup Canterbury?
- Taaaa...
- David Cameron?
- Taaaa...
- Simon i Garfunkel?
- Taaaaaaa...

('Ochronka. Miejsce, w którym warto bywać ze względu na koneksje.')
- Trochę było ciasno?
- Taaaaaaa...
- Wciskasz kit, co?
- Taaaaaaa...
(chichot)

(...)
Nad wsią zapach mokrej wełny.
Stoją po polach i rowach przesiąknięte deszczem, sfilcowane owce.
Zielony skwer zamienił się w jezioro.
W jeziorze zamieszkało wodne ptactwo.
Czaple, flamingi, kormorany...
Woda podchodzi pod wieś.
Czas budować arkę.

©kaczka