Image Slider

962-963

[29-30 Nov 2011]

(...)
KLIK KLIK 

(...)
Jest Norweski od poniedziałku zakładnikiem Dyni, gdyż ochronka nadal na Barbados.
Norweski - ojciec domowy.
Gdy wracam z pracy, odczytuję z Dyni plan dnia.
Na Dyni plama z zupy, plama z jogurtu, plama z kredek woskowych, seria plam z ziemi, plama z błota, zaciek ze smarków, zaciek z mleka, dżem wtarty we włosy, koty kurzu na plecach, kromka chleba w gorsecie, klej na rękawach, skrawki papieru trwale przyklejone klejem do rajstop, kamienie po kieszeniach, jeden kapeć, nos ocierany rękawem...
Nade wszystko zaś na Dyni trwałe zadowolenie, zaryzykowałabym nawet, wniebowzięcie.
W tej charakteryzacji nadawałaby się do roli Oliwera Twista.

(...)
W poniedziałek Norweski – odnotujmy, nie bez oporu – zabrał Dynię na zajęcia chóru. Do biblioteki.
Był to Norweskiego debiut biblioteczno-artystyczny.
Dynia podobno odmówiła śpiewania i zajęła się inwentaryzacją księgozbioru.
(Dynia lubi czytać.)
Śpiewał Norweski.
I o eksplodującej łasicy, i o autobusie, i o gwiazdce, co twinkle twinkle, i nieśmiertelny szlagier o farmie.
Nieświadom, że zajęciami chóru dla nieletnich rządzą prawa dżungli pozwolił sobie wydrzeć pacynkę i świńskie oink! oink! w partii solowej zmuszony był krzesić bez wsparcia rekwizytów.
Krzesił z entuzjazmem.
Może mi się przywidziało, ale na wieść, że to ja przyprowadzę Dynię za tydzień, spotkana na ulicy bibliotekarka wydała z siebie odgłos ulgi.

(...)
Hrabstwo włączyło światła na ścieżce Hatifnatów.
Nie chciałabym być niewdzięczna, ale ustawienie na długości stu metrów czterdziestu słupków, z których każdy wciąż jeszcze emanuje tysiącwatową, sodową żarówką odbieram jako zemstę za moje  ‘i rzucę na was klątwę, jeśli złamię nogę’.
Teraz już nic nie złamię.
Oślepnę.
Zapowiada się Dzień Tryfidów.


©kaczka

961

[28 Nov 2011]

(...)
KLIK KLIK 

(...)
Realizowane przez Dynię i Rubenita standardy opieki nad plastikowym potomstwem charakteryzuje głównie nieskrępowany entuzjazm.
Tak nieskrępowany, jak i krótkodystansowy.
Po serii kompulsywnych czułości, wspólnego wtykania plastikowych butelek mleka we wszelkie dostępne otwory plastikowego potomstwa, czesania nylonowych włosów szczoteczką do zębów i ocierania plastikowych łez ścierką do podłogi, błyskawicznie nadchodzi moment, gdy nieletni opiekunowie wyszarpują sobie prawa rodzicielskie.
Jedno za głowę, drugie za nogi.
Bez zmiłowania.
Chrzęst plastikowych stawów, wytrzeszcz plastikowych gałek ocznych, czasem w spontanicznej (samo-rzutnej!) amputacji oderwie się jakaś kończyna dolna lub górna. Oderwie się i rzucona poszybuje.
...
Kładzie się to cieniem na przyszłość Juana Ramona Alonso Fernanda, który nieświadom wciąż jeszcze beztrosko pluska w toni wód płodowych wypukłej matki Rubenita, a dołączy do wesołej gromadki wczesną wiosną.
Będzie najdłuższy w rodzie?


©kaczka

953-960

[19-27 Nov 2011]

(...)
Dziecko – tak poucza przewodnik po wielojęzyczności – będzie budować swój wokabularzyk ze słów, które są mu przydatne.
Przeto, co i nie dziwi, wokabularzyk Dyni obsesyjnie krąży wokół wydarzeń kuchennych i poleruje się o kulinaria.
- Ecze, ecze, ecze! – skanduje Dynia pod lodówką.
Eeee... co u diaska?
- Leche? – rozwiązuje szaradę matka Rubenita podczas wychodnego wiejskich matek.
Wynika, że nazwy drinków i koktajli Dynia skanduje po iberyjsku.
Ciotka Hochzeit, która zapowiedziała się ze świąteczną wizytą, chlubi się, że przerobiła Unidad 12 z podręcznika dla średniozaawansowanych.
Będzie jak znalazł.

(...)
Dynia kaszle.
Smark dzienny spłynął w nocny kaszel.
Kaszel targa Dynią od tygodnia.
Na kaszel miejscowa służba zdrowia zaleca paracetamol w syropie.
Podawać ad infinitum.
(Pytam służbę o wpływ paracetamolu ad infinitum na wątrobę człowieka o rozmiarze osiemdziesiąt sześć centymetrów, służba unosi brew i tłumaczy, że wątroba potrafi wszak jak feniks z popiołów).
Prowadzam Dynię przed oblicze służby dość regularnie, by wykluczyć agresywną inwazję smarku na płuca.
Służba ma tę wyższość, że operuje stetoskopem.
Ta częstotliwość kontaktów – coraz bardziej ponad moje siły.

(...)
Pobyt Frau Norweskiej bez ofiar w naszym okopie.
Ja w pociągach, Norweski w pracy, a Dynia niepostrzeżenie nakreśliła granice swojej nietykalności.
- NOOOOOOOOO! – rzecze Dynia głosem z trzewi, gdy rzeczy mają czelność toczyć się nieautoryzowaną przez Dynię koleją. Gdy ostrzeżenie nie pomaga, Dynia dorzuca teatralne efekty specjalne.
Wrażliwy gotów się przejąć.
Na taką Dynię Frau Norweska (konstatuję z nieskrywaną satysfakcją) nie była gotowa.

©kaczka

Tymczasem...

KLIK KLIK

948-952

[15-18 Nov 2011]

(...)
Ciągnie jesienią.
W szczelinie między dniem a nocą pociągi przypominają ogromne, luminescencyjne, bezszelestne gąsiennice.
Peronowa jesień błyskawicznie studzi kawę w papierowym kubku, sezonowy syrop Merry Christmas wytrąca się na dnie, tradycyjne ciastko przyozdobione pudrowaną choinką trwale zalepia. Nie pamiętam, gdzie zostawiłam szalik.
Połyka mnie gąsiennica.
W pociągu przejrzę rachunki.
Ustalę jadłospis.
Napiszę list.
Zwinę przędzę w kłębek.
Spakuję paczkę.
Owinę prezent w kolorową bibułkę.
Mój train-office.

(...)
Infekcja trwa średnio dziesięć dni. Dwadzieścia dziecięcych infekcji rocznie to norma. - taki wgląd w medyczne statystyki przyniósł Norweski z przychodni, do której zabrał zakasłaną Dynię.
- Jesteś pewien? Dwadzieścia? Na jedno dziecko? Na jedno dziecko, czy na całą wieś? - niedowierzam. Norweski się obraża.
Glut zstępuje, Dynia kaszle i ma febrę.
Matka warująca sypia na dywaniku pod dziecięcym łóżkiem.
Dziesięć dni razy dwadzieścia? Dwieście dni?! Ponad pół roku w uzasadnionej chorobie, glucie, kaszlu i smarku? Ponad pół roku na dywaniku?
Lepiej zainwestujmy w futon.
O trzeciej w nocy wystudzona Dynia podrywa się z łóżka, żąda ekscerptów antologii Brzechwy czytanych z podziałem na role, a gdy matczyna interpretacja ją nudzi, opracowuje odważną, wyzwoloną choreografię pod ‘Schlaf, kinder, schlaf’, które wydobywa z siebie brzuchomówcza, mechaniczna owca, gdy pociągnąć ją za sznurek wystający z zadu.
Szpagat tu, szpagat tam, pas de deux ze świnią Peppą, sekwencja ćwiczeń przy drążku.
Isadora Duncan w piżamie w paski.

(...)
Ochronka, która wydała wczoraj Dynię febryliczną i nieszczęśliwą, przejechała dziś pół wsi, aby oddać łyżkę.
Oddała głupią łyżkę ze stali edelstahl nierdzewnej, a ni słowem nie zająknęła się o bieżące parametry Dyni.
Przyznaję, odebrałam to jak cios w przeponę.
Może to przez Reisefiber. Ochronka odlatuje na dwa tygodnie do Honolulu (biorąc pod uwagę czesne w ochronce, aż dziw, że jedynie do Honolulu, a nie na Proxima Centauri klasą biznes.).
Może to dlatego, że dziecko i febra to na Wyspie połączenie tak oczywiste, jak herbata z mlekiem.
A może dlatego, że nie ma tu co, durna kaczko, szukać sentymentów...
Ochronka jest przedsiebiorstwem opiekuńczym i tyle.


©kaczka

947

[14 Nov 2011]

(...)
Dynia – miniatura człowieka – zaczyna nadawać w ludzkim na naszej częstotliwości.
Nasza cywilizacja nie jest na to gotowa.
- O co jej, u diaska, z tą wydrą? – zachodziliśmy w głowę pół niedzieli, bo Dynia uparcie nadawała sygnał: Ater! Ater! Ater!
Otter?
...
...
...
???
... dopiero, gdy przedstawiła stosowną pantomimę, dopiero, gdy wyjęła rekwizyty w postaci naczyń kuchennych, spłynęło na nas natchnienie.
Water!
(Z akcentem wiejskiego bumpkina z Yorkshire.)
Mam mieszane z tego uczucia.
Chłonie miejscowy przez osmozę.
Pół roku w ochronce. Tydzień w tydzień.
Nic dziwnego, że ater! a nie równanie ciągłości strugi, albo fundamentalne zagadnienia lepkości cieczy.
Gdybyż tylko ta ochronka mniej frywolnie podchodziła, do nie tak w końcu licznych, reguł własnej, praojców gramatyki!
Żebym nie musiała czytać w listach, że, dla przykładu, Dynia has took.
Bo skoro tak pisze ochronka to i pewnie tak do Dyni mówi.
Wziołam i poszedłam.
Na razie ciągle jeszcze pocieszam się, że ater! powiedzieć łatwiej niż równanie, lepkość lub strugi.
Tak jak ta! zamiast thank you!

(...)
Patriotycznie.




(...)
Pół roku w ochronce.
Pół roku w pociągu.
Jestem znużona.

(...)
... a u Hawajskich w sobotę baranie steki na masełku...



©kaczka

941-946

[8-13 Nov 2011]

Dynia zdradziła ideały sufrażystek.
Dynia sprząta, gotuje, układa w szafach porcelanowe talerze, rozwiesza pranie, przynosi kapcie, wyciera podłogi, ściera kurze, karmi plastikowe dzieci.
- Może samochodzik, Dyniu? – wabię czerwoną furgonetką. – śrubokręt, obcęgi, młotek, liczydło, abecadło, procesor tekstu, załogowy lot na Marsa?
Dynia energicznie zaprzecza, gdzieś z wysokości trzewi, głosem niskim, artykułuje bardzo wyraźne OH NO!, pospiesznie oddala się w stronę kuchni, gdzie przyozdabia zapiekankę naręczem brokułów.
Kosztem brokułów.
Kosztując brokułów.
Idyllę przerywa dopiero histeria na widok zapiekanki znikającej w piecu.
Ochronka realizuje program dziewiętnastowiecznej pensji dla panienek?

(...)
Proszona o udostępnianie nosa w celu wlewania weń kropli (glut wycofuje się powoli), Dynia aranżuje swe zrezygnowane jestestwo na podłodze i bez protestu (!) pozwala sobie wlewać.
Odnotowuję: zachowanie radykalnie odmienne od ojcowskiego.

(...)
Tydzień zlepił mi się w jedną bryłę dni.
Równie burą jak wczesnoszkolne eksperymenty z plasteliną dostępną onegdaj w trzech kolorach: burym, burszym i brudnym.
Radość życia utraciłam już przy wtorku.
Coż gorszego niż poniedziałkowy Hawajskiego monolog w pociągu o świcie?
Ten sam monolog, ten sam! O rzeźniku i szampaniku odtworzony o tej samej porze we wtorek.
Czwarty od stałej obsady pociągowego stolika był w poniedziałek nieobecny, więc kara i odpowiedzialność zbiorowa.
Świąteczny jadłospis Hawajskich odtwarzam na wyrywki.
(Złośliwie parsknęłam przy niespodziewanym wyznaniu Hawajskiego: ‘Tyle wypoczynku! Tyle! Nie miałem nawet sił, by zrobić coś z włosami…’
Hawajski jest łysy na czubku, na łyso ma przystrzyżone kępki nad uszami, więc pytam, co zrobić z włosami?
Przykleić?)
Reszta tygodnia pod kilem, głównie roztrząsając retorycznie dosyć filozoficzną kwestię: czy to miejscowe, czy może pangalaktyczne, że jawi się jakimś wyjątkowym nietaktem (AAAAAAA!!! Kaczko!!! AAAAAAA!!!), wytknąć publicznie, słowem uprzejmym, acz szczerym, że ktoś nie dopełnił obowiązków zawodowych?
Bo ja, na przykład, swoich głupio ciągle jeszcze dopełniam, a przecież i ja mam w zanadrzu listę przeszkód, na które mogłabym się przyjemnie licytować.
Ukoronowaniem, sobota Matek Stowarzyszonych.
Sala zabaw dziecięcych.
Inferno.
Do szpiku nienawidzę.
Hałasu, tłoku, brodzenia w smarkach i plwocinach, nieracjonalnego szaleństwa, wycia, pisku, przepychania, skakania i tratowania na oślep, potu, smrodu skarpet i odoru jedynego dostępnego chyba tu proszku do prania.
... i nie ogarniam, że są rodzice, którzy w to wpuszczają raczkujące niemowlęta sami rozsiadając się na kanapie za płotem? Za to ja, Matka Nieustającej Pomocy na kolanach przez te rury, baseny, siatki, zjeżdżalnie.
Za Dynią.
R-E-W-E-L-A-C-J-A (!).

Do szpiku nienawidzę.
Byłoby prościej, gdyby Dynia w te szachy w kąciku, a nie, że przymusowy (dla mnie) kontakt z (jej) grupą rówieśniczą.
Wymięta do granic z grymasem patrzę w poniedziałek.



©kaczka

938-940

[5-7 Nov 2011]

- Nic, zupełnie nic nie robiłem przez weekend. - oznajmił światu Hawajski.
I chwała Bo...
Przedwcześnie!
… zamówiłem indyki, i gicz cielęcą, i przepiórki, i bażanty, i pół prosięcia na dwudziestego szóstego, a kolejka u rzeźnika oplatała parking pięć razy…
(Noszę od świtu wyżłobiony  w moim mózgu irytującym, tępym falsetem jadłospis świątecznego obiadu u Hawajskich.)
… a na śniadanie w niedzielę była jajecznica, i tosty, i szampanik...
Przy szampaniku pociąg wjechał na stację.
Wysiadłam.
Na szczęście.

(...)
Dynia znika w przedpokoju, gdy wraca ma w jednym ręku wszystkie egzemplarze swego odzienia, w drugim - większość obuwia. Nie jest Imeldą Marcos, ale nadrabia nosząc nasze.
- Go! - mówi Dynia, a jej akcent nie jest naszym akcentem.
Dynia idzie, wychodzi, przeciska sie pod drzwiami, albo przez skrzynkę na listy.
Go! Go! Go!
Za progiem jest fascynująca nieskonczoność.
Infinitum dróg, kamieni, psów, kotów, kałuż, dżdżownic.
W sobote nauczyła się biegać.
Odtąd dociera do infinitum pięć razy szybciej.

(...)
Ich Dynia, Nasza Dynia.
Dynia i Dynia (a właściwie Dynja).
To po Ich Dyni, Nasza Dynia jest Dynią. Częściowo. Znacząco.
Nasza Dynia nieco wstrząśnięta, bo Ich Dynia do niej w takich śpiewno-chropowatych narzeczach. W takich nikt jeszcze z Naszą Dynia nie rozmawiał.
Storasyster - lillasyster - zgrabnie obsadziła społeczną drabinę Ich Dynia, a Nasza Dynia podporządkowała się feudalnym układom w zachwycie, że oto taka duża, taka boska Ich Dynia chce zadawać się z maleńtasem.
Ich Dynia - nieomylny autorytet, wykładnia dziecięcych obyczajów, studnia mądrości, wieża piękności, wzór do naśladowania. Nasza Dynia - czeladnik najdzikszych wybryków.
Rozniosły nam zagrodę w proch, popioł i drzazgi.
Winnam zbierać, zgarniać, składać, a snuję się po zgliszczach.
Nie wiem od czego zacząć.
Wypada odnotować na marginesie, że Nasza Dynia zjada tyle, ile chuda ośmiolatka.

(...)
Opowiedzieli nam o szkole, do której chodzi Ich Dynia.
W tej szkole, raz w roku, najstarsza klasa leci do Nowego Jorku, by aktywnie uczestniczyć w posiedzeniu Rady Zjednoczonych Narodów.
Taka mała wiejska szkoła. Cały rok pracują nad rezolucjami.
W mojej szkole, wspominam teraz z pewną nostalgią, powiewem wielkiego świata był list od Dimy z Irkucka tranzytem przez Wiesiołyje Kartinki.

(...)
- Patrz, Norweski. - powiadam. - Już ze trzynaście razy mnie pocałowała. Och.
- Dziwisz się? Masz wąsy z dżemu.
[Kurtyna]

(...)
Okolicznościowo.



©kaczka

935-937

[2-4 Nov 2011]

Dynia z zawodu będzie prawdopodobnie angielską królową.
Jak i miłościwie nam tu panująca, tak i Dynia nigdzie nie rusza się bez torebki.
Mówią w ochronce, że nawet do obiadu zasiada z torebką.
...
Wróciłam z wywiadówki.
Ochronka podstawiwszy do wzoru zalety i wady Dyni, wyliczyła według wskazań ministerstwa intelektualne BMI i wyszło, że Dynia miejscami nawet wybiega przed szereg.
(Szereg jest lewostronny, ochronka, wiadomo, musi dbać o PR, więc choć nie wątpię w geniusz Dyni, nie skontaktowałam się jeszcze z Mensą.)
Koncentracja w mianowniku i Dynia przy dźwiękach Rydwanów Ognia dopada mety.
Mówią w ochronce, dać jej kredki i spokój na trzy kwadranse, dać jej plastelinę, znika na cztery.
(Przez pół godziny w zaskakującym skupieniu oglądała ze mną Murder Most Foul w czerni i bieli. Patrząc przez pryzmat ministerialnego wzoru, teraz już wiem, że nie znużył jej obraz. Dynia pewnikiem odgadła, kto zabił i dała sobie spokój z epilogiem.)
Gdy młodzież wyrywa sobie kudły, Dynia siedzi przy stoliku, patrzy z politowaniem i przegląda katalogi zabawek.
(To najwyraźniej jedyna lektura, którą zapewnia ochronka.)
Jak Florentyna Słowik opatruje, przytula i moralnie wspiera ofiary.
Zdaje się, że Rubenito Beksa i Mazgaj może jej nagwizdać.
Z zabawek Dynia wybiera Batmobil.

(...)
U stóp szklanej, szwedzkiej góry, na którą dzień w dzień jeszcze niedawno się wspinałam była ochronka i skwerek.
Ochronkowe dzieci niezależnie od warunków atmosferycznych wypasały się na skwerku odziane w kolorowe wodoodporne kombinezony i gumowce.
A to grzebały w błocie, a to dżdżownicę wyciągnęły, a to zjeżdżały na pupach po wiosennym, brudnym śniegu, a to lepiły bałwany, albo kopały nory w zaspach.
Pewnej zimy, pamiętam jak dziś, siedziały przed ochronką na ławkach i jadły podwieczorek.
Ćwiartki jabłek.
Było ciemno, na drewnianym stole świeciły zamknięte w latarenkach świeczki, mleko parowało w kubkach.
Rozczuliłam się.
Tak jak dziś, gdy Dynia po raz pierwszy w adekwatnym kombinezonie i w nowych gumowcach wyszła z domu w deszcz.
Jedyny problem, to deficyt pożądnych kałuż do pluskania.
(Braki w elektryce wieś rekompensuje jakością dróg i chodników?)

(...)
Bitwa pod Agincourt. Kredka na papierze. 2011.




©kaczka

933-934

[31 Oct -1 Nov 2011]

Najlepszy był smętny opos.
Konkretnie – pełnowymiarowa krzyżówka oposa z pancernikiem.
Ledwie weszłam do domu, ledwie zzułam buty, a już u drzwi stała gromada wyrzutków z krainy czaru i koszmaru, z krańca świata bądź nieznanych wód, ci odkopani przez Howarda Cartera lub tacy przebici osikowym kołkiem, a wszyscy oni domagając się próchnicogennych datków.
Kogóż tam nie było! Bezzębni, jednoocy, w białych prześcieradłach, w artystycznym makijażu, z garbem lub bez. Najzapobiegliwsi mieli ze sobą bezdenne torby na datki.
Najlepszy wszak był smętny opos.
Pobrał garść słodyczy włochatą łapą, wymamrotał spod ryja 'szczęśliwego' oraz 'dziękuję' takim głosem, jakby właśnie się dowiedział, że cały jego gatunek trafił do Czerwonej Księgi i odczłapał w ciemność.
(Wpływ kostiumu na charakter? Wpływ charakteru na wybór kostiumu?)
Dynia zgorszona moja rozrzutnością, porwała miskę węglowodanów i ukryła się z nią za kuchennymi drzwiami.
Założenia święta jej nie przekonują.
Dyni węglowodany w kolorowych papierkach potrzebne są, o dziwo!, wyłącznie  do dalszych zawansowanych studiów nad algebrą.
Pięć do pudełka po śmietanie, dwa do miseczki po jogurcie, po trzy do opakowania po serze wiejskim, z pudełka po śmietanie wyjąć jeden, dołożyć do miseczki, zawartość miseczki przesypać do śmietany, wyjąć garść i dołożyć do wiaderka po waniliowym kremie, dwa schować do różowej torebki, zastąpić kamyczkiem… zadumać się, pamięć operacyjna wyczyścić, wysypać wszystko na podłogę, zacząć od nowa…
-Yyyyyyy!!!
[w tłumaczeniu: Patrz matko, patrz ojcze, Fermat miał rację!]
- Spójrz, Norweski, jak ona uroczo i niewinnie igra z tymi kamyczkami! Jak ładnie i bez sensu przekłada te cukierki...

(...)


(...)
Zmiana czasu.
W torbie latarka.
Wieczorem przyłączam się do milczącej procesji naelektryzowanych Hatifnatów.
Wysiadamy z pociągu, przyświecamy sobie latarkami, bezszelestnie suniemy przez ciemności.
Elektryfikacja nie objęła jeszcze całej wsi.
Światło na Wyspie nie jest artykułem pierwszej potrzeby.

©kaczka