Image Slider

825

[26 Jun 2011]


(...)
Lato.
Pierwsza spódnica.
Odbiór społeczny bez zmian.
-  Jaki śliczny chłopczyk!
(NA LITOŚĆ BOSKĄ! Natykamy się wyłącznie na przyjaznych dzieciom Szkotów? - Should have gone to Specsavers - mamroczę pod nosem.)

(...)



©kaczka

824

[25 Jun 2011]


(...)
W ramach zajęć z korporacyjnego hartowania drużyny wyciągamy własne zdjęcia z dzieciństwa.
- Zobacz, kaczko - mówi J. (różnica w metryce rok lub dwa) - mamy prawie identyczne sukienki.
Wydziergane w poprzednim stuleciu szydełkiem przez dwie równoległe matki po dwóch stronach żelaznej kurtyny.
Albo świat był wtedy taki przaśnoubogi, albo moja garderoba taka światowa?

(...)
Stało się.
Pierwszym słowem Dyni nie jest ani Polak mały krwią i blizną, ani über alles in der Welt.
Nie jest nawet Mamo! albo Tato!
Pierwszym słowem Dyni z inteligentnym wskazaniem palcem na przepełniony niekapek jest [a·gua].
[a·gua] [a·gua] [a·gua] [a·gua]!
Jak nic efekt uboczny przestawania z Rubenitem.
Czas gonić do księgarni po rozmówki iberyjskie.
Arriba, arriba!

(...)
Wspólnota plemienna matek podrzuciła nam dziś na progu chodzik dla Dyni.
Nie wiem, czym bardziej się wzruszać?
Ludzką, serdeczną życzliwością, czy tym, że chodzik ów stał na progu domostwa przez pół dnia i nikt go sobie nie zawłaszczył?
Nie wyzbyłam się jeszcze wielkmiejskiego strachu o rzeczy porzucone na progu i nie przypięte kłódką z przyczepionym doń uzbrojonym rotweillerem.

(...)
Niewiele było do tej pory w tym macierzyństwie dosadnych wzruszeń.
Takich podcinających nogi jak przeżarta przez bobry tama.
Dziś spłynęłam nurtem takiego soczystego wzruszenia.
Dynia złapała mnie za palce i przeszła pięć kroków
...
...
...
(po czym spektakularnie rąbnęła o podłogę).


©kaczka

822

[24 Jun 2011]


(...)
Katar (audio).




©kaczka

820-821

[22-23 Jun 2011]


(...)
Nie zauważyłam, że bezpowrotnie minął czas mlecznych posiłków.
Pewnego dnia (kiedy? nie wiem, nie pamiętam), Dynia wybrała między mną a kubkiem-niekapkiem lekceważąc treści propagandowych ulotek NHS na temat utrwalania magicznej więzi między dzieckiem i karmiącą matką.
(Możliwe, że wypowiedziałam się w temacie: Dyniu to obciach dłużej tak utrwalać. Możliwe, że Dynia się przejęła. Możliwe, że rozbiło się o przelotowość systemu. Niekapek leje strugą bez wysiłku ze strony konsumenta.)
Nie zdążyłam się zmartwić, ucieszyć, nie zdążyłam wykrzesać z siebie żadnej pożegnalnej refleksji.
Refleksja towarzyszy mi teraz, gdy o świcie bełtam instant w niekapku.
Biologiczne, mocno niedoskonałe rozwiązania miały jedną zaletę.
Toporną praktyczność.

(...)
Czwartek.
Koniec tygodnia według kalendarza pracującej matki.
Sekwencje dni wolnych od pracy (zawodowej) inicjuje histeria dziecka wyjmowanego z wanny.
Woda jest nagle najlepszym, co mogło Dynię spotkać.
Życie wyszło z wody, urodziłam się sardynką, gdzie jest Nemo, tysiąc mil podmorskiej żeglugi, kupcie mi akwalung.
Nie nadążam.


©kaczka

819

[21 Jun 2011]


(...)
Na urodzinowym przyjęciu u Nieruchomego Henryczka Dynia najpierw ścigała się z Noecjuszem, kto szybciej wlezie na niestrzeżone schody.
(U Nieruchomego Henryczka rzecz oczywista, zbyteczne są wszelkie ograniczenia, bariery, płoty i elektryczne pastuchy. U Nieruchomego Henryczka czarny, żywy kot wciąż jeszcze czuje się bezpiecznie. A przynajmniej czuł się dziś rano nim Dynia i Noecjusz zaczęli kota wespół przytulać. Nieruchomy Henryczek wciąż jeszcze siedzi i ładnie wygląda.)
Znosiło się Dynię i Noecjusza z piętra trzymając każde jedno pod pachą.
(Prze)waga Dyni w porównaniu z Noecjuszem – znacząca.
Noecjusz – piętnaście miesięcy, siedem kilogramów, waga piórkowa.
Gdy odseparowano schody Dynia i Noecjusz zaczęli się naparzać o chodzik.
Tego Dynia nie zdzierżyła.
Wstała, odepchnęła Noecjusza, pchnęła chodzik i poszła.
Poszła.
Córka moja malutka!
Poszła.
Henryczek nie zniósł takiego afrontu.
Rozmazał się, odłożono go do łóżka, nie było komu gasić świeczki na torcie, tortu nie podano.
(Bez obaw, Dynia zdążyła się poczęstować się garścią chlebowych patyczków, pajdą słodowego chleba, kiełbasianą rolką, kilkoma kanapkami, kawałkiem pizzy, ogórkiem, i co tam jeszcze było na stole.)
- ... nie miałam pojęcia jak wypiec gąbkę, więc wbiłam piętnaście jaj, ale nawet po posypaniu cynamonem ciasto mocno wionęło nabiałem. – zwierzyła się gościom Matka Henryczka.
Bez żalu tort, bez żalu.
- ... kupiłam tort w sklepie.
Fruit cake okryty zielonym marcepanem i z żarłoczną gąsiennicą Carle’a w 3D.
Bez żalu.

(...)
W skrócie, bo temat długi, i nudny, i jak się okazuje ten sam pod każdą szerokością geo.
Zwierzyłam się sąsiadce, że tutejsi katolicy psykają i gonią dzieci sprzed ołtarza, co mi odbiera entuzjazm.
Sąsiadka na to z serdeczną poradą: może spróbuj u metodystów, tam mają dla dzieci i kredki, i kryptę.
Kryptę?!
Odtąd nie opuszcza mnie frywolna wizja dziatek igrających w krypcie.
Kośćmi przodków.

(...)
Poszła.
Córka moja malutka!
Poszła.




©kaczka

817-818

[19-20 Jun 2011]


(...)
Odkąd Dynia zaczęła się przemieszczać, żyję w nieustannym stresie.
Stres ten musi być porównywalny ze stresem więziennego strażnika, który próbuje udaremnić ucieczkę całego więziennego oddziału.
Jest Dynia jak Steve McQueen lub Franek (sic!) Dolas wzięci razem.
Przenika przez ściany, dłubie paznokietkiem podkopy, wspina się na wystające cokolwiek, przeciska się przez kraty, przesiewa zawartość mojej torebki w poszukiwaniu szwajcarskiego scyzoryka z piłką do metalu.
Jeśli sama nie może to zrzuca desant.
A to krowę Matyldę, a to psa Pucka (na którego Norweski woła Putzi, co Pucka mocno przygnębia), a to gęś Daisy Jamimę.
Gdy nie zrzuca to przepycha bez miłosierdzia przez igielne ucho. Niedźwiedź Sznurbert (kuzyn Winfreda Krabbelnmachtspass) -  chronicznie zastaję Sznurberta zaklinowanego zadkiem.
Wolontaryjna drużyna zwierzęcych kamikadze.
Turlu turlu turlu z wysokości pierwszego piętra na podłoge parteru plask.
Wstrząs wypchanego trocinami mózgu.
Złamane kręgosłupy ze szmatek.
Poliestrowa, sucha plama.

(...)
Blado wypadliśmy w kategorii prezentów urodzinowych dla własnego dziecka.
Norweski wystąpił z zestawem szyn kolejowych, ja podarowałam Dyni czerwony strażacki samochód (ten sam, który dostała od świętego Mikołaja. Świat jest pełen szalbierzy, inwestuj Dyniu w pamięć długotrwałą.)
Przy rowerkach z wodotryskiem, kucykach, talonach na operacje plastyczne… blado. Gruźliczą bladością.
Dary przyniesione przez posłańców z różnych stron świata i Wyspy ucieszyły Dynię niezmiernie (na miarę aktualnego stanu pamięci długotrwałej). Jednak trudno zaprzeczyć, najlepszy urodzinowy prezent Dynia znalazła sobie sama.
W koszu ze złomem Armii Zbawienia.
Za jeden funt.
Jeden z tych prezentów, na widok którego nerwowo zaczyna latać powieka, a jednocześnie nie bardzo wypada protestować, gdyż prezent tak absorbuje prezentobiorcę, że jest do tego prezentu gratis kwadrans świętego spokoju. Za jeden funt? (Bezcenne.)
Prezent ma formę rożowej plastikowej świni wyprodukowanej w Chinach, ktora irytująco rechocze i ma drgawki, gdy cisnąć jej na ryj.
(Producent? Cena Rybaka.)
W oczach Dyni - wniebowstąpienie.
Pierwszego wieczora pełnego drgawek i ciśnięcia na ryj opadła na mnie konkluzja, że oto estetycznie zbliżamy się do dna.
W złą godzinę, wiadomo.
Następnego dnia Dynia wygrzebała w koszu ze złomem Armii Zbawienia kolejną świnię.
Identyczną.
Rzec by można, nomen omen, kloniczną.
Rechot, podrygi, ciśnięcie na ryj razy dwa.
Nieustanne walki prosiąt.
Baterie nie do zdarcia.
Rożowe, estetyczne dno razy dwa.
Drgawki.
Moje.

(...)
Na zdjęciu Dynia śpi na moich kolanach w przyjemnym letargu.
Sielanka.
Miśnieńska porcelana na stoliku. Matka i ojciec leniwie przerzucają prasę, pogryzając ciateczka.
Jedenaście miesięcy później.
Ta sama kawiarnia. Ten sam stolik. Porcelana na parapecie. Gazety na parapecie. Ciasteczka na parapecie.
Poza zasięgiem.
Dynia wysuwa teleskopowe ręce w stronę filiżanki, Dynia nie chce siedzieć przypięta, Dynia chce wstać, Dynia domaga się swojego udziału w obu ciastkach, Dynia szarpie The Independent, Dynia chce mlecznej piany, Dynia pokrzykuje ap ap ap!, Dynia wyciąga ręce ku siedzącym przy sąsiednim stoliku nieletnim, Dynia zagarnia mleczną pianę, Dynia chce wyjść, Dynia chce wejść, Dynia chce zejść, Dynia chce całować ladę chłodniczą, Dynia nurkuje pod stołem, Nie! Dyniu! wznoszę głos,  Dynia zbiera i pcha w paszczę okruchy z nigdy nie umytej podłogi, Dynia kwiczy, Dynia cwałuje, tętent łapek plask plask plask, Dynia wierzga, Dynia przysiada na chwilę na moich kolanach, Dynia przez dłuższą chwilę, samodzielnie przerzuca książeczki oddech oddech oddech, Dynia przejmuje papier po ciastku, Dynia skubie przylepione do papieru okruchy (niech skubie, w pozorach spokoju dopije się i zje to, co uratowane przed Dynią)…
- Jest dzisiaj taki aktywny, cium cium cium, jak ten króliczek z reklamy. - pisze matka dwumiesięcznego nieruchomego niemowlęcia.
(Takiego, które odłożone na stronę nie przewróci się nawet na drugi bok, a nie, że metodycznie jak Houdini samodzielnie uwolni się z uprzęży dziecięcego stołka i spróbuje nurkować głową w dół. Nogi, Dyniu! Na litość! Najpierw nogi!)
Niech jej będzie wybaczone, tej matce od reklamy króliczka, bo nie wie o czym pisze.

(...)
Gut jak but.


©kaczka

816

[18 Jun 2011]


(...)
Konwencja matek w zakładzie gastronomicznym Pod Królewskim Ramionem.
Aby ratować Matkę ArtuRRRa, która od szesnastu miesięcy nie wyszła z domu bez ArtuRRRa.
Aby z porcelanowego talerza zjeść cywilizowanie nożem, widelcem i z papierową serwetką.
(Pod Królewskim Ramionem można i makaron z serem i frytkami, i szkockie owcze podroby zaszyte w owczym żołądku, i krwawą kiszkę, i jagnięcą gicz z kością, i rybę prosto z akwarium, i gorący sticky toffee pudding.)
Ach! Jeść in pace (choćby i te podroby) bez immobilizowanych (!) w dziecięcych krzesełkach rozwartych dziobów, w które trzeba wrzucać i bez niewinnych (!) rączyn i nóżyn, które zwiastują chaos i zniszczenie.
Przyjemnie.
Przyjemnie dłubać w talerzu bez niemowlęcej, wokalnej presji.
Przyjemnie nie antycypować wątpliwych losów stołowej zastawy.
Przyjemnie nie odsuwać, nie chować, nie przekładać, nie reorganizować wnętrza podle wytycznych dziecięcego BHP.
Przyjemnie utożsamiać się z cudzymi historiami i mieć pochowane po kieszeniach te same błędy i lęki.
Przyjemnie wznieść toast pod najnowszą ciążę matki Klaudyny.
Najnowsza ciąża matki Klaudyny sprzyja soczystym zwierzeniom na temat własnych kalendarzyków.
- O czym można tyle rozmawiać? – zapytał Norweski otwierając mi drzwi na progu domu i nowego dnia.
Naprawdę nie chciałbyś wiedzieć.

©kaczka

814-815

[16-17 Jun 2011]


(...)
Obwodnicą czasu, tunelem pod minutami skrupulatnie wydzielonymi, jak na łyżce miętowe krople, przebiegam od swego biurka wprost do stolika, przy którym Matki Stowarzyszone.
12:41 p.m.
(Spóźniona.)
Przesypuje się nad nami piasek niewidzialnej klepsydry.
Czterdzieści pięć minut.
Czas start.
W menu głównie ibuprofen max.
Na migreny, na przed świtem pisane raporty, na rachunki za żłobki, na zęby, które nie wyszły, na nocne wstawanie, na odstawianie, na udowadnianie, na niedopilnowane guzy, na wpół nadgryzione rest in peace ćmy, na nieautoryzowane zwisanie z parapetu, na wiązanie końca czasu z drugim końcem.
Seryjna kawa z komercyjnego automatu.
Syntetyczny w kawie syrop z chemicznych orzechów.
12:23 p.m.
Obwodnica, tunel, biurko.
Zzuć pantofelki, wzuć ciężkie robotnicze buty.
Strząsnąć z grzywki nieregulaminowe krople deszczu.
Login.
Enter.




©kaczka

813

[15 Jun 2011]


(...)
Czy gdy wychodzę z pracy w przerwie na obiad, żeby zrobić zakupy kosztem tegoż obiadu, czy wtedy zakładam, czy wręcz przeciwnie, zdejmuję kostium superbohatera?
W pociągu kostium superbohatera upycham w teczkę.
Odkąd mam w konsoli Scrabble dwie godziny podróży to stanowczo zbyt mało, żeby pokonać cybernetyczną Andżelinę, która składa słowa za pięćset punktów plus premia.
A w tym pociągu pośród krawatów i garniturów człowiek też i różnego się nasłucha.
- Irish Gourmet? – sylabizuje Krawat. – Cóż tam masz w tym kartonie, Garniturze?
- Ach, to jedynie pudełko. W środku mam kwartalne sprawozdania. – odpowiada Garnitur.
- Nic dziwnego. Irish Gourmet! To dopiero oksymoron. Guinness i ziemniaczane placki! – Krawat rechocze, niemalże odpada mu głowa, gdyż mniema, że jest dowcipny.
Przedstawiciel narodu, który wymyślił sausage rolls oraz bread pudding (!).
Pokazuję mu palcem tabliczkę Quiet zone.
Foch.
Milknie.
W tym czasie przebiegła Cybernetyczna Andżelina rozsmarowuje mnie po planszy siedemnastoliterowym, anglosaskim słowem na określenie pałąka od wiadra do zbierania jagódek.
Pełnym Q, Z oraz Y i rozciągniętym po wszystkich czerwonych polach.

©kaczka

811-812

[13-14 Jun 2011]


(...)
Terry Pratchett Choosing to die (BBC2).
Nie jest pod kolację, ani pod prasowanie, ani zbieranie z podłogi klocków, ani pod wygładzanie ręką dziecięcych ubranek, ani pod progesteron, ani pod prolaktynę.
Trudne do przełknięcia.
Choć na pewno nie tak jak ten koktajl barbituranów pod herbatę i czekoladkę.
- Nie pozwoliłbym ci. – powiedział Norweski, który wszedł w ostatnie sceny bez kontekstu i zastał mnie, łagodnie rzecz ujmując, poruszoną.
Pozwolił, nie pozwolił.
Oby nigdy.
I tyle.

(...)
Na szczęście jest Dynia.
Samobieżna apoteoza życia opleciona wokół szyi.
Mocny argument, by zostać po tej stronie.
Wbrew.
I tyle.

©kaczka

810

[12 Jun 2011]


(...)
Jeszcze trzy lub cztery, góra pięć urodzinowych przyjęć i fajrant.
Sezon zakończony.
Nie będzie więcej bladochlebowych kanapek przycinanych w trójkąty, kiełbasianych rolek i szkockich jaj, marchwi krojonej w słupki, babeczek z różowym lukrem, czipsów i lemoniady.
Skończy się chóralne Happy Birthday to ... tu wstaw dowolne...
Nie będziemy już przynosić do domu party bags wypchanych wypełniaczami.
A to balonikiem, a to ciasteczkiem, a to grzebykiem.
Czy Dynia ma z tego jakiś pożytek?
Więszy niż okazyjne nurkowanie w cudzych basenach z piłeczkami?
Nie wiem.

(...)
Pierwsze buty w rozmiarze trzy.
Zamiast śliwkowych ekspedientka przyniosła kremowe, bo śliwkowe wyszły.
Zamiast oliwkowych – brązowe, bo oliwkowe też wyszły.
Granatowych nie produkuje się dla Dyń.
Różowe z pulsującymi diodami w podeszwie?
W każdym rozmiarze.
(Czego się spodziewałam?)
Pierwsze buty Dyni są kremowe.
Z głupim srebrnym motylkiem.
Do butów gratis zdjęcie nosicielki wklejone do dyplomu ‘Mój pierwszy but’.
Dynia dziwi się swoim obutym stopom.

(...)
Wielka Żyraficka.


©kaczka

809

[10-11 Jun 2011]


(...)
Organizację imprezy towarzyskiej na piętnaście osób makro i dwie mikro przebija organizowanie imprezy towarzyskiej na siedemnaście osób makro i siedem mikro.
(Znać w sposób niezamierzony nieustannie podnosimy sobie poprzeczki.)
Nie mogło obejść się bez kinderbalu.
Dzień i noc całą pracowaliśmy bez wytchnienia.
Tarty i torty.
Jagody i truskawki.
Rozwiesiliśmy najpiękniejsze zdjęcia Dyni w formacie XXL.
Norweski na rzecz kilku tuzinów nienadmuchiwalnych balonów wykrztusił z siebie płuca.
Z magnetofonu Hitparade młodzieńczych przebojów.
Rubenito lansował się na infanta.
W białych pończoszkach, atłasowych, krótkich gatkach i w koszuli z kołnierzem Piotrusia Pana.
Noecjusz na cukrowym haju skakał po kanapie.
Dwóch Henryczków tłukło się o bujaną żyrafę.
Klaudyna rozebrała na części latarkę.
ArtuRRRo przewracał się tam gdzie stał.
Listonosz przyniósł paczkę ośmiornic, które dziatwa rwała sobie z rąk.
Dynia wetknęła komuś palec w oko.
Ktoś rąbnął o róg stołu.
Pisk, wrzask, płacz, śmiech, armageddon.
Gromkie Sto lat.
Świeczka w prozdrowotnym, bezglutenowym, bezcukrowym na zimno serniku.
(ArtuRRRo wszak uczulony na wszystko.)
Hektolitry herbaty z mlekiem. Tea? Tea? Tea? Milk? Sugar? Tea?
An(g)ielskie ciotki z garderobą dla Dyni.
Wuj Waleczne Serce z gęsią Jemimą i potencjalną Wujenką.
Nowe pozycje bibliograficzne na półkach.
Tendencyjnie – miski, talerze i śniadaniowe pudełka.
Dla nas – tory kolejowe i park maszynowy kolejki Brio od lat trzech.
Dynia obżarta urodzinowym plackiem i urodzinowymi kanapkami usnęła od ręki.
Papierowy obrus i papierowe talerze – jednym ruchem – w kompostowym koszu.
Resztę statków pozmywał Norweski.
Ledwie żywi.
Za rok urodziny w McDonald's.

(...)




©kaczka

808

[9 Jun 2011]


(...)
- ... i powiedz ochronce, że to przepis po prababce, twojej albo mojej... – instruuję Norweskiego wręczając kartkę z wykaligrafowanym przepisem na placek, gdyż... prędzej tu szczeznę niż zdejmę ze skroni ten laur idealnej matki.
(Nie szczeznę, acz być może od fałszerstwa i łgarstwa rozstąpi się i pochłonie mnie ziemia. Najważniejsze, że razem z laurem.)
Przepis.
Składniki.
Estry glicerolowe kwasów tłuszczowych, sorbitol, fosforany, mleko w proszku, guma arabska... stoi na opakowaniu DOMOWEGO placka.
(Co mnie podkusiło, żeby wypiekać? Norweski mnie podkusił.)
Niepowtarzalny smak to pewnie od wyschniętego glukozowego syropu.
Albo od starego masła.
Jakie to szczęście, że internet jest pełen podróbek. W tym i przepisów na podrabiane placki.
...rozstąpi się i pochłonie mnie ziemia...
A lauru nie oddam. Mowy nie ma.

(...)
Dynia zjadła dziś w ochronce pomidorówkę, dwa pierogi z serem, pajdę chleba z twarogiem, porcję naleśników z jabłkowym musem, dwa andruty i dwa sery fromaż. Popiła z gwinta słodką, różaną herbatą, bo źródlana, zdrowa, krystaliczna woda, niestety, Dyni już nie kręci.
Przed wyjściem, o poranku, wypiła ciepłe mleko pod miskę zbóż z jogurtem i owocami. Po powrocie zjadła symboliczny talerz mlecznej kaszy pod szklankę mleka.
Niezmiennie pozostaje przyczepiona do pięćdziesiątego centyla.
Jakimże to metabolicznym cudem?

(...)
- Te kapuściano-grzybowe krokiety, które dziś poniosłem do pracy... – rzecze NorweskiBardzo, bardzo popularne. Kilka osób pytało o przepis. Nie wiedziałem, czy powiedzieć, że kupiłaś w dziele żywności etnicznej w Tesco?
Wcisnąć na głowę laur idealnej żony byłoby jednak przesadą.

(...)
Dynia głównie stoi.
Jest tak, jakbyśmy mieli w domu własną surykatkę.


©kaczka

807

[8 Jun 2011]


(...)
Macierzyństwo to i szańce i szranki.
Wieczne olimpijskie zawody w nieznanych nam dotychczas konkurencjach.
Przed północą przypomniał sobie Norweski, że z okazji urodzin Rubenita był tort w ochronce zaczyniony ojcowską ręką.
Ojcowską, gdyż ojciec Rubenita ima się każdego rękodzieła.
Śliniak krzyżykami wyhaftuje, mur w ogrodzie postawi, tapetę naklei, ciasto wypiecze, zaproszenia wymaluje, truskawki zasadzi, trawnik przytnie.
U Rubenitów Matejko i Rembrandt wiszą na ścianach, a dziecko idzie do ochronki z tortem.
(Mówić o gąbce Wiktorii – tort – jest semantycznym nadużyciem, ale przed północą nie pora na szczegółowe analizy.)
Przekopaliśmy szafki.
Znaleźliśmy placek w proszku, kilka jaj, stare masło.
Mikser zamiesił, piekarnik wypiekł, nierówności pokryło się pudrowym cukrem, a dla większej urody wypiek pocięło się w trójkąciki.
Dynia poniosła do ochronki urodzinowy, DOMOWY placek.
Oddano nam Dynię z przyczepioną doń prośbą o przepis.
Czy ktoś zna kogoś, kto zna kogoś, kto ma telefon do Doktora Oetkera?



©kaczka

806

[7 Jun 2011]


(...)
Rok Szczura. Rok Królika. Rok Świni.
Rok Dyni.
Dwanaście miesięcy.
Z niemrawego tobołka, szczurka o dużych przestraszonych oczach w charakterną Dynię.
W Dynię, która przykuca, aby podnieść z podłogi umęczonego, wypchanego królika i powstaje tak gładko jakby robiła tak od zawsze, a nie akurat od wczoraj.
W Dynię, która z prędkością nadświetlną pocina po schodach techniką Scala Sancta.
W Dynię, która waży siedemnaście kilogramów. Nadaremnie przez kwadrans personel przychodni usiłował przekonać Dynię, by usiadła na wadze i przestała podrygiwać. Siedemnaście kilogramów to średnia wyciągnięta z trzydziestu odczytów. Dynia podpada pod nieoznaczoność Heisenberga. Nie określisz jednocześnie masy i współrzędnych geograficznych. (Na oko waży dziewięć.)
W Dynię, która przysuwa sobie magnetofon i po magnetofonie gramoli się na okienny parapet.
W Dynię, która pachnie tak odurzająco, że winna być wciągnięta na listę substancji kontrolowanych i dozowana z umiarem.
Rok temu.
Rok temu przebiegłam zdaje się przez ból rodzenia. Bólu już nie pamiętam, ale nie pamiętam ani  bólu złamanej w dzieciństwie ręki, ani późnoszkolnego bólu zęba mądrości, a wydaje mi się, że w obu przypadkach bolało jak jasna cholera, więc tego konkretnego nie odważę się mitologizować.
Nie było euforii. Nie było endorfin. Nie było łez wzruszenia.
Było zdziwienie, że oto jest, że z jej narodzinami rozlało się po podłodze słońce (pamiętam słońce!), że przybyła tak łagodnym tranzytem.
Że odtąd już zawsze będzie.
I jest. A wszystko co z nią związane postępuje łagodnym tranzytem.
Na przykład, miłość.
I po roku wiem, że o piątej pięćdziesiąt osiem siódmego czerwca dwa tysiące dziesięć urodziłyśmy się obie.


©kaczka

805

[6 Jun 2011]


(...)
Za chwilę minie rok.
Rok Dyni.


©kaczka

803-804

[4-5 Jun 2011]


(...)
Jesień.
Nawet i słusznie, że jesień, i że wiatr, i że chłód, i że płożące się hektopaskale i że ściana deszczu.
Słusznie, bo histamina jednego pikniku zaczęła mną ciskać po ścianach, a tabletki przeciw tej histaminie odebrały wolę życia.
Słusznie, że jesień, acz lata szkoda.

(...)
- Jak tam idioma lengua primera materna nativa? – pomiędzy zdarzeniami – lot ze ślizgawki techniką skydiving a butelka płynu weed killer –  zapytuję matkę Rubenita Rodenta o postępy lingwistyczne syna.
- Znakomicie. – powiada i rzuca tym cień na moje idealne, inspirujące macierzyństwo i Dyniowy geniusz od kołyski. (Powściągliwa w słowach Dynia nadal naprzemiennie wyłącznie  ap ap! oraz eeeeeej! Albo w bek.)
- Znakomicie. – powiada – Rubenito mówi woda i chleb. Abła i pa.
Abła i pa?
Jak tak to Dynia mówi apapapeiron i eeeeeeeejgzystencjalizm.

©kaczka

802

[3 Jun 2011]


(...)
Lato.
Wisteria Lane.
Dziatki w kapelutkach pomalowane na niebiesko kremem z faktorem tysiąc plus.
Poci się szklany dzbanek pełen wody, grzechoczą weń kostki lodu, na dzbanku zmyślna śródziemnomorska serwetka z balastem strzeże zawartości przed topielcami.
Gorący chleb, tłuste oliwki, miska sałaty, ostry ser, gorzka kawa, słodkie truskawki (z supermarketu).
Dziatki turlają się w trawie, albo jedzą kamienie, albo dłubią w grządkach, albo wywlekają opakowanie płynu weed killer, albo niezdrowo balansują na wysokości, albo tak jak Dynia, na wszelki wypadek krążą wokół stołu szukając okruchów jedzenia.
Nad wyraz przyjemnie.


(...)




©kaczka

801

[2 Jun 2011]


(...)
- Tylko się nie denerwuj. – mówi otwierając drzwi Norweski, co natychmiast podnosi ciśnienie do wartości tysiąc na dwieście.
Rubenito ukąsił Dynię. 
Stoi w formularzu incydentu spisanym przez kalkę i opatrzonym podpisami.
Tak się ponoć zapamiętał Rubenito w całowaniu, że Dynię nadgryzł.
Na policzku Dyni idealny odcisk paszczęki.
Nie wyprze się zaprzaniec jeden.
Ślad charakterystyczny jak linia papilarna.
Czas Dyniu trenować wtykanie palców w oko.

(...)
To był słaby tydzień.
Miotałam się między projektami, mało spałam, żarły mnie sprawy i sprawki.
Na dokładkę Życzliwy podesłał doktorat z recyklingu moich danych i zapytał co ja na to?
A konkretnie, co na tę dedykację, która gładko przełyka zapożyczone dane, a dziękuje mi, gdzieś tam w ludzkim tłoku za przyjemne towarzystwo przy kuchennym stole i interesujące dyskusje na różne tematy.
Czy się nie oburzam? Czy mi aby nie przykro?
Cóż ja na to?
Że nie przypuszczałam, że nadejdzie moment, gdy uznam, że Szwedzka Matka jest wzorem cnoty i pokory, gdyż ta przynajmniej w podzięce za dane wręczyła mi skrobaczkę do sera.
Ba! I odręcznie napisała, że beze mnie przenigdy nie ukończyłaby dzieła.
Czy się nie oburzam? Czy mi aby nie przykro?
Nie warto.

(...)
Rembrandt.


©kaczka

799-800

[31 May-1 Jun 2011]


(...)
Dokarmiają mi dziecko w ochronce.
- Jaki tost, jakie masło? – czytam dzienne sprawozdanie. – Przecież nie włożyłam Dyni w dwojaki ni chleba ni masła?
- Może sama sobie zrobiła kanapkę? A może ochronka już odkryła, że tylko jedzenie poprawia Dyni humor? – dedukuje Norweski.
A ze względu na pół zęba numer osiem jest co poprawiać.
Przedwczoraj włożyłam kiść bananów i napisałam ‘trochę, kawałek, ociupinkę, na dwa dni’.
Dynia przyniosła futerały po kiści.
Pewnego dnia eksploduje.

(...)
W przerwie między autobusem a pociągiem zmieniam kolor włosów.
Ciemne, holenderskie kakao.
Roztarte, mroczne papryczki chilli.
Niedokończona kawa.
Stukanie w zegarek.
Szybciej, szybciej tę grzywkę.
Precyzyjna logistyka, matczyna wydajność z minuty i godziny.
Wracam do domu.
Dynia już śpi.
Jasne, że mam wyrzuty sumienia pod tą grzywką w papryczki.


©kaczka