[24 Feb 2018]
(…)
Najpierw był karnawał.
Aczkolwiek nie ten w Rio.
Z okazji karnawału placówki edukacyjne, powołując się na upierdliwie uświęcaną przez wieki tradycję, zażądały, by jak co roku przyprowadzić progeniturę odzianą w jakiś kamuflaż.
Biskwit nie miał najmniejszych wątpliwości, że chce być człowiekiem-kucykiem, natomiast cała żeńska część klasy Mastodontów, z Dynią włącznie, postawiła na Herzoginy i Herzegowiny.
Jako, że bycie Herzegowiną wymagało bezwzględnie nałożenia na warunki zewnętrzne siedemnastu warstw makijażu, człowiek-kucyk, obserwujący tę operację w drzwiach łazienki, doznał nagle tego nieprzyjemnego ukłucia w sercu, które pojawia się, gdy zdajesz sobie sprawę, że oto padasz ofiarą bezzasadnego wykluczenia, mimo, iż jesteś najszlachetniejszą formą egzystencji na planecie. Przynaglony walką o sprawiedliwość społeczną, człowiek-kucyk zabarykadował się zatem w łazience i odebrał sobie to, co los chciał mu nikczemnie wydrzeć, w formie jednej, acz dość wodoodpornej warstwy makijażu.
Tym samym odprowadziłam do placówki trochę kucyka, trochę drag queen.
I nie, nie była to najdziwniejsza rzecz jaka tego dnia przytrafiła się Montessorianom.
W wyścigu do drzwi placówki wyminęłyśmy podopiecznego wbitego od stóp do głów w brązową pończochę, co trochę krępowało mu ruchy i funkcje oddechowe.
To, jak wyjaśnił mi kucyk, był Emil, który, gdy dorośnie będzie strzykwą i najwidoczniej właśnie podjął pierwsze kroki ku species reassigment surgery, czyli operacji zmiany gatunku, a nawet jednostki systematycznej.
W nagłym porywie serca zamierzałam podejść do matki Emila i pogratulować jej nie tylko samozaparcia w wyprodukowaniu na drutach ponad metrowej getry, ale i tej inwestycji w przyszłość narodu, tego mocnego, montessoriańskiego przesłania, że oto nasze dzieci mogą być kim tylko chcą, choćby i strzykwą, a my – rodzice – nie będziemy oceniać wyborów, ale tylko i wyłącznie je wspierać. Acz w chwili, gdy zbliżałam się z otwartymi ramionami, by matkę Emila przycisnąć do piersi i wycałować w imieniu ludzkości, usłyszałam, że matka Emila łamiącym się głosem właśnie tłumaczy naszpani, że syn wpadł na pomysł kostiumu wczoraj popołudniu. Czując, że rany mogą być jeszcze niezasklepione, w ostatniej sekundzie zdryfowałam.
Potem były Walentynki.
Na Kupidyna! Jak ja nie doceniałam Łukaszka!
Może i Łukaszek jest o pół metra niższy od Dyni, może wygląda jak model preparatów witaminowych 'PRZED ROZPOCZĘCIEM TERAPII', może w czasie bryzy trzeba go trzymać za rękę, by nie odleciał, może pod żadnym pozorem nie należy mu dawać w prezencie balonów napełnionych helem, ale Łukaszek ma siódmy albo i siedemnasty zmysł. On po prostu wie, jak rwać dziewczęta!
W Walentynki wjechał nam Łukaszek na kwaterę ze śpiworkiem, szczoteczką do zębów, bukietem kwiatów, bombonierą, własnoręcznie wykonaną kartką miłosną, a jakby to nie wystarczyło, by utwierdzić wybrankę o sile uczucia, to Łukaszek przytargał również gitarę.
Czarną, lśniącą gitarę, na której wyplumkał dla Dyni własną interpretację 'Stairway to Heaven'.
I Dynię, i obecną przy tym zdarzeniu żeńską reprezentację klasy Mastodontów trzeba było potem restartować, bo się dziewczęta z wrażenia zawiesiły na strunach.
Człowiek-kucyk i w tym wypadku zaznał nieprzyjemnego kłucia w klatce piersiowej, że ocho! coś mnie tu omija! Gdzie jest mój Presley? Gdzie jest mój Eric Clapton? Gdzie jest mój Elton John? Zatem w ramach profilaktyki, natychmiast wybrał sobie z listy Montessorian narzeczonego i z miejsca poślubił. Ślub odbył się w rycie mormońskim, bo wybranek chyba nadal nie wie, że jest wybrankiem, ani, tym bardziej, że wstąpił w związek małżeński i ciąży na nim jakiś obowiązek alimentacyjny.
Oblubieńcem został Hannibal Lecter grupy przedszkolnej imienia 'Naukowo Potwierdzonego Obrotu Ziemi Wokół Słońca' (w skrócie: NPOZWS). Podobno Hannibal z nudów lub frustracji czasem nadgryza innych współosadzonych. Jak dotąd, Biskwit nie okazał na ciele żadnych znaków ortodontycznej napaści, co może oznaczać, że trzyma Hannibala krótko, ale na odległość większą niż długość siekaczy.
A w tle wiruje karuzela chorób oddziecięcych, które to choroby, jak wiadomo, nie są ortodoksyjnie przywiązane do dzieci, ale za to bardzo chętnie wycierają sobie buty rodzicami.
Ręka pod budkę, kto potrafi w diagnostykę różnicującą szkarlatyny, odry, rumienia zakaźnego, różyczki, exanthemy subitum, dżumy, wąglika i czarnej ospy?
Bo ja już chyba tak.
©kaczka
(…)
Najpierw był karnawał.
Aczkolwiek nie ten w Rio.
Z okazji karnawału placówki edukacyjne, powołując się na upierdliwie uświęcaną przez wieki tradycję, zażądały, by jak co roku przyprowadzić progeniturę odzianą w jakiś kamuflaż.
Biskwit nie miał najmniejszych wątpliwości, że chce być człowiekiem-kucykiem, natomiast cała żeńska część klasy Mastodontów, z Dynią włącznie, postawiła na Herzoginy i Herzegowiny.
Jako, że bycie Herzegowiną wymagało bezwzględnie nałożenia na warunki zewnętrzne siedemnastu warstw makijażu, człowiek-kucyk, obserwujący tę operację w drzwiach łazienki, doznał nagle tego nieprzyjemnego ukłucia w sercu, które pojawia się, gdy zdajesz sobie sprawę, że oto padasz ofiarą bezzasadnego wykluczenia, mimo, iż jesteś najszlachetniejszą formą egzystencji na planecie. Przynaglony walką o sprawiedliwość społeczną, człowiek-kucyk zabarykadował się zatem w łazience i odebrał sobie to, co los chciał mu nikczemnie wydrzeć, w formie jednej, acz dość wodoodpornej warstwy makijażu.
Tym samym odprowadziłam do placówki trochę kucyka, trochę drag queen.
I nie, nie była to najdziwniejsza rzecz jaka tego dnia przytrafiła się Montessorianom.
W wyścigu do drzwi placówki wyminęłyśmy podopiecznego wbitego od stóp do głów w brązową pończochę, co trochę krępowało mu ruchy i funkcje oddechowe.
To, jak wyjaśnił mi kucyk, był Emil, który, gdy dorośnie będzie strzykwą i najwidoczniej właśnie podjął pierwsze kroki ku species reassigment surgery, czyli operacji zmiany gatunku, a nawet jednostki systematycznej.
W nagłym porywie serca zamierzałam podejść do matki Emila i pogratulować jej nie tylko samozaparcia w wyprodukowaniu na drutach ponad metrowej getry, ale i tej inwestycji w przyszłość narodu, tego mocnego, montessoriańskiego przesłania, że oto nasze dzieci mogą być kim tylko chcą, choćby i strzykwą, a my – rodzice – nie będziemy oceniać wyborów, ale tylko i wyłącznie je wspierać. Acz w chwili, gdy zbliżałam się z otwartymi ramionami, by matkę Emila przycisnąć do piersi i wycałować w imieniu ludzkości, usłyszałam, że matka Emila łamiącym się głosem właśnie tłumaczy naszpani, że syn wpadł na pomysł kostiumu wczoraj popołudniu. Czując, że rany mogą być jeszcze niezasklepione, w ostatniej sekundzie zdryfowałam.
Potem były Walentynki.
Na Kupidyna! Jak ja nie doceniałam Łukaszka!
Może i Łukaszek jest o pół metra niższy od Dyni, może wygląda jak model preparatów witaminowych 'PRZED ROZPOCZĘCIEM TERAPII', może w czasie bryzy trzeba go trzymać za rękę, by nie odleciał, może pod żadnym pozorem nie należy mu dawać w prezencie balonów napełnionych helem, ale Łukaszek ma siódmy albo i siedemnasty zmysł. On po prostu wie, jak rwać dziewczęta!
W Walentynki wjechał nam Łukaszek na kwaterę ze śpiworkiem, szczoteczką do zębów, bukietem kwiatów, bombonierą, własnoręcznie wykonaną kartką miłosną, a jakby to nie wystarczyło, by utwierdzić wybrankę o sile uczucia, to Łukaszek przytargał również gitarę.
Czarną, lśniącą gitarę, na której wyplumkał dla Dyni własną interpretację 'Stairway to Heaven'.
I Dynię, i obecną przy tym zdarzeniu żeńską reprezentację klasy Mastodontów trzeba było potem restartować, bo się dziewczęta z wrażenia zawiesiły na strunach.
Człowiek-kucyk i w tym wypadku zaznał nieprzyjemnego kłucia w klatce piersiowej, że ocho! coś mnie tu omija! Gdzie jest mój Presley? Gdzie jest mój Eric Clapton? Gdzie jest mój Elton John? Zatem w ramach profilaktyki, natychmiast wybrał sobie z listy Montessorian narzeczonego i z miejsca poślubił. Ślub odbył się w rycie mormońskim, bo wybranek chyba nadal nie wie, że jest wybrankiem, ani, tym bardziej, że wstąpił w związek małżeński i ciąży na nim jakiś obowiązek alimentacyjny.
Oblubieńcem został Hannibal Lecter grupy przedszkolnej imienia 'Naukowo Potwierdzonego Obrotu Ziemi Wokół Słońca' (w skrócie: NPOZWS). Podobno Hannibal z nudów lub frustracji czasem nadgryza innych współosadzonych. Jak dotąd, Biskwit nie okazał na ciele żadnych znaków ortodontycznej napaści, co może oznaczać, że trzyma Hannibala krótko, ale na odległość większą niż długość siekaczy.
A w tle wiruje karuzela chorób oddziecięcych, które to choroby, jak wiadomo, nie są ortodoksyjnie przywiązane do dzieci, ale za to bardzo chętnie wycierają sobie buty rodzicami.
Ręka pod budkę, kto potrafi w diagnostykę różnicującą szkarlatyny, odry, rumienia zakaźnego, różyczki, exanthemy subitum, dżumy, wąglika i czarnej ospy?
Bo ja już chyba tak.
©kaczka