Image Slider

Wichrowe Wzgórza, Exmoor

[27-30 Sep 2013]


(...)
Pod wiatr, we mgle, przez krzaki, wśród endemicznej fauny.
Dynia szła, ale klęła pod nosem.
O dziwo, wylazła znad poziomu morza na poziom góry na własnych nogach.
(Choć się nie zapowiadało.)
Ale klęła pod nosem.
Gdy nie klęła, dzwoniła po helikopter różowym telefonem marki ‘Mister Tumble’ i kłuła w oczy kompletem różowych kluczyków do wyimaginowanego samochodu.
Żaden z Dyni Bear Grylls.
Ale wlazła na tę górę, choć spluwając na widoki.
A widoki zapierały,  po troszę za sprawą oceanicznej wichury, głównie jednak, bo  Wyspa, gdy chce, potrafi być piękna.
Zdziczale piękna.
Mam słabość do posezonowego morza.
Od zawsze.
Dynia nie podziela.
Ale od biedy dla rozrywki ciśnie głazem w fale.
Refleksyjny weekend, bo tyle jeszcze możnaby zrobić tu na Wyspie razem z ubóstwianą grupą rówiesniczą, a tu trzeba się pakować
Były jeżyny zarte prosto z krzaka, grzyby – prosto z krzaka, dzikie konie, udomowione konie, gdzie się nie poślizgnąć, koński nawóz luzem, wrzosy i klify.
Nad poziomem morza. Pod poziomem morza.
Fish and chips i bar Tapas.
Drogi tak strome, że dostawaliśmy zadyszki na pierwszym biegu.
Plaże z głazów narzutowych.
Wiatr odrywał nam głowy.
Pachniało prawdziwym lasem.
Takim, którego nie obsadzono w rządkach sosenkami z hodowli hydroponicznych i takim, który nie kończył się po dwustu krokach.
Takim, którego w całości nie wycięto na maszty dla Cutty Sarka.
I hotel miał ten ambiance, że jeszcze Churchil pewnie w nim kładł tapety.
W menu Full English, z kontynentalnego to państwo sobie zjedzą płatki z mlekiem lub niemiecki (!) jogurt, ale boczek z fasolą uczciwie przysmażone,  a Dynia – dziecko z hodowli na Wyspie – zje każdą kiełbasę i chrzani, czy ktoś wsypał do niej wiadro gałki muszkatołowej, czy nie.
Jak zwykle, dobre zbyt szybko się kończy.

(...)
Na szczęście jest Dynia, która dba o to, by poziom atrakcji i rozrywek pozostawał constans.
O dziesiątej wieczorem głos z piernatów: ‘Mama, majn think I ate lamp’.
Głos ociekający poczuciem winy, w ręku drewniana lampa z domku dla lalek pozbawiona koralika imitującego włącznik.
I żerca utrzymujący, że koralik nadal tkwi mu w gardle.
Z izby przyjęć wróciliśmy o trzeciej w nocy wypisani z istotną dla dalszej fabuły diagnozą ‘take her home, she is tired’.
Z różowym misiem. Hojnym darem miejscowej Loży Masońskiej.
Majn have the same at home! BUL! Majn have four [1] now.
(… niekoniecznie, gdyż niebieskiego wyniosłam tydzień temu do Armii Zbawienia… i nie wiem, jakie alibi opracować na wypadek nieuniknionej akcji poszukiwawczej? Aż kusi ‘Nie możesz znaleźć? Może zjadłaś?)

Epilog.
O siódmej rano:
- Dyniu, wypad z łóżka. Czas do ochronki.
- Majn can’t!
- Czemu?
- Mama! Doctor said majn tired.


[1] Dwa to four. I już.

(...)





©kaczka 

1669-1671

[24-26 Sep 2013]


...24...23...22...

(...)
Z frontu.
Dżordż występuje w roli permanentnej wycieraczki, a przechodnie pytają, czy to nasz piękny, dorodny i dobrze wychowany kot.
Dżordż wczoraj przyprowadził kumpla.
(Planują masowy eksodus?)
Przyjdzie nam przed wyjazdem okadzić kartony łososiem i drobno krojoną cielęciną, by wywabić potencjalnych emigrantów.

(...)
- Zauważyłaś, że mówisz po angielsku z niemieckim akcentem, kaczko?
Sześć lat na Wyspie...
Pozostaje strzelić sobie z łuku w potylicę.

(...)
Wersji dla dorosłych nie przewidziano.



©kaczka

1667-1668

[22-23 Sep 2013]

...26...25...

(...)
Rozczula.
- My went to eat chips with my friends today.  – informuje Hauptcioteczkę przez telefon socialite, bywalczyni salonów  w tonie ‘jadłam kawior i bliny’ - My friends like me. ... Noooo! Not with Ruben!  Ruben is not my friend. Edward is...  I went with girls! And I have Peppa Pig… from…
[sceniczny szept, ręka zakrywa mikrofon słuchawki: mama, I got Peppa from?... Erin?  Lucy?
Poczekaj, sprawdzę w notatkach sekretarza korpusu dyplomatycznego (!)]
- Od Leliji. – odpowiadam.
- From Lilly! Is blinking! - dowiaduje się Hauptcioteczka.
Peppa is blinking. Nie Lelija.
Tekstylna Peppa ma piętnaście centymetrów wzrostu i elektryczne wnętrzności. Wnętrzności w kształcie serca emitują luksy tęczowego dyskotekowego światła (triumfalny powrót lat osiemdziesiątych, Papa Dance, Modern Talking, bal w szkolnej świetlicy). Peppa, na życzenie, masakruje dziecięcą kołysankę 'Twinkle, twinkle little star'  w tempie bardzo lamentamente (zapewne by przedłużyć torturę), a każdy występ kończy dziarskim: CHRUM CHRUM.
Nie możemy się zgodzić z Norweskim.
Dla niego to Iron Man przebrany za wieprza.
Dla mnie, wokalne występy trzody chlewnej, przeciskające się pod drzwiami  dziecięcej sypialni razem ze światłem emitowanym z trzewi, są po zmroku na ciemnych i skrzypiących schodach jak standardowa ustawka z horroru.
(Bohaterka, zwykle w nocnej koszuli, uzbrojona jedynie w scyzoryk lub widelec, sunie, wbrew instynktowi samozachowawczemu, ciemnym korytarzem w kierunku zamkniętych drzwi, spod których skutkiem budowlanej niedoróbki, oprócz przeciągu, emanuje nadnaturalna jasność. W tle klezmeruje Krzysztof Komeda jedną ręką przewijając dziecko. Konkretnie, dziecko Rosemary.)

... przy tym Dynia już wie, gdzie w żołądku Peppa ma guzik ON-OFF, a także, bez wahania potrafi wskazać, gdzie chowamy baterie i śrubokręt.
Ekstraordynaryjnie (!).
Peppa jest godną następczynią niebieskiego, tekstylnego psa na kijku (prezent, a jakże! od Leliji). Pies, gdy go odpalić, szczeka jak chihuahua wkręcony przypadkiem w maszynkę do mięsa.
(Ni chybi, musieliśmy im się czymś narazić.)
Tymczasem w środku nocy Dynia oświetlając sobie drogę Peppą trafiła do naszej sypialni, by szarpnąć mnie za ramię, przejechać mi laserem Peppy po oczach i podzielić następującą refleksją:
- Mama! Lucy is pretty. Very pretty!
Po czym oddaliła się w dyskotekowej, nadprzyrodzonej poświacie ku własnym piernatom.
Analiza refleksji zajęła mi dłuższą chwilę.
(Czekałam by się przekonać, czy ma ślepota jest trwała, czy jedynie przejściowa.)
Lucy? Pretty?
Skąd nagle takie kategorie?
Szczególnie, że z całego tego stada, skądinąd przeuroczych, najukochańszych dziatek, każdemu dolegają jakieś geny przodków. W tym, bądźmy obiektywni, nawet  naszemu.
Siostra Leliji wygląda jak chomik, Emeryk ma krzywy zgryz i trąbkę ust, bo ssie kciuk, siostra Emeryka histerycznie odstające uszy po ojcu, Lelija wdała się w matkę, Dynia w kaczkę... a Lucyna przez pierwsze lata życia, skutkiem trudnego, kleszczowego  porodu, wyglądała jak dubler Slotha z 'The Goonies'.
Słowem, żadne z nich, może z wyjątkiem potomstwa niejakiej Rakeli, które (ha!) niedawno rozdrapało na sobie ospę, nie nadawałoby się na okładkę Vanity bez solidnego retuszu.
Anne Geddes do zdjęć pewnie założyłaby im kominiarki.
Skąd zatem, że pretty? Nie dzielimy tu przecież ludzkości na pretty i całą resztę.
(Dzielimy na fajnych, mądrych, dobrych i tych, którzy jeszcze nie są fajni, mądrzy i dobrzy, i którzy dla potrzeb dydaktycznej opowiastki, mają wciąż szansę, by się nawrócić. [1])
Plask płaską dłonią w czoło!
Dynia ma proste jak drut, w ostrym słońcu niemal platynowe włosy ‘lelloł’, a Lucyna koafiurę z naturalnych blond mikroloczków, skręcających się w wilgotnym klimacie w anielskie, złote afro z obrazów Prerafaelitów.
Od świtu nie przestaję się dziwić, że przyrównywanie  zaczyna się tak wcześnie.

[1] Norweski wprowadził dodatkową klasyfikację, nad którą nie mam kontroli, inspirowaną warunkami drogowymi. Klasyfikacja dzieli świat na tych, którzy nie umieją jeździć i tych, którzy nie umieją jeszcze bardziej. Skutkuje to pytaniami z tylnej kanapy: 'Papa? This is idiot or dufus?'

©kaczka

1664-1666

[19-21 Sep 2013]

...29...28...27...

(...)
Im dłużej z nami mieszka, tym bardziej nabieram przekonania, że dzieciństwo jest jakimś nieustającym zaburzeniem.
Dwubiegunowym.
Jeszcze tydzień temu na sam widok jakiegokolwiek kota wspinała się na najbliższe drzewo i w histerii odmawiała zejścia póki fauna była w zasięgu wzroku.
Od paru dni Dżordż-Geriatryk, osiemnastoletni, bezzębny kot sąsiadów, postrach wszystkich okolicznych dzieci, wybiega wracającej do domu Dyni na spotkanie, a Dynia biegnie ku niemu (aż prosi się o ‘Rydwany Ognia’ w tle), a gdy już się dopadną to nurzają się w uściskach.
Dynia, która dotychczas nie dotykała nawet sztucznego futra, ciągnie Norweskiego za ręce w stronę Dżordża i poucza tonem Davida Attenborough ‘You can touch, it’s NICE!’.
Dżordż rozbestwił się do tego stopnia, że dziś przyszedł miauczeć pod drzwi z wyraźną intencją ‘czy Dynia wyjdzie na podwórko’, a gdy mu wyjaśniłam, że Dyni nie ma w domu, przez cały poranek zaglądał mi w garnki przez okna.
Skąd nagłe uczucie?
Stara się o azyl?
Koneser wieprzowiny?
Myszy w Teutonii mniej żylaste?





(...)
A szczęśliwe numery to:
- Fajf, four...
- I?
- Fifteen, fourteen...
- I?
- ...
- I?
- Fifteen! FOURTEEN!
- Oraz?
- Three o’clock?


(Redakcja nie bierze odpowiedzialności.)

©kaczka

1663

[18 Sep 2013]

(...)

...30...

Życie na Wyspie, gdy się nad tym głębiej zastanowić, było zawsze dla mnie jakąś figlarną odmianą budowlanej prowizorki.
Taki tam drewniany wychodek z serduszkiem z nadzieją: 'ech, kiedyś to dopiero sobie postawimy  taki z widokiem na ocean, z podmurówką i z rokokowym uchwytem na srajtaśmę.'
Chroniczny stan przejściowy.
Uporczywy  heksenszus duszy.
I zawsze zieleńszy trawnik po cudzej stronie płotu...
Prowizorki, wiadomo, są najtrwalsze i niestraszny im żaden Blitz, ani nagłe zapalenie poczucia smaku czy estetyki.
Rozsiedliśmy się tu.
Trudno ukryć.
Wymościliśmy sobie barłóg w tej prowizorce i był on nam wygodny. A gdy nie był, zawsze mogliśmy splunąć i powiedzieć z kontynentalną wyższością: bloody f***ing Brits.
Banda żrących fasolę hunów i barbarzyńców.
 (Ich bankomaty kradną emigrantom pieniądze, ich domy żre grzyb i w dodatku nie znają się na sauerkraucie).
A oni nam w odwecie kolejny artykuł lub dwa w prasie codziennej, o tym ile ich kosztujemy, jak wyżeramy ich paracetamol (lub łabędzie) oraz  ile się muszą przez nas wycierpieć.
I widzieli bogowie, że to nie było dobre.
Przypomnij mi Norweski, ile miały trwać te wywczasy? Ten fajfoklok pod Pałacem Buckingham?
Rok? Góra dwa?
Czy nie planowaliśmy, że Dynię odbierze wykwalifikowana szwajcarska położna z baryłką rumu u szyi i edelwajsem wpiętym w klapę?
Ileż to razy fantazjowaliśmy o mieszkaniu z widokiem na kopenhaski kanał (ty) lub o kuchni, która pomieści solidny, niemiecki kredens (ja)?
Ileż razy obiecywaliśmy sobie, że kiedyś wreszcie, w jakimś przyzwoitym, ładnym miejscu zapuścimy korzenie i zaczniemy żyć jak... prawdziwi ludzie, a nie jak jakieś cholerne samosiejki?

Liczę posklejane kartki kalendarzy.
Sześć lat.
Sześć?
Kiedy.
Przecież ledwie wczoraj wylądowałam na Heathrow i cudem uniknęłam zadeptania przez lewostronny ruch pieszych.
Och, emigracyjna nostalgio, gdzie parafrazując Jane Eclair (‘Camberwell Beauty’): ‘one takes comfort in Catholicism; the others take comfort in Southern Comfort’.
I nagle, bez uprzedzenia, talerz kosmitów pierdyknął nam w wychodek.
Nawet serduszko się nie ostało.
Ostało się jedynie przekonanie, że teraz jest najlepszy ze wszystkich złych czasów, aby się z tego Roswell ewakuować.
Trwale.
Co według kalendarza nastąpić ma za trzydzieści dni.
Daj mi żyć, nowa ojczyzno (dla kogo nowa, dla tego nowa), Badenio-Wurstenburgio, znana ze swych Ściśniętych Pośladków.
In saecula saeculorum.
Amen.

©kaczka

1662

[16 Sep 2013]

(...)
Palec pod budkę kto nigdy nie utknął na imprezie ‘wpadnijcie obejrzeć zdjecia z wakacji’.
Dwieście czterdzieści zdjęć zachodu słońca na plaży, sto osiemdziesiąt cztery portrety rodzinne z gofrem, wielbłądem, piramidą lub smażoną flądrą (bez aluzji do nawyków higienicznych lub nadużywania solarium przez wybranych członków rodziny), a tu pan Rysio, nasz kaowiec, tańczy makarenę nad brzegiem basenu... a tu dziateczki zasypały tatusia wydmą w wiaderkach, a tu ratownicy z psami odkopują tatusia, a tu tatuś odjeżdża karetką na sygnale...
Każdemu się zdarzyło.
Gospodarz wyświetla na prześcieradle, gospodyni stoi w drzwiach odcinając drogę ucieczki, alkoholu zwykle zbyt mało, aby się znieczulić. ('Tak, tak, to oryginalna metaxa, sprzedawca się zaklinał, że pił z tej butelki sam Zorba,  ale rozumiesz... trzymamy na specjalną okazję.')
Ze zdziwieniem odkryłam, że istnieje jeszcze inny, równie radykalny nurt.
Nurt fotografii lakonicznej.
Prekursorem nurtu jest Hauptcioteczka.
Hauptcioteczka z Hauptwujaszkiem, jak przystało na Teutończyków w wieku emerytalnym, sporo podróżują.
Reisefieber Aldi oraz Lidl otworzyły im drzwi na świat
I ja bym sobie winszowała dostępu do tych wrót, bo kuszą one nie tylko sanatorium w Międzyzdrojach, ale i  choćby trzytygodniową, morską wyprawą na Grenlandię.
(Trzytygodniowa, rodzinna wyprawa na Grenlandię pozostaje w sferze li i jedynie marzeń. Norweski  niewyjściowo zielenieje przy pierwszej fali, a Dynia odkąd przemówiła, jeszcze nie zamilkła, wobec czego, z obawy przed zwiększonym współczynnikiem samobójstw, dla dobra społeczeństwa, nie nadaje się do przetrzymywania przez miesiąc w zamkniętych pomieszczeniach z ograniczonymi dekoracjami i tą samą publicznością.)
Za to Hauptcioteczka z Hauptwujaszkiem ochoczo korzystają.
Tak nam się przynajmniej wydaje, gdyż jest problem z materiałem dowodowym.
W Izraelu Hauptcioteczka wykonała trzy zdjęcia. Jedno wnętrza autokaru, drugie na tle niezidentyfikowanego krużganka, trzecie – sandałów, które kupiła od obnośnego sprzedawcy obuwia.
Zdjęcia z Amsterdamu przedstawiają hotelową łazienkę i dworzec kolejowy w Hamburgu.
Na przezroczach z Wiednia poznajemy rodzinę Państwa Klopke (Sehr nette Leute!) w czterdziestu sześciu odsłonach - siedzieli przy sąsiednim stoliku w jadalni.
Fotoplastikon z Turcji (zwiedzanie Stambułu) uwiecznił kelnera roznoszącego drinki i zawartość bufetu all inklusiv.
Przedwczoraj Hauptcioteczka z Hauptwujaszkiem wrócili z podróży okrętem po krajach nadbałtyckich.
Sztokholm, Tallinn,  Petersburg, Ryga. All inklusiv.
Chrzanić  Sztokholm, Tallinn, do Rygi zawsze człowiek zdąży pojechać, ale intrygował mnie ten Petersburg.
Ermitaż, Lenin, matrioszki made in China, zdjęcie na tle jaj Faberge, Panzerkreuz Potiomkin, Newski Prospekt.
Wersja oficjalna jest następująca: tuż po odbiciu od brzegu aparat fotograficzny Hauptcioteczki uderzył o dno Zatoki Botnickiej, zjadł go wieloryb, po rozpruciu wieloryba oprócz jednego, czy dwóch Jonaszy znaleziono w żołądku aparat z roztrzaskanym obiektywem. A poza tym, ojtamojtam, Hauptcioteczka i tak nie zabrała ładowarki.
(Nieśmiało zasugerowałam, że w takim Petersburgu, wystarcza chyba wyrazić głośniej zainteresowanie: ein Fotoapparat bitte, zaszeleścić banknotem z Angelą  i  w trymiga uzyskać dostęp do sprzętu, jeszcze niewykluczone ciepłego, bo należącego do kogoś z końca tej samej niemieckiej wycieczki. Niestety, nikt w tej rodzinie nie traktuje mnie poważnie.)
Ponieważ mądry Teuton po szkodzie, materiał zdjęciowy z podróży po krajach nadbałtyckich składa się z pięciu zdjęć (po jednym na kraj) wykonanych prehistorycznym telefonem komórkowym.
Jest wspólny temat: nabrzeże.
Na każdym ze zdjęć Hauptcioteczka (choć przy tej ilości pikseli równie dobrze może być też i Pacman) stoi na nabrzeżu na tle swej Queen Mary II.
Każde zdjęcie jest identyczne, rozdzielczość nie pozwala na fanaberie, i morświna z rzędem temu, kto odróżni na nich Petersburg od Sztokholmu, a oba od fototapety w biurze podróży.
- Ale kupiliście coś? Dziecku? – wypytuję, bo choć nie znoszę ciupag z inskrypcją ‘Pamiątka znad morza’ to pamiętam jak bardzo mnie jako pacholę, cieszyła matrioszka, dar z Moskwy. Poza tym, wiadomo, Hauptcioteczka kompulsywnie kupuje bibeloty. Hurtem.
- Nie.
Nabieram podejrzeń, że oni nigdzie nie wyjeżdżają.

©kaczka

1660-1661

[14-15 Sep 2013]

(...)
Uwaga! Zawiera lokowanie produktu.
Rubenito i Piękny Edward uniosą ze sobą w siną dal ku gondolom w Oksfordzie tenże landszaft  z serii ‘na górze róże’ oraz ‘na wietrzną żeczy pamiontkę’.


Taki landszaft – wiadomo – mogła jedynie Bebe Ph.D.
(Personalised Holistic Doodles Imaginacja Unlimited)
Dynia do końca nie jest przekonana, czy odda.


(...)
Studio tatuażu permanentnego.



©kaczka

1658-1659

[12-13 Sep 2013]

(...)
Podsłuchane w ochronce.
Rubenito: Dyyyyyyyynia, will you play mums and dads with me?
Dynia: Yup.
Rubenito: BUT I AM NOT GOING TO BE YOUR HUSBAND ANYMORE!!!

(...)
Motywy marynistyczno-oceaniczne.
'Latarnia morska' (2013) kolekcja prywatna

(...)
Portrety.
(...)
Nożyczki.
Na wypadek, gdyby zaszła nagła potrzeba amputacji ucha.



©kaczka

1653-1657

[7-11 Sep 2013]

(...)
Opiniotwórcza grupo rówieśnicza!
Niech cię!
Grzyby nadal promieniotwórcze i toksyczne.
Je. Zakamuflowane w pierogu pływającym w rosole.
- Widziałaś?! Je grzyby! – anonsuje światu Norweski. Świat wstrzymuje oddech. Dynia też. Z łyżką na poziomie obojczyka.
In-built przepływowa chromatografia pokarmowa trzylatki identyfikuje strzępy grzybni w pierogu.
Dynia odmawia dalszej konsumpcji.
(Brawo, Norweski!)
- Mama! THIS makes me SICK!
(Może dlatego, że zjadłaś siedem?)
Nudności miewają też charakter archeologiczno-retrospekcyjny.
- Mama! Me no like pink fish!
(choć akuratnie je kanapkę z serem, a ostatni raz Santiago odłowił tu marlina miesiąc temu)
- Czemu nie lubisz?
- PINK FISH MAKES ME SICK!

Polemizowałabym. Opowiedziałabym o korzystnym wpływie olejów na neurony oraz, że jeśli różowe łóżko to konsekwentnie i różowa ryba.
(Ale mi się nie chce. Poza tym może się obrócić przeciwko. Jeśli krynolina z Hallo Kitty to konsekwentnie Hallo sznycel?)
Układam jabłko na talerzyku. Porcelana wniesiona w posagu przez Rubenita.
- No! Me not like this plate! THIS PLATE MAKES ME SICK!
W wannie.
- No! Me not like this! THIS SOAP MAKES ME SICK!
- Dla jasności, od czegoś cię nie mdli?
- NOPE! EFRYFINK MAKES ME SICK!
(Anarchia i rebelia gramatycznie bez zarzutu. Fraza artykułowana z zachwytem nad własną językową sprawnością. Wartość logiczna przesłania – wątpliwa.)
- Haribo?
- ...
- Od Haribo też mdli?
- Me thinking... Mama? Me better trying...


I dlatego, gdy Dynia na widok karbinadla pyta tonem inspektora Sanepidu:
- Is this chicken?
Chytrze odpowiadam: a jak myślisz?
(Nim rzucę się w nurt opowieści o przemysłowej hodowli wołowiny.)

Do tego wydało się, że kluczem do lingwistycznego sukcesu bywa odpowiednia motywacja.
- Mama, telly, please!
- Pod warunkiem, że zażyczysz sobie po polsku.
- Donoł. ('don’t know' z akcentem hrabstwa)
- No to pech.
- ... Poszem telefisor. (z akcentem hrabstwa, wybacz Mario Konopnicka, wybacz wozie Drzymały!)

- Papa, one-two-three, PLYYYYZ!
(Osobliwa rozrywka polegająca na odłowieniu potomstwa z wanny i katapultowaniu ręcznikiem na trampolinę z materaca przy akompaniamencie odliczania.)
- In Deutsch?
... i okazało się, że skubana dociąga do jedenastu...

Przebiegłe są te metrowe kurduple.
Bardzo przebiegłe.
Zbyt przebiegłe jak na moje gładziutkie półkule mózgowe.

©kaczka

1650-1652

[4-6 Sep 2013]

(...)
Ochronka zażyczyła sobie wykonać pamiątkowe zdjęcie całego stada, by je następnie przerobić na ofiarny landszaft dla Rubenita i Pięknego Edka.
Pomna estetycznych zapatrywań ich matki odziałam Dynię w stonowane kolory przypuszczając, że koncepcja artystyczna Ochronki podąży zapewne w dość spontanicznym kierunku wyznaczanym  tropem najmłodszych, niecierpliwych, szybkobieżnych i łapiących muchy.
Słowem, jeśli ochronka nie przyklei ich do podłogi  wybór tła będzie dość  przypadkowy (tapeta w różyczki). Jeśli natomiast przyklei, tłem będzie tapeta w różyczki.
Wybór zielonej sukienki miał upodobnić Dynię do kwiecia róży oraz koloru mebli w pokoju Rubenita.
(Tu matka Rubenita winna się wzruszyć i powiedzieć: 'och!', a ja skromnie spuścić wzrok i powiedzieć: 'pamiętałam...')
A jednak nie przewidziałam...
(Choć wydaje mi się, że dzień wcześniej westchęłam w intencji, by Ochronka zrobiła zdjęcia rano nim Dynia dorwie się do jogurtu, sosu z pomidorów lub czerwonego barszczu.)
... nie przewidziałam, że Dynia  będzie wolała się raczej excusez le mot zesrać w gacie niż opuścić wnętrze plastikowego samochodu na korzyść Rubenita.
Sprawiło to, że inni pozielenieli do zdjęcia, natomiast sama Dynia występuje na nim w górze od pidżamy wizualnie mocno nieskoordynowanej z dołem od czegoś innego oraz w dwóch różnych skarpetach.  (Norweski pakował worek z ubraniem zastępczym.)
To, że na zdjęciu opłakuje samochód to i nawet dobrze. Gdyż Dynia na żądanie nadal uśmiecha się jak Sheldon Cooper .
(‘We're here to see Koothrappali, not kill Batman’ The Big Bang Theory).
I teraz się martwię, że też dostaniemy w prezencie ten landszaft.

(...)
Okazuje się, że mamy jednak we wsi mniejszość przestępczą.
(Zmyliły mnie te czeki, paczki, rowery porozrzucane po dzielnicy na wycieraczkach i tak sobie leżące w oczekiwaniu na prawowitego właściciela.)
Staruszeczka od nauki jazdy weszła w posiadanie ziemskiej posiadłości, którą pragnie wynająć.
Już była blisko.
- ...ale zadzwoniłam do znajomych w sąsiedniej wsi i mi powiedzieli, że ten oszust diluje narkotykami! Dasz wiarę? Mówił, że jest ogrodnikiem!
Kto wie, co planował uprawiać na strychu?

©kaczka

1648-1649

[2-3 Sep 2013]

(...)
Piknik – niby przyjemna sprawa, ale jednocześnie po raz kolejny odsłonił tyle pedagogicznego zakalca, że aż przykro.
Nie wiem, skąd we mnie wciąż ta naiwna wiara, że ludzie myślą, rozważają konsekwencje swoich słów, uczynków i zaniedbań, że są otwarci na argumenty, dyskusję.
Że ich obchodzi.
Paradoksalnie Dynia lubi ochronkę, choć tak naprawdę, lubi ją chyba głównie dzięki obecności pięknego Eduarda.
(Przekonamy się z początkiem jesieni, gdy Edek i Rubenito wyprowadzą się na studia w Oxbridge.)
Ochronka, jako jedyna w proletariackiej wsi ma opinię ‘outstanding’ z czerwonym paskiem.
W głowę zachodzę, jakim cudem.
Zobacz twój brat już dawno zjadł, a ty ciągle się guzdrzesz.’
‘Od godziny jesz tę kanapkę. Za tydzień idziesz do szkoły i będziesz ją musiała zjeść w piętnaście minut. Myślisz, że ktoś się będzie tam zamartwiał tym, że jesteś głodna?’
‘No przecież nie będziesz płakał jak baba. Mam poprosić mamę, żeby przyniosła ci jutro sukienkę. Chcesz chodzić cały dzień w sukience?’

Jak tam wlazł i ryczy (sprecyzujmy: jeszcze nawet nie dwulatek w ciemnym tunelu) to mu nie pozwólcie wyjść tyłem. Tyle razy mu mówiłam, żeby tam nie właził. Niech teraz siedzi. Albo wyjdzie przodem.
You behave like a typical girl!
Pistolety są dla chłopców!’ (Pomijając mą anarchistyczną naturę: WTF?!)
Skoro on pozwolił ci wczoraj jeździć na swojej hulajnodze to ty też dzisiaj, natychmiast, masz mu pożyczyć swoją!’
Are we shy, Dyniu? Why don’t we answer?
(‘Well... I don’t know about you [1] … ale od ciebie też chyba nikt nie oczekuje, że ni z gruszki ni z pietruszki będziesz konwersować z obcymi na ulicy.’... przeciskam słowa przez zęby, a potem patrzą na mnie te babiny, jakbym bełkotała w obcym języku i pewnie właśnie tak jest.)
Do tego nieustanne brutalne ukracanie dziecięcego entuzjazmu na rzecz ‘umyj ręce, zęby, uszy’, ‘posłucham, gdy zjesz obiad’, ‘nie mów z pełnymi ustami’, ‘ile razy ci mówiłam...’, ‘teraz mi nie przeszkadzaj’...
Do tego, wbrew memu życzeniu, ochronka czyni Dyni wodę z mózgu zapuszczając dziateczkom kreskówki po hiszpańsku, by kształcił się i Rubenito, i ochronka. Bo ochronka planuje emeryturę na Costa Brava. (I jej powiewa, że mam uczulenie na Dorę i proszę, by w tym czasie Dynia oglądała Reksia lub Wymiotnego Dziadka. Jeśli faktycznie oglądanie jest zajęciem obligatoryjnym.)
Mateczki też nie lepsze.
Liczę do trzech i natychmiast wyłazisz z rury. Jeśli nie, to idziemy do domu.’ (Przy dwustu czterdziestu czterech potomek nadal siedzi w rurze i rży radośnie. Matka wytrwale liczy do tysiąca. Może stoi tam do dziś? Rozważałaś, darling, karierę zegarynki?)
Na litość boską, gdzieś się tak wypaprał? Spójrz na swoją siostrę, cały dzień na dworze i ani jednej plamy!
Oddaj mu to. Czemu? BO JEST MŁODSZY!
(Tylko ja to widzę? Tylko ja to słyszę?  I wszystko to bez weekendowego kursu, jak zajmować się dziećmi? Wow (!) Ni chybi mam dar (!) Albo udar.)
Nie, ja też knocę.
- Maaaama! Ethan is smacking me!
- Powiedziałaś ochronce?
- Yes.
- I co ona na to?
- She said: no smacking, Ethan!
- I co? Ethan dalej cię bije?
- Yes.
- No, to mu oddaj.
- ... MAMA! MAJN CAN’T SMACKING PEOPLE! IT’S NAUGHTY!


Och, córko, może to i niepedagogicznie, ale za dwadzieścia lat będziesz jeszcze tęsknić do czasów, gdy mogłaś dać komuś w ryj, a jedyną konsekwencją był karny jeżyk i nagana w dzienniczku. Gdyż ja tęsknię. Dzisiaj na przykład bardzo.


[1] głupia babo (ale się powstrzymałam)

I zupełnie bez związku:
- Wydaje mi się, że bylabym świetna w zarządzaniu zespołem. (Panna X., dzisiaj)

I trochę w związku, gdyż historyjka trzylatka opisana TU ma ciąg dalszy.
... przez dom przewinęło się kilka pań z Polski. Przedostatnia spakowała się i pod osłoną nocy uciekła do ojczyzny z tęsknoty za swym kochankiem z Werony nie zostawiając nawet pożegnalnego listu na kuchennym stole. Trzylatek później wyznał, że krzyczała, szarpała nim i zamykała go w pokoju.
Jak zareagowała mama trzylatka?
Wydawało mi się, że jest osowiały i zestresowany, ale w sumie może to i dobrze? Bo wiesz, on jest taki przez nas rozpieszczony, uważam, że właściwie to mu się przydało...
Zaznał życia jeszcze przed wstąpieniem do marynarki?

(Może –  kiepskiej jakości porównanie –  to jak z jeżdżeniem samochodem. Nie masz prawa jazdy, zażywasz tedy przejażdżek jako pasażer  i nie spędza ci snu z powiek, że w celu podniesienia parametrów wydajności  zużycia paliwa, Norweski anonimowy kierowca używa wyłącznie piątego biegu. Nie masz dzieci, nie analizujesz technik wychowawczych póki ich podmioty /pomioty?/ nie spluwają ci w talerz w restauracji.)

(...)
... i dlatego mniej już ubolewam nad coraz bardziej nieuniknionym kresem naszej ochronkowej kariery. Dziękować prasłowiańskim bogom, mamy w odwodzie sektę Montessorian z ich kijankami i mandalami sypanymi z piasku. Jeszcze kilka tygodni temu najbardziej martwiło mnie, jak Dynia odbierze utratę dostępu do Edka, ale wydaje się, że przeceniłam uczucie.
- Dyniu, wiesz, że Edek i Rubenito się wyprowadzają, tak?
- Majn very sad! Majn like Edward! Me not like Ruben!
- A co by cię pocieszyło?
- NEW BED! PINK! BIG, PINK BED!


(...)
Wzruszam się czytając o szczoteczkach do zębów, które niosą do przedszkoli polskie przedszkolaki.
Szczoteczka do zębów!
W anglikańskim zakładzie wychowawczym:
- Potrzebne są buty na zmianę?
- Nie, to byłoby terribly inconvenient na wypadek alarmu przeciwpożarowego.

Zamiast kapci i szczoteczki do zębów – obowiązkowy i jedyny element wyprawki – kalosze.


 (...)
Podłożyła się nam Srajgencja Wynajmu.
Gdyby wysypali pas startowy Lodon City Airport skórkami od bananów, a następnie wzięli na nim rozbieg w butach posmarowanych sadłem z rosomaka, nie mogliby się piękniej poślizgnąć.
Nieśmiało suponuję, że istnieje jednak sprawiedliwość.
Kilka tygodni temu Srajgencja powiadomiła nas listem, by niezwłocznie zmienić numer konta, na które nasz bank co miesiąc przelewa ich bankowi.
Terribly inconvenient, gdyż najbliższa filia naszego banku jest dwieście mil za wsią i nie działa w soboty.
Zapewne można tej operacji dokonać przez internet, ale po co odejmować wydarzeniu atmosfery dramatu?
Machnęliśmy ręką, zakładając, że przy okazji zapłacimy czekiem.
Tydzień później przyszedł kolejny list, w którym Srajgencja przeprasza, ale podała błędne dane rachunków bankowych, wobec powyższego chce niezwłocznie gotówki lub czeku.
I wtedy nam się przypomniało, że w przeszłości dwa razy zmienialiśmy ustawienia bankowe, po to tylko, by kilka dni później okazało się, że Srajgencji palec się omsknął... a tu pieniądze już opuściły konto, gdzie są, nie wiadomo, a bank potrzebuje stu dni roboczych na rozpatrzenie reklamacji...
W sobotę zaniosłam Srajgencji czek i gdy tak sobie drwiłam po drodze, zastanawiając się, czy tym razem go zgubią, zatną się papierem i wykrwawią ze skutkiem śmiertelnym, a może zrobią z niego samolocik... nie przypuszczałam, że mogę być dość bliska prawdy.
Biurewna przyjęła czek, obejrzała pod światło, wystawiła pokwitowanie z pieczątką i podpisem.
Rzekłbyś ‘The end’.
Wracamy wczoraj do domu, a na wycieraczce zwinięty w kulkę leży nasz czek.
Normalnie jakby Lassie wróciła do domu!
Obok czeku leży malutka, żółta karteczka zwinięta w kulkę – z roszczeniem, by zmienić nazwę właściciela konta w nagłówku.
Na jaką?
Zagadka hydrobudowy.
Wpisaliśmy przecież taką, jaką życzyli sobie w liście.
Mamy pokwitowanie z pieczątką i podpisem.
Ktoś widział, jakiś czek na wycieraczce?
Pan? Pani? Tamten pan? Pani z końca sali?
Może, gdyby nie zajęło im miesiąca, by naprawić bojler zimą, gdy Dynią szarpały suchoty, miałabym wyrzuty sumienia.
Może, gdyby przysyłali nam listy zaadresowane na nasze imiona i nazwiska zamiast na dane osobowe losowo wybierane z książki telefonicznej, łupnęłoby mnie w kręgosłupie moralnym.
Może, gdyby nie odwiedzali nas nieustannie komornicy i policja względem długów poprzednich mieszkańców, drgnęłaby mi powieka.
Może, gdyby ta sama policja nie przechadzała się po naszych przemiłych sąsiadach, wypytując co wiedzą o ‘podejrzanych lokatorach spod’, nie wręczyłabym Dyni nożyczek.
Może, gdyby przysłany przez Srajgencję specjalista nie zamienił miejscami kranów z lodowatą i wrzącą wodą, ... nożyczek i czeku.
Może, gdyby ten sam specjalista nie zepsuł termostatu w bojlerze, nie wyrwał z mięsem uszczelki wokół wanny, nie naprawił włącznika światła tak, że ten bzyczy jak cykada, nie przykleił frontonu piekarnika klejem do butów... Może, gdyby wreszcie przysłali mi potwierdzenie, że bojler naprawiał specjalista z certyfikatem, a nie zatrudniony na lewo bezrobotny syn stryjenki... Tak, wtedy na pewno nie zapytałabym Dyni, czy potrafi wyciąć kółko z papieru.
A tak siądę sobie i spokojnie poczekam na dalszy rozwój wydarzeń.
Na list w kulce?

(...)
Bankomat nie wypluł gotówki. Drugie podejście do odzyskania pieniędzy.
(Na wstępie dialog z automatem: W celu zweryfikowania danych osobowych proszę przeliterować nazwisko panieńskie matki...
-Yyyyyyyyy?
... thank you, weryfikacja zakończona pozytywnie.
Krzepiące.)
W telefonie konsultant.
- ... nie, nie! Poprzedni konsultant wprowadził cię w błąd. Dwa dni robocze, jeśli to obcy bankomat!
- A jeśli wasz? Nasz? Mój?
- Minimum pięć, pod warunkiem, że sam bankomat zdecyduje się skorygować pomyłkę.

(Zanieść temu bankomatu kawę i pianki?)
- Poza tym istnieje podejrzenie, że odeszłaś od bankomatu nim wypluł pieniądze!
- Jak zatem wytłumaczyć na wyciągu z konta kolejną transakcję, której próbowałam dokonać dwie minuty później w tym samym bankomacie? Oraz fakt, że posiadam wydruki transakcji z autografem bankomatu?
- Nie wiem.



©kaczka

1645-1647

[29 Aug - 1 Sep 2013]

(...)
Korzystając z okazji – piknik w ochronce - przeliczyłam.
Naprawdę jest ich dwunastu.
Rubenito.
Edek.
Szczerbaty Rooney.
Ethan Hunt. (Lat dwa. Łapie muchy w locie.)
Okularnik Arry, pupilek naszej pani.
Tobiaszek.
Haden lub Hades.
Daniel.
Logan.
Nathaniel.
Rocco.
Finley.
I Dynia.
Płeć żeńską reprezentują dość bezbarwne i zlane z tłem (tło obowiązkowo w różowe kucyki): Skyler i Evangelina [1]. Budyń, nuda, brokat, ziew i zlew.
Za to chłopaki...
Taka scena.
Na końcu parku zjeżdżalnia-rura-gigant.
Rubenito poszedł, obwąchał, spękał, nie zjechał, wrócił.
Otrzymał słowną naganę za oddalanie się bez autoryzacji.
Chwycił Dynię za rękę, zaczął mamić wizją sielanki na zjeżdżalni.
Dynia rozdarta, bo Rubenito już pędzi ku zjeżdżalni, Dynia by chciała, ale kręgosłup moralny podpowiada: jakże to, na drugi koniec parku? Bez autoryzacji?!
(Pięć kroków do przodu, tu Rubenito ciągnie, tu wzrok szuka pozwolenia u matki.)
Pogalopowałam za nimi jako przyzwoitka.
Po drodze wyminęli mnie Szczerbaty i Hades na swych sześcioletnich nogach.
Na zjeżdżalni scena.
Dynia wyje, że nie chce zjeżdżać. Szczerbaty i Hades się kotłują w rurze, wabią ‘chodź Dyńka, tu bezpiecznie’, Ruben za plecami Dyni się kiwa nad dylematem.
Ażby się chciało ‘to po cholerę tam wlazłaś?!’, ale się liczy do dziesięciu i tłumaczy głosem miękkim jak koci brzuszek, że jeśli nie chce to może zejść po drabince.
I się jednocześnie zastanawia, czy samemu da się godnie wleźć na tę drabinkę i znieść Dynię w posttraumatycznym stresie.
Dynia wyje.
Chłopaki wyjeżdżają z rury.
Tłumaczą, że to fun.
‘Noooooot fun!’ – odpowiada Dynia.
Bez przekonania.
Ruben się kiwa.
Chłopaki zjeżdżają ponownie.
Solówkę Dyni słychać w całym parku.
Chłopaki włażą po drabince, Dynia widzi, że przeżyli. Chłopaki ciągną Dynię w czeluść. Rubenito cwaniaczek opracowuje plan ‘ty Dyniu pierwsza, ja za tobą’ i pach, Dynię w plecy, i ziuuuuuuu! sam w czeluść rury.
Po kilku nanosekundach rura wypluwa ich na dole.
Dynia ryczy ze śmiechu.
‘Fuuuuuuuuuuuuuuuuuuuuuuuuuuuuuuuun!’
Siedem tysięcy pięćset dwadzieścia trzy zjazdy później jestem pewna, że nie grozi jej celulit na zadku.
Kucyki mogą wypchać się sianem.

[1] To chyba dość uniwersalne, że w każdej kulturze rodzice kompensują coś sobie Dżesiką, Wanessą, Dżasminą lub Żorżetą.

(...)
W dzienniczku dziecięcej aktywności ochronka odnotowała wczoraj:  role play ‘doctors and nurses’.
Niepokojące.


©kaczka