Image Slider

1188-1190

[28-30 Oct 2012]

Śpi.
Rumiana bułka w rozsypanej po poduszkach blond aureoli.
(Kolor: leloł, mama! leloł!)
Trzymam ją za piętę.
Jest nieśmiertelna.
Jeszcze nic nie wie o umieraniu.

©kaczka

1187

[27 Oct 2012]

(...)
Wiejskie wychowanie jest bezlitośnie dosadne i dość bliskie naturze.
Gdzież nam tu do miastowego humanizmu.
Podsłuchane.
Ochronka: Co nam dają kury, Dyniu?

Dynia: EGZ!
Ochronka: Świnie?
(Ja: Przebóg! W jaką stronę zmierza ta konwersacja?!)
Dynia: Sydż.
Ochronka: Taaaaaak! Kiełbasę. A krowy?
(Ja: Mleko Dyniu, mleko!)
Dynia: ???
Ochronka: Roast beef!

... a jelonek Bambi zawyżone statystyki wypadków drogowych?

(...)

Ambicji na miarę trójki klasowej nie mam, ‘wybierz mnie, wybierz mnie’ nie krzyczę podskakując nad głowami zebranych, a mimo to – nieopuszcza mnie wrażenie - nieprzerwanie organizuję imprezy kulturalno-rozrywkowe.
(Może to kwestia, zrzuć na matkę pracującą, taka zawsze zdąży, bo musi?
Bo nie stać jej na obsuwy względem zegarka i kalendarza?)
Na dzisiejszej dominującym kostiumem było wdzianko w kości.
(Ciekawe, czy u schyłku dnia każdy rodzic zabrał do domu własny szkielecik?)
Norweski spisał się jako stojak pod piñatę.
Dynia wyniosła wiadro słodyczy. Drugie tyle wytrzęsłam przed snem z jej rajtek i kieszeni.
(Norweski, choć podejrzewałam go o współudział w przywłaszczeniu słodyczy, miał alibi. Ostatecznie był stojakiem. Wychodzi na to, że Dyni, w odróżnieniu od innych dziatek nie spowolniło konsumowanie na miejscu. Dynia systematycznie przeczesała przestrzeń i zabrała się za jedzenie dopiero, gdy zgromadziła zapasy.)
Młodzież realizowała się twórczo produkując pająki z pudełek po jajkach albo naparzając się po kątach.
Rodzice udawali, że przyszli sami, przebrani za bezdzietnych.
W powietrzu wirował brokat, pióra i zakażenia przenoszone drogą kropelkową.
Posprzątawszy po apokalipsie, stwierdzam, że nieco się zużyłam.

©kaczka

1186

[26 Oct 2012]

(...)
Odwiedziła nas ochronka w celu wykonania audytu dwulatka.
(Odwiedziła, bo we wsi wszystko jest z dostawą do domu.  Położna, mleczarz, weterynarz, nawet ochronka...)
Zmieniły się formularze, dalejże wypełniać kwity od nowa.
Z audytu wynika, że ochronka ma wysokie zdanie o cnotach i przymiotach charakteru Dyni.
W nieomal każdej tabeli Dynia wybiega przed szereg trzylatków.
(- To dlatego, że jest jedynaczką.  – ochronka żongluje dość chybotliwą hipotezą.  - To dlatego, że tabele raczej mętne? – ja.)
Nie wybiega w komunikacji werbalnej.
Nie wybiega – uwaga! – w... śpiewaniu.
(W CZYM???!)
- Pewnie dlatego, że nie śpiewacie jej po angielsku. – ochronka ma detektywistyczne zacięcie i hipotezę-protezę na każdą okazję.
- Pewnie dlatego, że WCALE jej nie śpiewamy. Nie umiemy śpiewać, fałszujemy, dziecko zatyka sobie uszy, nie śpiewamy.
- Przyślę wam teksty piosenek do śpiewania.
I od tego nam się poprawi? (!)

(...)

‘Pamiętasz, jeszcze pamiętasz? Kiedyś w piątki wychodziliśmy z domu.
I nikt nie zmuszał nas do wiwisekcji warzyw.’

(Mniejsa dynia sepleni.
Nie psedyskutowaliśmy wizji artystycnej względem protetyki i ortodoncji psed wbiciem noza w wątpia.
Wysedł kasownik.)

(...)
Do grudnia wystarczy.




©kaczka

1184-1185

[24-25 Oct 2012]

(...)
W akcie ostatecznej desperacji, zapukałam do podklejonych filcem sąsiadów żebrząc o Strepsils.
Nie iżbym nie mogła pójść do apteki. Mogłam.
Tym samym dementuję, że w aptece tylko paracetamol, penicylina i środek na pchły dla psów pasterskich [1].
Jest jeszcze Strepsils.
Tyle, że sąsiedzi mają über-Strepsils. Szmuglują z Australii.
(Wyznali w sekrecie, gdy chrypieliśmy mata w matę, próbując na stojąco dotknąć nosem ziemi z jedną nogą zaplecioną na szyi. Czarny pas pilates.
Swoją drogą, może dom, którym się dzielimy jest obciążony jakąś epidemiologiczną klątwą?)
Australijski über-Strepsils zawiera lidokainę w dawce, która znieczula od ręki całe jestestwo, nie tylko migdały.
Podasz misiowi koala, spadnie z każdego eukaliptusa, wystarczy lekko potrząsnąć.
W sumie wystarczy się o eukaliptus oprzeć.
Można narzekać, że sny po lidokainie nieco deliryczne, zaciągnięte haszyszowo-eukaliptusowym dymem.
Lepsze, powiadam, deliryczne niż całkowity brak snu indukowany przerostem pipsztaków w gardle.


[1] Wieś jest pasterska. Na pytanie o bieżące kontuzje, siedemdziesiąt procent grupy pilates narzeka na zakwasy. Rozpoczął się sezon strzyżenia.

(...)
Rankingi Peppy lecą na ryj.
- Kto jest twoim idolem, Dyniu?
- [tʌm’l] – mówi Dynia z irytującym, acz zachwycająco poprawnym akcentem hrabstwa, a na myśli ma Pana Tumble’a.  I choć Pan Tumble – bohater dziecięcych programów integracyjnych – przewyższa intelektem Telesrubisie, jest porównywalnie irytujący.
- Kto jeszcze?
- SELDON!


©kaczka

1182-1183



[22-23 Oct 2012]

(...)
Zabrałam Dynię do lekarza.
(Kaszel, gorączka, glut, jesień, październik-śmierdzielnik, przeznaczenie, nieodmienna kolej rzeczy.)
Wróciłam z receptą na amputację migdałów.
Moich.
... i z antybiotykiem jako hors d'oeuvre.
Nie mówię, nie przełykam, nie oddycham.

(...)
Zbiegiem okoliczności przeczytałam ‘French Kids Eat Everything’ Karen le Billon i ‘The Battle Hymn of the Tiger Mother’ Amy Chua.
Jedną po drugiej.
(Spoiler: Kanadyjka Karen opisała swoje gwałtowne nawrócenie na slow food i przepis na czekoladowy mus. Amy, Amerykanka z drugiego pokolenia chińskich emigrantów, że prościej wytresować dziecko niż samojeda oraz ile kosztują skrzypce.)
Obie książki – północnoamerykański punkt widzenia na francuskie i chińskie metody wychowawcze.
Jasne, że choćby dlatego od pierwszej strony czytałam z przyjemnie europejskim poczuciem wyższości .
(Chlubię się tym, że prawdopodobnie umiem ugotować zupę. Prawdopodobnie nie cisnęłabym w dziecko laurką, ganiąc niski poziom artystyczny wyrobu. Prawdopodobnie.)
Można pomyśleć, że dziesięć funtów (oba woluminy w miękkiej okładce) zainwestowane w a jednak, gdybym się przyłożyła mogłabym być gorszą matką’.
A potem olśnienie, że każda z nich w imię dobra dziecka, chciała fuzji tego, co najlepsze, z jednego lub dwóch światów.
A się nie da bez proklamowania własnego.
Nie da się przeciwko większości. Bez ofiar się nie da.
Że można  wygrywać czasem małe bitwy, ale nie ma to wpływu na wojenną kampanię.
O czym lada chwila się przekonam, gdy Dynia przyniesie mi ze szkoły ankietę: jaką polewę, życzysz sobie na swoim odgrzewanym kartoflu z kateringu?
Baked beans? Cheese? Tuna?
Test zamknięty, jednokrotnego wyboru.
Albo gdy zaczną polewać Dyni po przymiotach ducha.
Konformizm? Oportunizm? Dwulicowość?  
Test zamknięty, jednokrotnego wyboru.

Post scriptum
Warto przeczytać, choć Chua w najnowszym wydaniu zapiera się, że jej książka to ‘self-parody’.

©kaczka

1181

[21 Oct 2012]

(...)
Nieograniczona działalność kredytowa sklepu pod wezwaniem Peppy doprowadziła do inflacji.
Dynia wyjęła kalkulator i dziś aeroplan w komplecie z miszem i kiścią bananów chodziły po dziewięćdziesiąt dziewięć milionów z groszami.
Niby wszystko legalnie, ale w kwity Dynia wpisuje głównie zera.





©kaczka

1178-1180

[18-20 Oct 2012]

(...)
Pewnego dnia – a dokładnie wczoraj – wstała i zażądała zabawy w sklep.
Rozłożyła kartoniki loteryjki obrazkowej, wyjęła plastikowy sklep pod wezwaniem świni Peppy (SZOP, MAMA! [1]), otworzyła drzwi i skłoniła nas do zakupu aeroplanu, słonia, kiści bananów i misia zwanego MISZEM. Na preferencyjnych warunkach.
- Misz, PLYZ! – rzekła do Peppy, która jak Rzecki krzątała się po sklepie.
Aeroplan, słoń, kiść bananów i misz kosztowały  kilka pensów, jedną norweską koronę, eurocent i żeton z supermarketu.
- Bdzynk, bdzynk! – onomatopeicznie zaksięgowała przychód w mikroskopijnej kasie.
Pewnego dnia – również wczoraj – zbudowała skomplikowany węzeł kolejowy i skarciła mnie, gdy zlekceważyłam czerwone światło semafora.
Dziś wstała i zrobiła jajecznicę.


Wydoroślała bez ostrzeżenia.


[1]
Mówi. Jakby w ludzkim.
Nade wszystko delektuje się powtarzaniem najostatniejszych podsłuchanych słów lub sylab.
Trudno się oprzeć...
– Dyniu, nietoperz.
– TOPESZ!!!

Skracanie pięćdziesięciosylabowych słów z mowy ojca przychodzi jej bez trudu, ale nie ułatwia poszukiwań sensu wypowiedzi.
Dla ułatwienia treści przekazywane przez Dynię po niemiecku uznajemy po prostu za uniwersalne.

©kaczka

1177

[17 Oct 2012]

(...)
Wystarczy na chwilę wejść do kuchni.
W ułamku sekundy, za plecami, upiorny dźwięk [1] pchanego po posadzce krzesła, któremu coś odgryzło filcowe stopy.
Krzesło idzie do kuchennego stołu, zatrzymuje się, Dynia -  rach ciach - już stoi  na krześle.
(Pojemniki na przyprawy kurczą sią, próbują zniknąć, zlać się z tłem, a w ostatecznym akcie desperacji skaczą na oślep z meblowego klifu. Byle dalej od Dyni!)
- Tadam! – triumfuje Dynia, a mową ciała dodaje:
Przyszłam gotować!
... a ja po długopis...

[1] patrz Will Smith, scena ze stolikiem, Men in Black

(...)
Bawarskie cioteczki przegrupowały siły i w zmasowanym ataku pragną wiedzieć, co Dynia chciałaby rozpakować pod choinką.
Po dwóch tygodniach negocjacji, jestem już prawie pewna, że nie istnieje odpowiedź doskonale satysfakcjonująca.
Dynia przepytana na okoliczność zasadniczo waha się między bochenkiem chleba tostowego a opakowaniem sera Gouda.
Cioteczki marszczą zbiorową brew, unoszą ją w rozczarowaniu nad pieczywem i nabiałem.
- Może lalkę?
Brew.
Przecież ma trzy!
- Wózek dla lalki?
Brew.
Ma jeden!
(Że mogłaby mieć ładniejszy, dla trojaczków, z wodotryskiem, nie wchodzi w rachubę.)
- Książkę?
Brew unosi się nad stratosferą.
Ma tysiące!
Zły pomysł.
- Dolary? Funty? Jeny?
Brew opuściła galaktykę i dryfuje w kierunku Obłoku Magellana.
Bardzo zły pomysł. Zdefraudujemy. Kupimy sobie toster.
- Bluzę z polaru? (!)
Przecież ma!
Naprawdę?
Nie zauważyłam (!).


©kaczka

1176

[16 Oct 2012]

(...)
- Zobacz aniele, cherubinku pyzaty, tu ci mamunia twoja najlepsza, wydrukowała, śliczności takie, cium cium, pobierz no kredkę wartko i łącz, rysuj, neurony stymuluj...
- Noł.
- Ale przecież potrafisz! Zobacz tu czerwony z czerwonym, zielony z zielonym...
-  Noł! MAMA!
-  Mama ma pobrać? Mama pobiera kredkę i łączy, zobacz czerwony z czerwonym, zielony z zielonym. Tu drzewo. Tam marchewka. Pomożesz?
-   Noł.
-  ... żółty z żółtym. Gotowe!

Nagrodziła oklaskami, wzrokiem mentora spojrzała głęboko w oczy i ku dalszej zachęcie protekcjonalnie poklepała mnie po plecach.
Widać nieźle mi wyszło.

©kaczka

1173-1175


[13-15 Oct 2012]

(...)
W Oranie bez zmian.
Rzekłbyś, nieomal fantasmagorycznie (!)
(Głównie gorycznie. O smaku syropu wykrztuśnego.)
Skutkiem zobowiązań towarzyskich zmuszeni byliśmy powstać z bardzo nieżywych, wbrew przykazaniom porzucić dziecko w dzień świąteczny w ochronce i wyruszyć w epicką podróż ku stolicy.
By między atakami kaszlu zaznać kulturalnych rozrywek.


(Nieco tanecznych podrygów oraz currywurst z frytkami i nostalgią u Hermana.)
Na szczęście dziecina nie zna się na kalendarzu i w odróżnieniu od mojego sumienia nie skojarzyła i nie sfiksowała, że to dzień, gdy rodzina w komplecie winna zasiąść nad talerzem rosołu.
O  ósmej rano dziecko wparowało zatem do ochronki i plecami powiedziało: 'Tschuss, mama!'
Dwanaście godzin później zwrócone (ostatnio źle mi się zwracanie kojarzy) w postaci tobołka w pidżamie otworzyło oko, powiedziało: 'Hallo mama!' [1] i zamknęło oko.
Ochronkowa i ochronkowy stali w progu i z autentycznym wzruszeniem (trzy funty dwadzieścia pięć za godzinę) machali  na pożegnanie wołając: to skarb nie dziecko, przez cały dzień ni łzy nie uroniło!
Przez chwilę, przez sekundy ułamek -  widziałam ten błysk wahania w oczach Norweskiego - gdyż  i owszem mogło się wydawać, że odebraliśmy nie nasze.
Na szczęście pięćset metrów za ochronką, poza akustycznym jej zasięgiem, tobołek w piżamie ocknął się w foteliku samochodowym, przetarł ócz lazur  i głosem z trzewi zażądał mleka według następującej specyfikacji:
gorące, bez miodu,  w kubku w pajacyki, ze słomką, słomka w  w zielone paski, trzy czwarte naczynia, pianka na powierzchni, RAZ!
TERAZ, ZARAZ, OD RĘKI.
TU!
Gdy nie dostał, bo samochód wersja bardzo niskobudżetowa bez barku (poza tym: 'poczekaj, już siedziba rodowa majaczy za zakrętem!'), gdy nie dostał to uderzył w ryk.
Fala uderzeniowa ryku zapaliła okna w okolicznych domach.
Sąsiedzi zajęli miejsca za firankami.
Odetchnęliśmy z ulgą.
NASZE!

[1] aktualnie werbalizuje uczucia głównie w mowie ojców: 'Hallo mama! Wurst?' - koniec cytatu -

(...)



©kaczka


1171-1172

[11-12 Oct 2012]

(...)
Nie dla obrzydliwych.
Dynia chlusnęła dziś pawiem w miejscu publicznym.
(Niniejszym przepraszamy obsługę, bo zapewne prościej było sklep spalić niż posprzątać.
Dwanaście żołądków ma swoją objętość.)
Dynia po pięciu kromkach chleba tostowego, w tym jednej pokrytej smarowidłem ze złocistą cebulką (kradzione nie tuczy), ponownie jest sobą.
Na życzenie przedstawia montaż słowno-muzyczny ‘Jak rzygałam na mieście!’.
Bez życzenia również.

©kaczka

1169-1170

[9-10 Oct 2012]

(...)
Był w minionym tysiącleciu taki film.
Pamiętam jak przez mgłę.
Taki, że przez Kanadę, Grenlandię, tajgę, czy inny Mauritius szły z paputa do domu kot, pies, gerbil, a może miś panda.
(Mam gorączkę. Kaszlę. Rżężę. Majaczę. Pozdrowienia wam ślę z Iranu... Z ORANU!)
Szły, bo uciekł im ostatni nocny tramwaj na Pragę.
W wersji oficjalnej, tej w sprzedaży dla dzieci, właściciel wyprowadził się i zapomniał zostawić adresu.
(Gdy analizuję sprawę po latach, widzi mi się cynicznie, że prawdopodobnie chciał uniknąć płacenia podatku od psa.)
Szła zatem ta fauna i szła.
Jeden kontynent im się kończył po nogami to przeskakiwały na następny.
Łapy im się kończyły to sunęły na brzuchach.
Wreszcie dotarły, właściciel starannie wyraził zdumienie.
I ja obecnie wracając do domu z fabryki, dzień w dzień, czuję się właśnie tak, jakby uciekł mi nocny tramwaj na Galapagos.
Tyle, że zanim uciekł to jeszcze mnie przejechał.
I też się najstaranniej dziwię, że choć już dawno od kaszlu odpadła mi głowa to potrafię jeszcze znaleźć drogę  do domu.
Rdzeniowym odruchem?
O RAN!
O RANY!

(...)
Przez trzydzieści sekund szczerze cieszyłam się z faktu, że – medycznie potwierdzone – cofnęła się ma krótkowzroczność [1].
Potem do mnie dotarło, że to z nieuchronnej starości.

[1] optyczna, nie umysłowa


©kaczka

1167-1168



[7-8 Oct 2012]

(...)
Przyszło znienacka.
Czy to za sprawą galopującej mitozy szarych zwojów, czy może dlatego, że lubi, gdy ciskają mną nerwowe tiki?
Otóż nagle Dynia pragnie w-i-e-d-z-i-e-ć.
Dotrzeć do jądra problemu.
Rozłupać atom.
W dłoniach na proch rozetrzeć bozony.
W tym celu, pewnego dnia, w bardzo nieodleglej przeszłości, na moje standardowe ‘czas wstawać’, miast zwyczajowo wykrzywić się z poranną dezaprobatą, z rozespanym cierpieniem i urazą, butnie odpaliła z wnętrzności śpiwora: 'why?'
Od tej pory nadużywa.
Tedy od ‘proszę załóż czapkę’ skaczemy z intelektualną zadyszką przez umysłowe płotki do konstrukcji układów barycznych i zagadnień związanych z ociepleniem klimatu.
Od ‘bądź uprzejma zjeść bułkę’ do biochemii rozkładu węglowodanów  i mechanizmu wchłaniania witamin w jelitach.
Od ‘pozbieraj zabawki’ do teorii chaosu i trajektorii układu Lorenza.
(Daję się wkręcać, prawda?)
Od ‘szybciej, bo się spóźnimy’ do ‘BO TAK!!!’ albo ‘a umyłaś zęby?’ albo ‘a sprawdźże sobie w wikipedii!
Nie iżby to Dynię choć trochę hamowało w jej niezaspokojonym pragnieniu dogłębnego poznania.
- Dyniu, wyciągnij wnioski, Sokrates też tak drążył i źle skończył.
- Why?

(...)
Hauptcioteczka wytresowała Dynię metodą na rodzynki w czekoladzie.
Taś taś rodzyneczkę, jeśli się ubierzesz, rozbierzesz, posprzątasz, staniesz na dwóch łapach, zaaportujesz piłeczkę, dasz głos...
Dynia błyskawicznie pojęła zalety metody.
I natychmiast, bez cienia skrupułów na licu, opracowała taktykę, jak to przy minimalnym wysiłku zintensyfikować podaż rodzynek.
Cioteczka odjechała.
Cóż powiedzieć?
Mam obecnie w domu bardzo rozczarowane dziecko.
Że się nie przekłada z tymi rodzynkami na wszystkie płaszczyzny życia społecznego.
Szczególnie na relacje z matką-kaczką.
- Następnym razem – tłumaczę wyjcowi na głodzie rodzynek – wyceniaj się w dewizach lub w złocie.
- Why? – wyje wyjec przez smarki.

... kiedyś wyjcu zrozumiesz...

©kaczka

1164-1166

[4-6 Oct 2012]

(...)
Z podróży do Turcji Hauptcioteczka przywiozła dziecinie nieprzeliczone komplety odzieży, które samym opakowaniem łamią przynajmniej pięć międzynarodowych konwencji o znakach towarowych i ochronie praw autorskich.
Nam wszystkim przywiozła także coś, co jeden, dwa pasaże więcej, jedna mniej lub bardziej ambitna mutacja i już będzie ulepszoną wersją SARS-a.
A tak prosiłam...
Hauptcioteczka rzęzi.
Rzęzi do tego stopnia, że obawy o nasze zdrowie wyrazili podklejeni filcem sąsiedzi zza ściany.
(A przenigdy im się nie zdarzało wtrącać, nawet gdy obdzieraliśmy Dynię ze skóry.)
Lada dzień będziemy rzęzić i my, Dyni już leje się z nosa, Norweski chrypi, ja mam febrę. Hauptcioteczka utrzymuje, że nie zaraża.
I taka to ulga, taka pomoc, taka wyręka, że sztukuję godziny robocze, że ocieram smarki, że prowadzam po lekarzach, że wmuszam regularne spożywanie antybiotyków, że choć zaciskają mi się szczęki, uprzejmie ignoruję pytania: kiedy następne dziecko i czemu nowy toster nie z Lidla.
Hauptcioteczka jutro odleci, a my będziemy podnosić się z tej zarazy przez kwartał.
Na dokładkę wczoraj przepędziłam kilkanaście godzin w samochodzie w towarzystwie osoby, która już niby wyszła z zapalenia opon mózgowych, ale nie do końca minął jej krup (!).
Odwiedziłam trzy szpitale. W każdym ostrzeżenie przed wirusem sraczki (!).
Ale i tak najzabawniejsze, że gdy wstałam przed świtem to na swoim wyjściowym ubraniu, tym, co to je sobie odprasowałam na kant przed zaśnięciem, znalazłam rozwieszone wszystkie mokre, niewyżęte ściereczki do naczyń.
A tak prosiłam...
Nic, powiadam, nic tak nie cieszy, jak improwizowanie outfitów w kompletnych ciemnościach o czwartej czterdzieści pięć.
Ach, Hauptcioteczka przywiozła również dziecinie komplet odzieży z dyskontów.
I to już nawet nie chodzi o to, że różowe, że raz mogłaby mniej, ale za to ładne, bardziej chodzi o to, że niemoralnym jest, by dwulatka miała trzydzieści bluz z polaru.
Nie mam wpływu, jasne, rozdam, oddam potrzebującym.
Ale może potrzebujący też chcieliby jak raz coś ładnego?
Ciska mną frustracja, że tyle odpuszczam, przemilczam, zamiatam pod dywan, a odbierane jest to jako słabość, nie chęć elementarnego kompromisu.
W akcie zemsty za toster niezLidla, kupiłam absurdalnie drogie zasłony.
Przypuszczam, że ich wartość rynkowa przekracza wartość wszystkich naszych mebli razem wziętych.
Ale jej pokazałam, tej Hauptcioteczce (!).

(...)
Jazda nocą po krętych drogach hrabstwa to jednak nic.
Nic, w porównaniu, ze słonecznym, jesiennym dniem, gdy lordowie i lordozy wyprowadzają swoje kucyki ze stajni, by je wywietrzyć z naftaliny.
Cholerni miłośnicy hippiki anglezujący po asfalcie.

(...)
Czynię postępy.
Dziś prawie wyprzedziłam staruszka na elektrycznym wózku inwalidzkim.


©kaczka

1162-1163

[2-3 Oct 2012]
(...)
JEST.
Z odrobiną kaczki i stosowną porcją Dyni.

(...)
Lalcierzyństwo swe Dynia stylizuje prawdopodobnie  na Peaches Honeyblossom Geldof.
Pcha wózek, rozmawia przez telefon, wpada w poślizg, traci panowanie nad pojazdem, niemowlęta wypadają na trotuar.
Gdy szuka w wózku telefonu, wyciąga polietylenową progeniturę za nogi i ciska egzemplarzami w tył lub na boki, rzutem nad głową.
Herod bez miłosierdzia.

(...)
Fatum ciąży nad wzajemnym uczuciem na linii ja – Bawarskie cioteczki.
Jak inaczej tłumaczyć, że one w drzwiach, a u mnie na stole przypadkiem (przysięgam, że przypadkiem) Wiech, Cafe pod Minogą, powstanie, bij szkopa!, Deutschland kaput!
Plus wymowne, jednoznaczne ilustracje.

(...)
Rozmroziłam i posortowałam rzeżączki.
Przyszła kolej na beztlenowce.
Prawa ręka uwięziona w rękawie beztlenowego inkubatora, wewnątrz wilgotno, gorąco i smrodliwie, gumowy mankiet odcina dopływ krwi do prawej połowy ciała. (Możliwe, że tak bada się prostatę nosorożcom albo przyjmuje porody u hipopotamic.) Lewa ręka, przezornie, na wolności. Prawą ręką próbuję przełożyć do śluzy inkubatora dwieście sześćdziesiąt pięć szalek i wyjąć z wnętrza tą samą drogą – pięćset czterdzieści osiem. W śluzie, jeśli dopcham kolanem, a dopycham, zmieści się góra trzydzieści. Wewnątrz skrapla się woda, szyby zaparowują, więc uwięzioną ręką przecieram oślizgłe wnętrze, odpowietrzam i zapowietrzam (się). Mijają godziny. Mogłabym wetknąć obie ręce, ale natychmiast zaczynają swędzieć mnie te części ciała, których nie można podrapać stopą. Mogłabym wetknąć lewą rękę, ale wtedy z trudem sięgałabym śluzy. Szalki w stosach. Mało miejsca, dużo szalek, wewnątrz bzdurna półeczka, pcham na półeczkę, mokro, wilgotno, szalki się ślizgają, spadają. Czasem, któryś stos szalek potrącę, czasem chwycę za dużo, wieczka i denka turlają się na wszystkie strony. Najpiękniej, gdy wpadają w szparę między szybą a podłogą. Pod podłogą jest przestrzeń, by cokolwiek stamtąd wydobyć trzeba mieć dużo samozaparcia i jednowymiarowe dłonie. Niby szyba, ale demiurg nakleił na poziomie podłogi swoje logo, więc macam po omacku. Wtykam palce w jakieś obce zarazy, których inni nie wyjęli. Prawa ręka wewnątrz, lewa na zewnątrz, prawa nad lewą, albo inna figura taneczna, bo wózek z towarem stoi po prawej stronie. Po lewej się nie mieści. Również po prawej stronie za węgłem, błyskotliwa myśl techniczna umieściła kluczowe dla działania tego akwariumu guziki, alarmy i choinkowe światłka. Nie widać ich z perspektywy człowieka w dybach.
Gdy włączają się syreny trudno z samych nut rozpoznać po kiego, tym razem, kaduka.
Wydaje mi się, że potrafię już obejść pełnym kołem moją rękę po ramię przytrzaśniętą w tej wylęgarni.  
Chodzi lisek koło drogi, nie ma ręki (sic!), ani nogi.
Zostawiam brudne ślady butów na suficie.
Tydzień, dwa i nikt mnie nie pokona w twistera.
(A te sińce na ramionach, to jednak nie dlatego, że mąż mnie pobił.)

©kaczka

1161

[1 Oct 2012]

(...)
Jeżdżąc pod osłoną nocy odkryłam, że gdzieś po drugiej stronie drogi do wsi jest Arka.
Jak inaczej wytłumaczyć, że wszystko, co żywe próbuje się tam dostać?
Wiewiórka z orzeszkiem, lis z walizką na kółkach, wycieczka borsuków, jelonek Bambi z rodziną, napruty rowerzysta...
Daję słowo, jeszcze niech mi przed maską przebiegnie żubr i będę miała komplet ilustracji z atlasu zwierząt świata (!).

(...)
Gdy przystępują do niej obcy, z którymi nie ma przyjemności, Dynia zamienia się w stróżującą surykatkę.
Staje słupka.
Zastyga.
Patrzy w dal najdalszą.
Można jej machać dłonią przed oczami,  można do niej mówić, można ją przestawić z jednego miejsca w drugie, można ją wabić produktem spożywczym, można jej przeczesać grzywkę, można udekorować ją nieporęczną czapką [1].
Nic.
Ani nie drgnie.
Powieką nie mrugnie.
Rusza jedynie skrzydełkami nosa.


[1] Z tego miejsca dziękujemy drużynie oryginalnych Bobbych za dobre chęci. Na przyszłość prosimy jednak nie.

(...)
Gdy chcieć od niej czegoś, wymagać, spodziewać się i oczekiwać, udaje, że usnęła.
Symuluje napad narkolepsji.
Jedno oko zawsze czuwa.


©kaczka