Image Slider

[210]

[29 Sep 2015]

(...)
Bezlitosne są prawa natury.
Każdy porządny mieszkaniec Bundesrepubliki winien opłacać abonament RTV, wieszać w oknie organdynowe firany, odtruwać się homeopatyczną kulką, wiosną zażywać szparagów, a jesienią zupy z dyni.
Nadeszła jesień.
Leje się zupa z dyni.
Pękają czaszki kawonów, rozbryzgują pomarańczowe wnętrzności, prażone pestki strzelają pod pokrywkami, rozgotowany miękkisz wkręca się w malaksery.
Rzeź dyniątek.
Zabraliśmy młodzież na wystawę dyń.
[Część z tych dyń wyglądała tak, jakby wyniesiono je z planu ‘Miasta Zaginionych Dzieci’.
Chluba ogródkowych doktorów Frankensteinów na chybił trafił krzyżujących helisy.

Upiorne brodawki i inne dermatozy, potrójne głowy, mutanty, które dezintegrują jedynie promienie mikrofalówki, kruche metrowe gęsie szyje, skarlałe albinosy lub niewyjściowy, ziemisty kolor cery.]
Młodzież splunęła w talerze z zupą, wpadła między emerytów szczelnie wypełniających stoliki i wyżebrała frytki.
(Frytki też były z dyni, ale informację tę przekazano młodzieży bardzo drobnym drukiem [1].)
Nasycona frytkami z remuladą oraz emerycką czułością gromada rzuciła się w stóg siana, gdzie zjednoczywszy się w jedną bandę naparzała się bezlitośnie z obcymi o snopki.
Rodzice dyskutowali o problemach wychowawczych [2] i opalali się w promieniach słonecznych odbitych od wypolerowanych dyń.

[1] Prawda zabija. Apetyt.

(Poniedziałek)
- Mamo! Ten obiad jest super. To kurczak?
- Nie, Dyniu, ryba.
- Bleeeeeeeeeghhhhh…


(Piątek)
- Maaaaaamo! Uwielbiam te rybne paluszki. To kurczak?
- ... yyyyyyy... TAK!
- Pyszności!


[2]
[Ojciec Ryfki]: ... i opowiedziałem jej bajkę o królewnie, która uciekając schowała się w drzewie, które okazało się smokiem. Kiedy doszedłem do fragmentu o tym, że drzewo zamienia się w smoka i porywa królewnę, Ryfka wpadła w histerię i już wcale nie zasnęła. Przez trzy dni.
[Norweski]: A ja powiedziałem Dyni, że jeśli połknie pestkę to wyrośnie jej w brzuchu drzewo.
... co wreszcie wyjaśnia czemu od kilku tygodni muszę przekrajać jabłka na sto kawałków.

(...)

(...)
Podobno znaleziono wodę na Marsie.
Postuluję zatem, by zacząć szukać rozsądku na Ziemi.

©kaczka

[209]

[28 Sep 2015]

(...)
Hauptcioteczka, o czym zdaje się, już niejednokrotnie wspominałam, wyraża przekonanie, że wszyscy na świecie mówią po niemiecku, tylko często nie zdają sobie z tego sprawy.
Po prostu nie wiedzą, że potrafią.
Podczas jednej z podróży transatlantykiem ujął Hauptcioteczkę spersonalizowany serwis językowy. Panienka wypuszczająca turystów z okrętu na ląd (opcjonalnie wpuszczająca ich z powrotem), choć narodowości była południowoafrykańskiej, za każdym razem witała Hauptcioteczkę i Hauptwujaszka solidnym: Grüß Gott! Cioteczka była pełna podziwu, albowiem pasażerowie byli z rozmaitych stron świata, mówili w niezliczonych narzeczach, a tu pach! zawsze Hauptcioteczkę witało lub żegnało bezbłędne: Grüß Gott!
Po kilku dniach Hauptcioteczka zaczęła dociekać, jak działa ten system? Czy to ona emituje germańskie fale radiowe? Czy zdradza ją fryzura? Skarpety Wujaszka nabite w sandały? Wystający z kieszeni Frankfurter Allgemeine? Czy może, zgłosiła już taką ilość zastrzeżeń do odcienia lazuru otaczającej ją wody lub aranżacji warunków atmosferycznych, że znana jest całej obsłudze bez wyjątku?
Nie uzyskawszy jednoznacznej odpowiedzi na to pytanie, uznała, że dla dobra ludzkości winna przede wszystkim podnieść panience Deutsch als Fremdsprache na nieco wyższy poziom.
Przystąpiła więc do południowoafrykańskiej hostessy z żarliwą przemową na temat leksykalnej dystrybucji 'Grüß Gott!' na terenie Bundesrepubliki. Że i owszem, to bardzo miłe, ale gatunkowo endemiczne dla Bawarii i że jako reprezentantka kantonów północnych wolałaby Moinmoin!, a zasadniczo to wystarczy jej nawet utylitarne: Guten Tag!
Panienka załopotała rzęsami w zdumieniu, rozłożyła bezradnie ręce sygnalizując , że pokonała ją kompleksowość przekazu i w panice zaczęła rozglądać się na boki szukając ratunku.
Ratunek, jak w trzeciej klasie Titanica, nie nadchodził. Hauptcioteczka niezrażona, zaczęła ponownie, tyle, że głośniej.
Przy trzecim lub czwartym podejściu, choć panienka nadal wypierała się ukrytych genetycznych predyspozycji do konwersacji po niemiecku, a poziom decybeli wzrastał, nastąpił przełom.
Hauptcioteczka krzyczała: Guten Tag! Kein Grüß Gott!, a panienka o synapsach już nie al dente: ‘You lost your CRUISE CARD?!
Okazało się, że to nie było Grüß Gott!
To było Cruise Card.

(...)
Kryzys uczęszczania do placówki nastąpił w piątek.
Przyjęłam to nieomal z pewną ulgą, bo nie lubię żonglować odbezpieczonym granatem.
Wybuchło.
Mniej więcej w ten deseń.
Odbierz mnie zaraz po śniadaniu, nikt ze mną się nie chce bawić, siedzę tam samiuteńka w kąciku, a poza tym kocham cię najbardziej na świecie i chcę cię przytulać przez cały dzień, a Biskwit to jest z tobą w domu.’ (Do tego oczy skrzywdzonego szczeniaczka.)
Opis zdarzeń ma się tak do rzeczywistości, jak narracja w Bildzeitung. Zaglądam przez okna przebrana za las podchodzący pod zamek, więc wiem.
Ale rozsądek nie zawsze wystarcza, by wykarczować absurdalne poczucie winy.
O korzeniach jak perz.

(...)
Dynia kopiuje żywych. Dziś na palecie ksieżniczka Wasiuczyńska.
(Do wartości dzieła Dyni należy doliczyć jedną kuchenną gabkę, którą musiałam poświęcić na ołtarzu sztuki.)



©kaczka

[208]

[25 Sep 2015]

(...)
Tik nerwowy mi się rozwija.
Popołudniami panie ze Szwabskich Kluseczek na moje pytanie ‘i jak udał się dzień?’ nieodmiennie odpowiadają, że wszystko odbyło się podług Ordnungu. Alles!
Następnie przenikają przez ścianę do szatni, wyskakują spomiędzy wieszaczków i głosem jak z krypty udzielają  mi ustnej reprymendy na temat rodzicielskich zaniedbań i ich tragicznych konsekwencji. Jedna trzyma za guzik, druga blokuje drzwi wyjściowe odcinając mi drogę ucieczki. (Co w tym czasie robią porzucone samopas dzieciny to sprawa dla detektywa Rutkowskiego.)
Frau kaczko (z osobistym nazwiskiem brzmi to o wiele posępniej), pani dziecko ZNÓW nie miało (tu wstaw dowolne)... podręcznika do astrofizyki,  długopisu patriotycznej marki Staedler o ustalonym regulaminem rozmiarze kulki, pantofelków do tańca, lazurowej spódnicy do flamenco, wiaderka grzybków w occie, czy bańki z radioaktywnym uranem.'
Oczywiście, byłoby prościej, gdyby panie wyprodukowały listę rzeczy przydatnych do przynoszenia, ale, jak przypuszczam, psułoby to całą zabawę.
Przestałam się zatem zaperzać, że to dopiero drugi tydzień, że mogły skreślić notatkę, że gdy pytałam ‘a ten uran, o którym napomknęło dziecko to na kiedy?’ to machały zbywczo ręką. Przestałam, bo to jedynie przedłużało kaźń. (Jedna realistycznie odmalowuje słowem katastrofę, druga spod drzwi kręci głową z dezaprobatą, tsyka i nadwyręża wzdechami przeponę.)
Obecnie robię dzień w dzień twarzą nieodżałowaną rozpacz, a panie zachłystując się swoją szlachetnością, mówią, że tak naprawdę nic się nie stało! Drobiazg! Zapomnijmy!
I tak odpękawszy codzienną, pokutną rutynę rozchodzimy się do swoich zajęć.
One żeby pozbierać szczątki dzieci, ja żeby niepostrzeżenie wymknąć się z przedszkola.
Niepostrzeżenie, albowiem na trasie jest jeszcze jedna przeszkoda.
Sekretarka.
Dama owa zastawia na mnie codziennie wnyki formularzy, kwitów i krzyżyków.
Myślałbyś człeku, że podpisałeś już wszystko!
(W tym pozwolenie na wycieranie nosa, na udzielanie sakramentów, transplantację organów oraz  na udział w misji kolonizacji Marsa.)
Że krzyżyków w twoich kwitach więcej niż na Powązkach.
Nie, dama codziennie ma w rękawie jakąś nowość.
Jeśli nie brakujący podpis, to niewypełniona ankieta, jeśli nie ankieta, to ‘czy zapoznała się już pani z ideologicznym przesłaniem naszej placówki’, jeśli akurat już się zapoznałam, to ‘czy wyraża pani zgodę, żeby wyjątkowo dziecko zjadło zupę w poniedziałek’.
Norweski powiada, że nadzwyczajnie się cieszy, że nie musi tam bywać.
Jeszcze nie wie, że wciągnęłam go na listę kandydatów do Rady Rodziców.
I że jest jedynym kandydatem.

(...)
Kto wpadł na ten pomysł, żeby Biskwita uczłowieczyć drogą socjalizacji z grupą rówieśniczą?
Nie wiem.
Raczej nie byłam to ja.
A już na pewno nie na trzeźwo.
Może to Hauptcioteczka zatrwożyła się, że Biskwit wyrasta na nieokrzesanego Wikinga? Może zebrała się komisja do spraw siostrzanych parytetów i wykryła zaniedbania? Może Norweskiego skusiła zniżka przy opłacaniu potomstwa hurtem?
Tym lub innym sposobem, Biskwit rozpoczął właśnie edukację muzyczną, której główną wadą jest to, że trzeba Biskwitowi w niej towarzyszyć.
Jest jak jest. Gdyby miejscowe narzecze było językiem liryki to Steve Wonder, a za nim reszta globu śpiewaliby ‘Ich telefoniere auch dich’ zamiast ‘I just called to say I love you’.
Nie śpiewają, więc mniemam, praojcowie skrewili narzecze.
To słychać, już po pierwszej piosence o koniku i śwince.
Skrewa dźwięczy i w macoszych rymach, którymi traktuje się młodzież [1].
'Der Herbst, der Herbst, der Herbst ist da,
Er bringt uns Wein, hei hussassa!'
[2]
(Niestety, nie przynosi na zajęcia, zresztą, ech! na Dionizosa!, gdyby przynosił(a) to potrzebne byłyby galony, żeby znieczulić moją artystyczną wrażliwość.)
Biskwit czuje się zdradzony.
Do tej pory spędzał poranki analizując losy bohaterów ‘Hollyoaks’ (E4) lub sytuację w regionie (BBC), lub czytając Bintę zwaną Bibą, teraz przymuszają go, by wirował w kółeczku i powiewał firanką, wydając animalistyczne odgłosy .
Całkiem cię już pogniotło, kobieto?’ – mówił wzrok wstrząśniętego, osłupiałego i oszukanego Biskwita ustawionego w skarpetkach w pięcioosobowym tłumie innych kurdupli. A czego nie powiedział wzrok to uzupełnił widok butów ściskanych w garści.
Pod drzwiami wyjściowymi.
Zimermana z Biswkita chyba się nie wykrzesi.

[1] Uczciwość wymaga, żeby podkreślić, że te macosze rymy obecne są w każdym języku.
[2] Profilaktyka antyalkoholowa najwyraźniej nie obejmuje dwulatków.

(...)
Edukacja religijna w placówce, choć ograniczona, jak na razie, do aktów strzelistych przed posiłkami ('Lieber Gott, wir denken dir' [3]) nie pozostaje bez echa. Dynię intryguje prywatne życie Absolutu. Gdzie Dobrybóg mieszka, jakiej jest płci, co jada i jak spędza wolny czas i dlaczego na krzyżu? Sugerowana przez mnie wszechobecność dodaje Dobrybogu aury wyjątkowości, ale też, obawiam się, ustawia go  w jednym rzędzie ze Spajdermanem i resztą superbohaterów. Możliwe, że to dlatego Dynia w kontaktach z Opatrznością nie ogranicza się jedynie do posiłków. Od poniedziałku jest wdzięczna niemal nieustannie. 

Szczególnie, w samochodzie, podczas parkowania.
Najbardziej hardemu kierowcy łamie to morale na pół.

[3] Opcjonalnie dich. Dynia, zapewne po mamusi, zaimków używa z charakterystyczną nonszalancją.


 ©kaczka

[207]

[23 Sep 2015]

(...)
Powróciły dzieciny pełne wrażeń.
Wrażenia te nie mają żadnych znaków szczególnych wskazujących, że pochodzą z Norwegii, żadnych nawiązań do fiordów, wodospadów, dzikich kaczek, bielszych nocy, czy zórz polarnych.
(Krzyk, wiadomo, ten jest zawsze, więc się nie liczy.)
Wrażenia z podróży obejmują wyłudzone od tubylców lizaki (Bergen), domek dla lalek nadrealistycznych rozmiarów (Bergen), zepsuty zamek (Bergen) oraz kolejkę po bilety (Flam).
Takoż i wróciły, niby takie same, a jednak inne.
Ta inność przykłada się szczególnie do Biskwita, który wyjechał pucułowatym niemowlęciem, a po tygodniu wrócił miniaturową dziewczynką w różowych trzewikach.
Podczas wyprawy, gdy Dynia darła szaty nad lingwistyczną rozrzutnością planety, Biskwit zakasał rękawy i w trymiga, przyswoił najpotrzebniejszy, norweski wokabularz.
Konkretnie, zastąpił wystawne i bizantyjskie ‘nijeeeeeee!’ lakonicznym, dość szorstkim dla ucha ‘nei!’.
Wróciwszy, dziewczątka w ciągu kwadransa zdekompletowały skarpety, rozsypały kredki, pomieszały godzinami oddzielane przeze mnie z popiołu plejmobile, ogryzły im peruczki, zaścieliły podłogi papierkami po cukierkach, zdemolowały regał z książkami, czyli – według polakierowanych magazynów wnętrzarskich - nadały przestrzeni indywidualny charakter i zaaranżowały weń niepowtarzalną atmosferę (!).
Dobrze, że zostały mi zdjęcia.

(...)

ACHTUNG!
Lokowanie krawca! 
Najdziksze spódnicze fantazje zrealizowało dla nas 
bajecznie cierpliwe i utalentowane



©kaczka

[206]

[18 Sep 2015]

(...)
A tymczasem na bardzo dalekiej Północy.
Dynia zorientowała się, że w Norwegii mówi się po norwesku i ma za złe.
Biskwit napoczął brązowego sera, przełknął i zwrócił z rozmachem do poziomu przedwczorajszego obiadu [1]. Ma za złe.
Norweski ma delirium, tiki nerwowe i zazłe, gdyż sprzątał po serze i Biskwicie.
Mówią, że pora wracać.

[1] Nie jestem zdziwiona, sama kilkakrotnie miałam ochotę tak podsumować brązowy ser, ale powstrzymywał mnie kaganiec konwenansów towarzyskich.

©kaczka

[205]

[15 Sep 2015]

(...)
Korzystając z tej niezwykłej  okazji, jaką oferuje tymczasowa bezdzietność, uklepałam, wygładziłam i przyprasowałam po wierzchu napędzaną przez dziateczki entropię.
Przesunęłam meble i ściany.
Ubrałam roznegliżowane lalki i inne welurowe wypchańce. (Puchatku, ty ekshibicjonisto!)
Połączyłam rozdzielone skarpety.
Zatemperowałam i ułożyłam w porządku alfabetycznym kredki.
Pod osłoną nocy, odziana w ciemny prochowiec i przeciwsłoneczne okulary, ze sztucznie doklejonym wąsem, wywiozłam, lekko licząc, kwintal dupersztyncli.
Omszałych patyczków, pordzewiałych śrubek, dziurawych pudełek, ogryzionych plejmobilowych peruczek, wnętrzności wyrwanych gołymi rękami z jaj z niespodzianką, nieprzyklejalnych kalkomanii, niepiszących flamastrów, połamanych kredek, bezcennych notatek,  listów miłosnych, papierków po cukierkach, spontanicznych ilustracji do poezji i prozy, pojedynczych pantofelków Barbie (... i żadnej z was, kopciuchy, nie odnajdzie już Ken królewicz! Nanananana!), oryginalnych rogów jednorożców, wróżych skrzydeł, wielkanocnego nabiału, świątecznej jedliny, suszonej padliny, papierowego kwiecia, makiet kosmodromów, wytrychów i płazów z plasteliny.
Wywiozłam i zakopałam na rozstajnych drogach.
Wbiłam osikowe kołki, wystrzeliłam w grunt cały magazynek srebrnych kul, a spulchnioną w ten sposób ziemię obsiałam czosnkiem.
Naiwnie liczę, że nie wykopią się z grobu, jak Lisbeth Salander, i nie powrócą.
Kredkom zrobiłam zdjęcie.
Będę mu się przyglądać w nadchodzącej godzinie próby.

(...)
Dwa tygodnie temu spotkałam prusaka.
Cóż w tym dziwnego, wzruszycie ramionami, jak Prusy to i prusak.
Tyle, że ten miał czułki, sześć nóg i zażywał krioterapii w naszej lodówce.
Krew zalała mi oczy, w żyłach zabulgotała krew przodków o niezidentyfikowanej proweniencji (pasowałoby 'tatarska', ale powątpiewam; niezorientowanym przypominam, że przy każdej nadarzającej się okazji to Fińczycy, nie Tatarzy, nieodmiennie chcą mnie usynowiać).
Wbrew pozorom bywam porywcza i gwałtowna, więc zabiłam prusaka tak niestosownie, że do sekcji zwłok nie złożyłaby go w całość nawet drużyna CSI Miami.
(Błąd. Ale nie uprzedzajmy faktów.)
Powiało grozą.
Ponieważ zrywanie podłóg jest wyczerpujące, zaczęłam od szukania winnych.
Na pierwszy rzut, poszedł Norweski, znoszący do domu nieprzyzwoitą lekturę. Konkretnie ‘Metamorfozę’ Kafki. (... bo zawsze chciałem przeczytać, a ma tylko kilka stron...)
Na drugi, oni wszyscy. Norweski, Dynia, Biskwit, co uparli się, aby wpędzić mnie do grobu po śladzie gęsto sypanym okruchem. Cóż z tego, że jedzą przy stole? Jedzą, wstają i sypią.
Kopiec kaczki, która poległa z miotełką.
(Biskwit ma szczególny dar. Jakby go po jedzeniu nie przetrzeć, nie wytrzepać, nie wprawić w ruch wirowy i tak zawsze coś skryje w rękawie, mankiecie lub policzkach.)
Wiedząc, że nie wygram z materią, już praktycznie podcinałam sobie żyły, gdy na szczęście (!) kilka dni później, patrolując mieszkanie spotkałam na ścianie żałobnika. Prusaka numer dwa, który prawdopodobnie przybył na pogrzeb.
Tym razem, osobnika pochwycono i poddano serii testów mających ujawnić jego przynależność gatunkową.
Testy obejmowały świecenie prusakowi w oczy latarką (pozostawał niewzruszony), określenie tonacji kolorystycznej wdzianka z chityny (myślisz, że bardziej latte, czy cappuccino?), niezdarne próby ustalenia obecności dwóch czarnych pasków na wdzianku (trudno to uczynić, gdy wszystkie szklanki w domu są z mętnego szkła), pełzanie za prusakiem,by przekonać się, czy lata (tak jakby) oraz zrzucanie prusaka ze stołu (w tym samym celu). Ubaw po pachy (!)
Ostatecznym testem miało być zainscenizowanie prusakowi obfitego bufetu. Fałszywy prusak winien skonać z głodu przy pełnym stole.
Mimo lektury Kafki, a może właśnie przez nią, ten pomysł wydał nam się dość niehumanitarny i po sesji zdjęciowej wypuściliśmy ledwo żywego prusaka do ogródka sąsiadów.
Dziś przyszło potwierdzenie z Katedry Entomologii Stosowanej, oddział: Karaczany.
Pani się nie przejmuje, to dzika, bezbronna, pokojowo nastawiona, południowa odmiana wegetariańskiego, stepowego prusaka. Jesień idzie. Prusaki szukają domu.
I pustego talerza przy wigilijnym stole?


(...)
Kredki alfabetycznie oraz Dynia notuje.

(...)
Poprosiłam, żeby z tej Północy jako suwenir przywieźli mi plecak.
Napisali, że nie mogą znaleźć, ale za to kupią mi porcelanową miskę na cukierki: ‘pamiętasz, w tym sklepie na rogu, w którym osiem lat temu razem robiliśmy zakupy’.
Pamiętam, ale chrzaniąc romantyzm chwili, zwierzę się, że niepokoi mnie wizja transportu Dyni, Biskwita i porcelanowej miski w jednej walizce.
Macierzyński pragmatyzm, jego mać.



©kaczka

[204]

[12 Sep 2015]

(...)
Podczas, gdy w poprzedniej placówce Derekcja boryka się z brakiem personelu [1] i galopującą wszawicą, w bieżącej dni mijają bez fajerwerków.
Dynia zaprzyjaźniła się z wymowną i elokwentną Iriną. Popołudnia spędzają na przedszkolnej kanapie wspólnie ‘czytając’ literaturę faktu lub beletrystykę.
Gdy z Biskwitem przychodzimy po Dynię, zawsze jakiś cherlawy pazik wyrwie się przed szereg i pobiegnie donieść, że ‘hej, Dynia [2], twoja matka przyszła’. Dynia dysponuje wachlarzem odpowiedzi poniżających posłańców, od ‘no i co z tego?’ po ‘przyszła, to poczeka’, gdzie R w 'warten' rezonuje tak ostro, jakby miało otwierać kubańskie puszki z koncentratem pomidorowym.
Pod wieszaczkiem Irina przypomina mi i utrwala podstawowe rosyjskie zwroty.
Ale obie spoglądamy na siebie podejrzliwie, gdy ja próbuję ‘kak tjebia zawut’, a Irina potrząsając bukłakiem z wodą rzecze ‘eta wodiczka’.
Rozumiem, że mój akcent nie jest pewnie carski, ale, żeby ‘wodiczka’?
Wodiczka?  (Nie było mnie na tej lekcji?)
Obie pewnie mówimy jakimś dialektem.
(Ja takim z ‘Wiesołych Kartinek’ oraz ‘Języka rosyjskiego dla klasy ósmej’.)
Biskwita fascynuje przedszkole.
Nosi za Dynią plecak jak osobisty szerpa.
Jest jak surykatka, która bardzo chciałaby się odłączyć od stada i założyć własne, ale jeszcze trochę brakuje jej odwagi.
Oddala się i wraca.
Znów odchodzi, znów wraca, za każdym razem trochę przesuwając horyzont.
I dumno, i smutno.
Biskwit na pewno nie jest mainstreamowy.
Jada bakłażany, ale z jogurtu wydłubie każdy martwy owoc.
Ciastko podda autopsji, tak, aby przypadkiem nie spożyć utopionych rodzynek.
Z literatury poważa wyłącznie trylogię o Bincie oraz ‘O mężczyźnie, który pomylił żonę z kapeluszem’.
W Bincie chodzi głównie o Babo, który puszcza bąki i o Ajszę, która zdaje się, po prostu jest fajna.
W książce Sacksa chodzi natomiast o to, aby nanosić poprawki.
Długopisem.
Od wczoraj obie dzieciny lansują się na Północy Europy.
Zabrały ze sobą kredki.
Bryggen zajaśnieje wszystkimi kolorami tęczy dostępnymi w opakowaniu dwudziestu czterech, ekologiczno-ergonomicznych akwareli dla praworęcznych.

[1] W pierwszym tygodniu nowego roku szkolnego wymówiło Dyrekcji trzech przedstawicieli ciała pedagogicznego.
[2] Dynię znają wszyscy, ona nie pamięta żadnego imienia.

(...)
Okazuje się, że gdy nie ma w domu dzieci, można bezkarnie rozwijać cukierki z szeleszczących papierków, bez obawy, że ktoś nagle wyrośnie obok ciebie pytając: ‘A co jesz? Też chcę!’.
Anarchia.
Kompletna anarchia.


©kaczka

[203]

[6 Sep 2015]

(...)
Minął pierwszy tydzień pośród Szwabskich Kluseczek.
Nazwa ta jest raczej nieadekwatna, bo wystarczy poczytać imiona nad wieszaczkami i natychmiast okazuje się, że placówka jest tak międzynarodowa jak poprzednia, a Szwabskich Aborygenów można policzyć tam na palcach jednej ręki.
(Najbardziej egzotyczna jest węgierska diaspora, której istnienia nie podejrzewałam. Grupa węgierskich matek zostawia rano dzieci, wychodzi z przedszkola i pogrąża się w dyskusji. Gdy wracam kilka godzin później wciąż tam stoją i dyskutują!)
Nadal spieramy się z Norweskim o grafikę nad wieszaczkiem Dyni.
Ja obstaję, że to bawarska budowla sakralna, on, że Sobór Błogosławionego Wasyla.
Już w drugim dniu uczęszczania do placówki, Dynia wymieniła ‘bye bye’ na ‘paka’ oraz ogarnęła ‘spasiba’, więc możliwe, że Sobór.
W trzecim dniu uczęszczania Dynia zapadła na katar (trzymajcie mnie!) oraz oznajmiła, że ma przyjaciół – konkretnie gromadkę mikrych, różnokolorowych, bezimiennych [1] chłopców, którzy w pudełkach ze Spajedermanem przynoszą proletariackie kanapki z szynki i ciemnego chleba. Zapytana, jak to się stało, że się zaprzyjaźniła tak hurtowo, wzruszyła ramionami i odrzekła ‘I told them from now on you are my friends’.
(Prawdopodobnie żaden nie odważył się zaprotestować.)
W czwartym dniu Dynia zażądała kanapek z szynką (‘chleb, masło, szynka, chleb’) oraz – szfak! – odkryła, że do placówki może dojeżdżać rowerem [2].
Podsumowując tydzień adaptacyjny: Dynia ma katar, Biskwit ma katar, a ja i Norweski gorączkę, ból gardła i przeczucie, że znowu stanowimy nowoodkryty ląd dla kolejnej partii szczepów chorób oddziecięcych.


[1] Dynia nie ma pamięci do imion.
[2] Znoszenie z pierwszego piętra roweru, wózka, Biskwita i Dyni przypomina zadanie z kozą, wilkiem i kapustą. Trzymanie wszystkich w piwnicy też nie ułatwia sprawy.

(...)
Sto lat, Norweski!
Dynia zamawiała.


 ©kaczka

[202]

[3 Sep 2015]

(...)
Nocą zajrzałam, by sprawdzić, czy śpią.
Biskwit leżał na brzuchu z rękami wzdłuż ciała. Z głową odwróconą w lewą stronę. Miał na sobie górę od karminowej pidżamy.
Nie miał spodni. Musiał je sobie sam zdjąć.
Na nogach miał za to buty. Musiał je przemycić do łóżka, a potem sam sobie założyć.
(Odkąd bowiem Biskwit okiełznał mechanikę obuwia, zakłada je przy każdej okazji.)
Leżał na brzuchu na niebieskim prześcieradle.
Podobieństwo tej sceny było okrutnie uderzające.
W półmroku wyglądał tak, jakby wypluło go morze.
Z tą jedyną różnicą, że Biskwit oddychał.
Spokojnie i bezpiecznie.

- ‘I am the ninja girl. I will save the world.’ – skanduje Dynia podkreślając przekaz choreografią z elementami sztuk walki.
Nie wyprowadzam jej z błędu.


©kaczka

[201]

[1 Sep 2015]

(...)
Dynia udała się do nowej placówki, za nią kaczym chodem Biskwit, a ja, chcąc nie chcąc (nie chcąc) na końcu.
W Szwabskich kluseczkach p(r)owakacyjna prowizorka z domieszką pożądanej egzotyki.
Siostra przełożona na wakacjach w Mumbaju. Kuchnia wydaje drugie śniadania z cynowego wiadra.
Na ścianach poplon zajęć plenerowych z poprzednich sezonów.
Wizyta w zoologu i Witaj Wiosno! [1]
Irina i Jekaterina, rumiane przodownice Kluseczek, zdobione, jak torty, socrealistycznymi różami wpiętymi w kucyki.
Od ósmej malują na akord księżniczki.
Dzieci wydaje się od pierwszej piętnaście.’ – fuka przemoc kuchenna skrzyżowana z rodowodowym Cerberem.
Wieszaczek z kapliczką (wstępnie i krótkowzrocznie myślałam, że z nagrobkiem).
... ale można mieć plecak ze Spajdermanem.

[1] ... co ze względu na ubytki w narzeczu nieodmiennie kojarzy mi się z zaproszeniem na porcję sajgonek

(...)
Dla Dyni czarnym ludem w czarnej wołdze jest Miss Crabtree.
Próbowałam dociekać kto, skąd, jak, dlaczego?
(Na miłość boską, dlaczego właśnie Miss Crabtree, a nie smok, stugłowy pies lub minotaur wyskakujący z lodówki?)
Kim jest Miss Crabtree i spod jakiego kamienia wypełza?
(Jeśli internet nie kłamie to można by podejrzewać, że Pan od Małpiatek streszczał Małpiatkom odcinki South Parku.)
Dynia nie wyjaśnia, patrzy z politowaniem.
 Miss Crabtree to Miss Crabtree, ne’s pas?
W lipcu Miss Crabtree robiła na trzecią zmianę. Pętała się po nocy za oknem lub sprzątała pod łóżkiem. Przypadkiem zawsze wtedy, gdy młodzież powinna już spać.
Podjęto środki zapobiegawcze przybijając tezy do drzwi wejściowych.
(Zwracam uwagę na karkołomną konstrukcję: I give you never something...)


Miss Crabtree i jej narzeczony Mister Gum zniknęli.
... a sąsiedzi przestali nam się kłaniać.
Miss Crabtree podobno wygląda tak:


©kaczka