Image Slider

[234]

[31 Dec 2015]

(...)
Spoglądam na licznik odwiedzin na bocznym pasku.
Ponad milion wizyt!
Nawet jeśli połowa to poszukiwacze przepisu na kaczkę w pomarańczach, to i tak robi to na mnie wrażenie!
Dziękuję, że przychodzicie.
MUA!
(I nie, nie mam pojęcia, jak piec drób.)

(...)
Ostatniego dnia przed świętami naszpanie wydały dzieci wraz z okolicznościowymi ozdobami, nad którymi młodzież pracowała od miesięcy?
Dni?
(Udziergali o poranku?)
Stoję pod salą.
Pojedynczo wychodzą Szwabskie Kluseczki.
Jewgienij z priekrasną szopką z kartofla, którą można zamknąć w dłoni.
Irina z serią inicjałów świętej Rodziny misternie rzeźbionych w ryżu.
Alissa z gwiazdką wygniecioną z folii, w którą owija się korki szampanów.
(Naszpanie wyznają  ekstremalny recykling.)
Gabryjel z archaniołkiem uskrzydlonym płatkami kosmetycznymi.
Grisza z Trzema Królami zatopionymi w słoiku po kaparach.
Dajana z Gwiazdą Betlejemską skompilowaną z patyczków po lodach.
Wszystko to w budzącym nadzieję, poręcznym, kieszonkowym formacie.
Na końcu wychodzi ogromny rulon szarego papieru.
W środku Dynia.
Dzięki temu dzieło ‘Anioł w okularach przeciwsłonecznych. Autoportret.’ przyćmiło nam w tym roku wszystkie inne dekoracje świąteczne.
(Nie. Nie należało pytać: ‘A gdzie chciałabyś zawisnąć?’ Gdyż wiadomo, że na centralnej ścianie.)


(...)
Pierwszy raz podczas świąt Biskwit zaskoczył mnie dość nieprzyjemnie, gdy postanowił za jednym zamachem zjeść wszystkie misternie dziergane przeze mnie uszka i wypić cały barszcz.
Nie byłam na to przygotowana, albowiem reszta rodziny woli osiągać wigilijną nirwanę przy pomocy sałatki z kartofli i parówek.
Do tej pory nikt nie chciał mojego barszczu, ani nie domagał się uszek!
Jednocześnie słowiańska ta dziewoja (barszczem i szpakami karmiona) wzgardziła holistycznie tradycyjnym, tubylczym zestawem: tłusta gęś w modrej kapuście. Za nic sobie mając, że jej ojciec w poranek wigilijny o tę gęś stoczył walkę z gangiem emerytów pod ladą z mrożonkami w Lidlu.
A dziś Biskwit po raz kolejny udowodnił, że zrobiony jest z jakiegoś nieziemskiego stopu komórek oraz zmutowanych kubków smakowych.
Zasiadł bowiem nad talerzem bollywoodzkiego kurczęcia nieadiustowanego do konsumpcji przez przeciętnego Europejczyka. Ba! Rdzenni jedli i płakali.
Drób był tak ostry, że można było nim ciąć szkło, choć autorka potrawy – urocza, acz bezkompromisowa hinduska staruszeczka prychała dość pogardliwie, że ‘coż my tam, młodzi, wiemy o ostrości. Przecież przyprawiła jak dla dziecka!
Toteż chyba dlatego, jedynie Biskwit i ona jedli przyglądając się ze zdziwieniem, jak pozostali rdzenni i nierdzenni próbują ratować życie nurkując w dzbanku z jogurtem.
Biskwit od przypraw wykwitł jedynie rumieńcem na albinotycznym (przez porównanie) obliczu.
Po daniu z drobiu zjadł równie intensywne danie z krewetek (dwie lub trzy dokładki), a potem ukrył się za kanapą z tubą czipsów ‘Hot Chilli Mexican’ i już nikomu nie oddał. Nie żeby znowu było aż tak wielu chętnych.
W drodze do domu wszyscy usnęli i śpią.
Dynia, Biskwit, Norweski.
To chyba oznacza, że u nas już po imprezie.

(...)
A wczoraj – zapiszmy ku pamięci – kaczka i Bebe opowiadały ‘Trójce’ (!) o Robótce. Reportaż w przygotowaniu. (Aaaaaaaach!) Ale na tym nie koniec. Wiosną, i to jest dopiero nowina, ma powstać reportaż o samych Starszakach! Uprasza się o zbiorowe trzymanie kciuków, by nic nie stanęło na przeszkodzie!


(...)
Nowych, intensywnych  kolorów w całkiem Nowym Roku!


©kaczka

[233]

[23 Dec 2015]

(...)
Nadchodzące święta Dyrekcja placówki zapragnęła utrwalić w naszej pamięci 
G O D Z I N N Y M spektaklem słowno-muzycznym, o charakterze
M E D Y T A C Y J N Y M (!) na temat jeża (!) wędrującego do Betlejem. (A może to był osioł?  Igel? Esel?  Tak, to mógł być osioł.)
GODZINNYM (!)
W wykonaniu wszystkich grup wiekowych.
GODZINNYM (!)
Przytwierdzonych nieruchomo do krzesełek mocą i klejem pruskiej dyscypliny [1].
GODZINNYM (!)
W sali ratusza.
GODZINNYM (!)
Z dziateczkami dzierżącymi w rękach kandelabry, a w nich otwarte źródła ognia. Niby nie menory, ale powiedzcie to Neronowi! Jemu wystarczyła zapalniczka.
GODZINNYM (!)
Już te płomyki świec pełzające w kierunku grzywek i Biskwit głośno komentujący każde pojawienie się Dyni w zasięgu wzroku (MAAAAAAAAAAAAAMA! YYYYYYYYYYYYYYYYYYYYNIA!) skutecznie utrudniały medytację.
Ale jakby tego było mało, scenarzysta miał wizję.
W tej wizji Dynia, bo akurat padło na Dynię,  miała chodzić dookoła sceny emitując dźwięk oślich [2] kopyt.
Przy pomocy... przepołowionej skorupy orzecha kokosowego!
Jak w ‘Świętym Graalu’ Monty Pythona.
To zdusiło potencjalne wzruszenia w zarodku.
I nie mam pojęcia, czy jeż z osłem dotarli do Betlejem!

[1] Może Biskwita oddamy jednak do placówki, w której młodzieży wolno oddychać bez pytania o pozwolenie? Podczas gdy Dyni  kompletnie nie wadzi ten wojskowy dryl, Biskwit, przypuszczam, mógłby nie docenić. 
[2] Tak, bohaterem był chyba jednak osioł.

©kaczka

[232]

[22 Dec 2015]

(...)
Po pięciu latach organizowania imprez urodzinowych dla młodzieży przedszkolnej, człowiek jakby okrzepł.
Nie chodzi już kopać trufli przy blasku księżyca, nie nastawia sufletów z ekologicznej marchewki, nie rzeźbi w pietruszce fair trade, ani nie zastępuje węglowodanów ekstraktem ze stewii.
Po pięciu latach człowiek sypie w miski rumuńskie prażynki z kartofli, odpala popcorn z mikrofalówki, wciska do kremu z masła kilo cukru pudru i całą tubkę syntetycznego barwnika o najbardziej nienaturalnym kolorze, a do tortu rozbija skamieniałe bryły kakao, które przywiózł sobie z wycieczki do Holandii w czasach, gdy nie miał dzieci i odmienne stany świadomości musiał osiągąć za pieniądze.
Po pięciu latach człowiek nauczony doświadczeniem wynosi porcelanę w różyczki do sąsiadów, zakopuje w ogródku noże i nożyczki, zabezpiecza mieszkanie zgodnie z japońskimi dyrektywami ‘jak przygotować się na trzęsienie ziemi’, a przede wszystkim dokładnie czyta treść polisy ubezpieczeniowej.
A i tak popełnia karygodne błędy.
Błędem było pozdejmowanie dziatek z lamp i karniszy i nakłonienie do wspólnej zabawy towarzyskiej.
Na skutek której, w ciągu dziesięciu minut część cherubinów zanosiła się histerycznym szlochem, część (Dynia) była śmiertelnie obrażona, a część wyła i tłukła pięściami w podłogę.
Faktycznie, z pozoru neutralna zabawa w ‘Podaj paczkę’ okazała się nie do końca przemyślana. Niemożność zsynchronizowania dzieci z systemem audio spowodowała, że Jack London wylosował różową bransoletkę z Helou Kitty, Biskwitowi nie dostały się żelki, a Dynia miała za złe, że największa paczka trafiła do Biskwita.
Aaaa... zamieszki w dziesięć minut. Prosić kaczkę.
Tak oto zepchnęłam z podium rodziców Ryfki, którzy na rozwścieczenie tłumu potrzebowali ponad dwa kwadranse. Uczynili to onegdaj własnoręcznie sprokurowaną piniatą, którą wzmocnili tak solidnie, że ostatecznie ojciec Ryfki musiał ją dobić na ziemi kijem golfowym, by obnażyła wnętrzności. A że czynił to pod presją ryczącego, sfrustrowanego tłumu, a  było lato, a w piniacie były głównie czekoladowe cukierki, to wyjaśniło ostatecznie, dlaczego na urodziny Ryfki Dynia udała się w różowej sukience, a wróciła w brązowej.
Po tej kulturalno-oświatowej wpadce ograniczyłam się zatem do dosypywania rumuńskich prażynek i zbierania resztek spyży z dywanu (uwaga na przyszłość! wynieść dywan!) i dołączyłam do alternetywnej imprezy sommelierów, która miała miejsce w kuchni i eksperymentowała z produkcją grzanego wina, grzanego piwa i grzanego ajerkoniaku.
To pozwoliło nam wszystkim przetrwać.
Mamo! To było best party ever!’ – powiedziała Dynia nim tak jak stała, w złotych pantoflach, padła w zgliszcza i usnęła. – ‘Też chcę takie.
(Nic z tego. Twojego nikt nam nie ubezpieczy.)


(...)
Dekoracje i aprowizację zlecono podwykonawcom.




©kaczka

[231]

[18 Dec 2015]

(...)
Doskonale pamiętam.
Jeszcze nim urodził się Biskwit, gdzieś w sto siódmym lub pięćset dwunastym tygodniu ciąży, w toksycznych wyziewach progesteronu, oczadziała estrogenem wymyśliłam sobie, że na pewno nie uda mi się Biskwita w tej masie (!) rodzeństwa otoczyć stosowną uwagą, przez co zaniedbam go emocjonalnie i będa wychowywać go wilki.
Teraz już wiem, że niepotrzebnie wtedy kiwałam się w kącie ssąc kciuk i wycierając zapuchnięty nos w prześcieradło.
Biskwit, jeśli potrzebuje uwagi, to ją sobie po prostu bierze.
Amputuje ją przypadkowym dawcom bez znieczulenia.
W ilości takiej, jaka jest mu akuratnie potrzebna lub z nieznacznym zapasem.
Maaaaaaaamo! Błagam! Kup jej to! Niech ona już przestanie!!!’ – łka Dynia wrażliwa na ludzką krzywdę, bo Biskwit wczepiony w sklepowy asortyment wyje od kwadransa, odmawia translokacji i wcale się tym wyciem nie męczy.
Klienci mylą retorykę Biskwita z alarmem pepoż.
Personel oferuje rabat, bylebyśmy poszli w diabły.
No, kupiłabym, ale do czego mi piła spalinowa?
Nawet taka nie zagłuszy Biskwita.
Biskwit wyszedł zupełnie inny niźli nasze wyobrażenia o Biskwicie.
Zupełnie inny niż matryce, prototypy i protoplasty.
Nieźle rozchybotał nam łódkę.
Biskwit pisany jest ostrą, wyraźną, bezkompromisową kreską.
Biskwit nie jest z mamałygi, ani galarety.
Jest głównie z silnej, krzepkiej, granitowej (samo)woli.
Biskwit brzydzi się różaną marmoladą z pączków, a zjada pełne (kradzione) garście surowych porów, słone śledzie i  popija to kwaśnym barszczem.
Syropy od kaszlu obala z gwinta i do dna.
Z Biskwitem sprawy dzieją się niespodziewanie.
Poniekąd z naszej winy, bośmy gdzieś zgubili to szkło powiększające, onegdaj stale skierowane na Prototyp.
Może dlatego, nieco nas zaskakuje, gdy spotykamy w kuchni Biskwita z zacięciem polerującego srebra przy użyciu kuchennego ręcznika i odkładającego je do szuflady. Albo, gdy zastajemy go samodzielnie odzianego i obutego pod drzwiami. Gotowego do wyjścia. Podczas, gdy sami miotamy się szukając butów i czapek.
Albo, gdy staje w drzwiach swej sypialni i krzyczy na nas zdaniem złożonym, tonem niemieckiego emeryta zdegustowanego głośną imprezą za ścianą:  ‘Biskwit (ś)pi! BITTE RUHE!
Albo, gdy codziennie rano przebiera mnie za matkę przy pomocy okularów i kapci.
Trochę wstyd, gdy pani od ksylofonu mówi: ‘Biskwit dużo nie mówi,  ale za to ciągle śpiewa.
Wstyd, bo nikt z nas nie zauważył, a faktycznie okazuje się, że Biskwit coś tam sobie nieustannie nuci pod nosem.
Ma też jakieś swoje własne sprawy, bo potrafi zniknąć w domku dla lalek i nie wychynać stamtąd przez dwa kwadranse, animując zebrania związku kynologicznego.
Bo lubi psy.
I domki dla lalek.
I nie chce już sypiać w butach.
Chce sypiać z rowerkiem biegowym.
I musi odbierać każdy telefon, nawet od domokrążców, a rosyjskie lody obierać z wafli i zjadać jak caryca, łyżeczką.
I cznia tańce w kółeczkach i infantylne, grupowe zabawy towarzyskie dla nieletnich.
I jest absolutnie doskonały.
Chociaż na tę doskonałość składa się trzaskanie drzwiami, pokazywanie języka i ciskanie o ziemię porcelaną z Ikei.
(Nawiasem mówiąc, straszna tandeta, że tak w drobny mak przy pierwszym kontakcie z podłogą.)


(...)


Ekwiwalent Justina Biebera w grupie wiekowej dwulatków.
(...)
BONUS!
W tym miesiącu kaczka gościnnie u Olgi i w Klubie Polek.

 ©kaczka

[230]

[11 Dec 2013]

(...)
Ubocznym skutkiem literackiej sławy, Biskwit zmuszony był tydzień temu partycypować w lekcji ksylofonu razem z ojcem, niźli zwyczajowo, z matką.
Echa tego wydarzenia dotarły do mnie przed kolejnymi zajęciami. Gdzieś między wzuwaniem antypoślizgowych skarpet, a pilnowaniem, by Biskwit nie uszkodził Stefana krowim, alpejskim dzwonkiem.
- Ach. – powiedziała pani od ksylofonu. – Jaki sympatyczny jest ten pani mąż!
(Wszystkich, którzy znają Norweskiego in vivo i właśnie się zakrztusili informuję, że pani od ksylofonu jest jodłującą Austriaczką i zapewne przykłada inne standardy do tej subtelnej materii relacji międzyludzkich.)
Nie zaprzeczyłam.
- ... ale... – tu pani bardzo zniżyła głos i nieomal wyszeptała. – Dzieci takie muzykalne są chyba jednak po pani, prawda?
(Wszystkim, którzy kiedykolwiek słyszeli śpiewającą kaczkę in vivo i właśnie się zakrztusili, naprawdę nie wiem, co powiedzieć. Że według austriackich norm? Z drugiej strony, Austria... Salzburg... marcepanowe kulki... Mozart! Zatem  może była to zawoalowana sugestia ‘Proszę nie spieszyć się z inwestowaniem w koncertowy fortepian dla dzatek’?)
Nie zaprzeczyłam. Jasne, że nie zaprzeczyłam.


(...)
Wczoraj wieczorem w placówce odsłonięto oficjalnie ‘Adwentowe okno’.
Możliwe, że niesłusznie, ale oczekiwałam śladowych, choćby i homeopatycznych nawiązań do tematyki nadchodzących świąt.
Szczególnie, że jakby nie patrzeć, placówka jest pod wezwaniem i wyznaniem.
Tymczasem w oknie wystawiono leśny ekosystem z licznymi przedstawicielami gumowej fauny firmy Schleich, łapczywie wpatrujący się w rodzinę Państwa Krasnali usadzoną przy piknikowym stole. Obrus obowiązkowo w biało-czerwoną kratkę. Na talerzach nieokolicznościowa spyża.
Może zabrakło o Bożym Narodzeniu, ale łańcuch pokarmowy w tej biocenozie odtworzony z dbałością  o detal.
Dla odmiany Chanuka merytorycznie prawie bez zarzutu.
Cztery małe semicko-nordyckie głowy pochylone niebezpiecznie nisko nad pomalowaną krzywo, dziecięcymi rękami chanukiją.
Gęste, ciemne loki i proste, słomiane grzywki majtające się nad płomieniami małych świeczek.
Pochodnie skonstruowane z bibuły i z rolek po kuchennych ręcznikach.
'Baruch atah adonai'  recytowane w półmroku głosami nieletnich  podczas szarpania się o zapalniczkę.
Podniośle i niecynicznie wzruszająco.
Taki tam cud chanukowy, że Ryfka z polskim paszportem po dziadku, a Dynia bez polskiego paszportu po matce, a lżą się po niemiecku.
(Dość umowna, a właściwie ułomna w tym kontekście jest kwestia  narodowej przynależności wpisywanej w kwity.)
- Ależ z was (pożal się starotestamentowy i nowotestamentowy Boże!) Polki! – załamuję ręce, a one mi na to unisono z kartonu udającego rakietę: 'We are not POLISH! We are not anything! We are supergirls!'
Znów przyśni mi się Konopnicka i będzie wnosić pretensje.

(...)
Z memuarów Dyni.

[Pani z gitarą pod eko-oknem.]

[Nieznaczne zaburzenia proporcji. 
W rzeczywistości pochodnie nie były metrowego wzrostu.]

©kaczka

Wszystkie kobiety Tyrmanda. Oraz kaczka.

[3 Dec 2015 Muzeum Literatury, Warszawa]

Motto: ‘Doszedł więc do wniosku, że najtrudniejszą rzeczą pod słońcem jest znać prawdę o jakimkolwiek całym narodzie i że szalbierzami są ci spośród meżów stanu, którzy utrzymują, że prawdę taką posiedli.’ (Leopold Tyrmand, ‘Wędrówki i myśli porucznika Stukułki’)

(...)
Oto stała się rzecz wielka.
Przeogromna.
kaczka w duecie ze Skorpionem wygrały konkurs.
Literacki do szpiku kości.

Wróć!
Konkurs faktycznie wygrała Jarecka.
Mamy dowód, a Jarecka się nie wypiera.


To ostatecznie ona zasiała to pierwsze ziarno ambicji.
Drugie dorzuciło Jury mówiąc rok temu w wywiadach, że ogłaszając konkurs  tak naprawdę oczekuje cudu. Albowiem tylko na skutek cudu może znaleźć się ktoś, kto ‘jak Tyrmand’.
kaczce nie trzeba długo powtarzać – wystarczy pół roku konsekwentnej perswazji, codziennego ‘chociaż kup i przeczytaj’ – i już czuje się zdolna do cudzosłówstwa, nalewania z pustego, zamieniania wina w wenę i pisania ‘jak Tyrmand’.

(...)
Mam pewien problem z lokalną autopromocją.
- Sag mal, kaczko, to o czym niby jest ta książka? – pyta skonfundowana niemiecka rodzina, naszpanie z placówki [1] i listonosz.
- Yyyyyyyyy... (Don’t mention the war! Don’t mention the war!)... taki tam Der Roman... chyba o życiu?

[1] Norweski: 'Zaprowadziłem rano Dynię do placówki, naszpanie zerknęły na nią i pytają: ‘A żona gdzie? Pewnie wyjechała?’ No to im powiedziałem, że faktycznie, wyjechała, bo napisała książkę i odbiera puchar. Ale zachodzę w głowę, skąd one wiedziały, że cię nie było?'
Dolary przeciw fistaszkom, że w dedukcji pomógł im wygląd zewnętrzny dziecka. Wiem co mówię, widziałam zdjęcia.

(...)
Najcenniejszy, niebezpośredni komplement podarował kaczce jeden z Jurorów. Powiedział bowiem, że po przeczytaniu pierwszych kilku stron spiął się z niepokoju, czy uda się autorowi [2] utrzymać  t a k i  p o z i o m przez resztę pracy.
Taki poziom!
(Oprócz tego, że najwyraźniej nam się udało, to te pierwsze strony, tak sobie dedukuję, były chyba moje?)


[2] Na etapie czytania prac Jury nie wiedziało jeszcze, że ma do czynienia z dualistyczną naturą twórczyń.

(...)
Spędziłam w Polsce intensywne dwadzieścia cztery godziny.
Najpierw lot do.
Samolot ojczyźnianych linii celowo zapewne zaprojektowany tak, aby przypominał autobus PKS.
Na Okęciu zamiast ‘Witamy chlebem i solą’ plakaty ‘Strzeż się nielicencjonowanych kierowców taksówek’. Po polsku.
Na płocie cmentarza – baner gazowanego napitku z hasłem: ‘W święta najlepiej z rodziną’.
W Pruszkowie – znakomita ogórkowa.
W kontaktach z drobnym i niedrobnym biznesem bezustanne: ‘Ma pani drobne? Drobne? DROBNE? Ma pani drobne?
Na Krakowskim – TVN biwakująca pod Pałacem Prezydenckim i  kawiarnią Nero dawniej Telimena.
W Muzeum Literatury – fajerwerki i fanfary. Oklaski i jodłowanie.
W Dziekance – przypadkowa kradzież kieliszków, libacja na bazie kukułczanki a’la Jarecka i pokaz mody najnowszej kolekcji Manu.
W Poznaniu – pusty hol przylotów. Trzech współpasażerów galopuje ku wyjściu. Wychodzić, nie wychodzić? Gdzie tunel dla connecting flights? Wychodzę. Żywego ducha. Odloty dziesięć metrów dalej. Ponowna kontrola bagażu, fetysz prześwietlania butów i zegarków. (Chodzi zapewne o to, żeby każdy z licznych sprawdzających mógł czymś się zająć. Jeden jednym butem, drugi drugim butem, a trzeci zegarkiem.) Sala odlotów. Kawiarnia. Dwa sklepy, w tym jeden rewelacyjnie zaopatrzony w słoną czekoladę dawniej 22 lipca. Żadnych pasażerów. (Warszawa odleciała. Frankfurt jeszcze nie przyleciał.) Tylko ja i patrzący na mnie łakomie personel. Pięć bramek. Trzy godziny do odlotu. Nagle wiadomość tekstowa. 'Tu twoja Lufthansa. Alarm! Alarm! Zmieniono bramkę odlotu z numeru jeden na numer dwa.' Podejrzliwie rozglądam się dookoła, kiełkuje myśl, że w tym akwarium ktoś przypatruje mi się przez weneckie lustra. Dyskretnie przesuwam kuper dwa krzesełka dalej. Uff! Już jestem pod bramką dwa.
(Kurdebalans! A mogłam na tym lotnisku zorganizować Blog Forum Poznań.)

(...)
A może to się wcale nie wydarzyło?
(kaczka na czerwonym dywanie, oślepiona błyskiem fleszy!)


 (...)
UWAGA! Spojler.
   
Ale przecież ja wtedy byłem w zupełnie innym miejscu!’ – obruszył się Stukułka.
‘Franz, nie bądźmy drobiazgowi’, Hans wyjął z kabury pistolet Walther 38 i zaczął go oglądać z taką ciekawością, jakby widział go po raz pierwszy. ‘Nie było cię, ale mogłeś być, prawda? Obecność, czy absencja zależą przecież tylko i wyłącznie od tego jakie stanowisko ontologiczne przyjmiemy. Weźmy Platona, dla niego byt wieczny to idee, a rzeczywistość materialna to ich odbicie. Mogło się więc zdarzyć, że na skutek intensywnego myślenia byłeś jednak w tym czasie zupełnie gdzie indziej. Cóż to dla ciebie zrobić mi uprzejmość i podpisać? Bądź przyjacielem, podpisz!
’. 
(kaczka; zdanie wyjęte z rozdziału, który oceniając nadzwyczaj subiektywnie udał się kaczce najlepiej)

(...)
Najszczególniejsze podziękowania:

Dla ZJAW(iskowej) loży motywatorek i najpierwszych recenzentek: Jareckiej, Wasiuczyńskiej, Tych Momentów i Bebeluszka. Jest nadzwyczajna moc w zbiorowym darciu wirtualnego pierza!
 

Dla katachrezy i jej-waterloo za uwagi redakcyjne.

Dla Współautorki za całokształt, dla Jury za wyróżnienie, dla rodziny za wyrozumiałość, dla mnie, że sobie na to pozwoliłam.

Więcej TU w detalicznym reportażu Skorpiona!

(...)
Nie wiem, czy to zaspokaja apetyty P.T. Czytelników czekających na kaczkę z ISBN, ale książka ma szansę ukazać się w maju 2016 roku nakładem wydawnictwa MG.

©kaczka

[229]

[27 Nov 2015]

(...)
Gdyby placówka, poniekąd katolicka, acz faktycznie opanowana przez wyznawców prawosławia, organizowała bal Wszystkich Świętych to Dyrekcja mogłaby wystąpić jako smok świętego Jerzego.
Nawet bez kostiumu.
Gdyż Dyrekcja już jest ucharakteryzowana.
Gdy wysyłałam Norweskiego na ochotnicze – a dlaczego to Państwo jeszcze nie wpisali się na listę? - wypiekanie ciastek [1] to myślałam, że będzie z tego obopólna korzyść. Norweski się zrelaksuje po szychcie w kopalni, wyrazi artystycznie, opanuje tradycyjny przepis, a placówka pozyska kilka kilogramów ciastkowego pokruszcu do sprzedaży na wolnym rynku, konkretnie na świątecznym jarmarku ('wszelki dochód na cele statutowe').
Do głowy mi nie przyszło, że wysyłam Norweskiego na manewry wojenne.
Na pożegnanie wręczyłam mu jeszcze trzy opakowania syntetycznych, amerykańskich posypek do ciastek, mówiąc, by wszedł w bliski kontakt z liryczną częścią swego id, a nade wszystko pod żadnym pozorem nie przynosił ich z powrotem do domu, by poniewierały się w szufladach przez następną dekadę.
A Dyrekcja, jak Napoleon, wszystko miała strategicznie zaplanowane.
Gramaturę, kubaturę, dyktaturę.
W zaciszu swojego gabinetu Dyrekcja zamiesiła kilka ton ciasta, tak, by nikt nie poznał sekretnego przepisu.
Następnie podzieliła zebranych na zespoły, wydała narzędzia, ustaliła dopuszczalne limity czasowe produkcji jednej partii ciastek, podkręciła współczynniki wydajności, odpaliła 'The Best of Chris Rea' i przez cztery godziny krążyła po sali, jak więzienny dozorca nie szczędząc przy tym krytyki i ograniczając wyjścia do toalety.
Norweski wrócił z placówki po północy i rzecz jasna, przyniósł posypki w stanie nienaruszonym, a ponadto nabawił się psychologicznej alergii względem ciastek z (1) migdałami, (2) orzechami włoskimi, (3) orzechami laskowymi.
(Anafilaktyczne bingo dla prawdziwego alergika oraz marzenie każdej wiewiórki!)
Dyrekcja nie zezwoliła na dekoracyjną anarchię. Ciastka miały być zunifikowane, ozdabiane zgodnie z ruchem wskazówek zegara i stosownym, limitowanym zagęszczeniem orzecha na metr kwadratowy. Norweski twierdzi, że nawet gdyby chciał, nie miałby czasu na działania dywersyjne.
A chciał.
Po trzeciej godzinie 'The Best of', po czwartej szklance gorącego soku jabłkowego, przy ograniczonym dostępie do WC i innych swobód obywatelskich, po kilkudziesięciu kilogramach rozwałkowanego ciasta, po fali bezlitosnej krytyki, że produkty finalne mimo wysiłku nie przypominają jednojajowych bliźniąt, Norweski widział siebie unoszącego się nad blachami ciastek na elfich skrzydełkach i ciskającego weń na oślep różowymi kulkami z cukru.
Do tego, powiada Norweski, te ciastka nie piekły się w piekarniku.
One piekły się w ogniu z paszczy smoka.
Znaczy z Dyrekcji.

(...)
- Frau kaczko! Mąż przyjdzie w sobotę konstruować stragan na Jarmarku. – nadepnęła mi na ogon Smoczyca, gdy wymykałam się po raz czwarty (jak czwartek to czwarty) z placówki.  I jeśli było to pytanie to jakby takie retoryczne.
- Nie, gdyż...
- To w takim razie niech się zjawi w sobotę o szesnastej pięćdziesiąt pięć. Będzie sprzedawał ciasteczka.Tylko proszę się nie spóźnić.
Gdyby jakaś wschodząca państwowość szukała tyrana to mogę skontaktować.


[1] Rzecz jasna placówka zażądała, aby każdy z rodziców przyniósł jakiś składnik w naturze. U Szwabskich Kluseczek wyszło z tego siedem kostek masła, dwa kilo cukru, dwie torebki sody i dwadzieścia kilogramów mąki.

Uaktualnienie
Handlowa sobota.

 Wpis z rysunkowych memuarów Dyni.
To nie słońce pod nocnym niebem. 
To karuzela. 
(Widok z lotu sań Świętego Mikołaja.)


©kaczka

[228]

[25 Nov 2015]

(...)
Oooo!
Sąsiad przywiózł beton w proszku, wyjął mikser, balię i wykopał dość głęboki dół w ogródku.
Albo buduje schron, albo chińska mafia organizuje tu sobie ćwiczenia terenowe, a może małżonka mu zbrzydła?
Możliwe również – po trzech godzinach z dołu wystaje jedynie czubek głowy sąsiada – że szuka ropy.
Albo jakiejś drogi na skróty?


(...)
Polskojęzyczna  placówka edukacyjna okazała Dyni  produkcję Instytutu Pamięci na temat polskich symboli narodowych.
Od pierwszych kadrów nie było między nami chemii, gdyż produkcja posiłkowała się zaleceniami typu: ‘Bądźcie teraz b a r d z o g r z e c z n i i słuchajcie uważnie’.
(bardzogrzeczność pozostawia nieograniczone możliwości interpretacyjne, a  stopniowanie zachowań abstrakcyjnych prowokuje raczej do reakcji ‘sam se bądź’ niż do ust w ciup i rączek na kołderce. )
Dynia nabawiła się pod wpływem emisji łagodnej, na szczęście przejściowej,  odmiany nacjonalizmu.
Przez tydzień rysowała flagi.
Belgijską i indonezyjską.
Nikt nie miał serca, by wskazać  gdzie tkwi błąd.

(...)
Taka scena.
Dwuletni Biskwit i trzyletni brat Ryfki ukryli się pod stołem i dyskutują o obuwiu.
Głównie mową ciała.
Brat Ryfki demonstruje swoje buty z efektem światło-dźwięk.
Jean Michel Jarre, laserowe harfy, koncert w Chinach – a wszystko to w jednej podeszwie.
(Matka Ryfki mówi, że w ślad za tymi butami lądują jej na chodniku samoloty.)
Biskwit robi pełne podziwu  ‘uuuuuuuuuu!’, klaszcze i krzyczy ‘Buty, buty, buty!’.
Potem brat Ryfki uczy Biskwita ciskać szklanymi kulkami.
Wygina Biskwita w rzeźbę Myrona, wprowadza mu w ruch kończynę górną.
Biskwit robi pełne podziwu ‘uuuuuuuuuu!’ i ciska całkiem celnie.
Tak celnie, że demoluje planszę Lotti Karotti, przy której siedzą Ryfka i Dynia.
Deszcz szklanych meteorów sypie się na pole plastikowych marchewek.
Taka scena.
Ryfka i Dynia opłakują marchewki.
- kaaaaaaaaaaczko! – krzyczy Ryfka. - Zobacz, co oni nam tu! Powiedz Biskwitowi, żeby natychmiast przestał rozumieć po hebrajsku!
Maaaaaaaaaaamo! – krzyczy Dynia. – No właśnie mamo! Natychmiast! Jej powiedz! Niech nie rozumie!

(...)
A w  otymże... trwa okolicznościowy konkurs.
Dynia już zmalowała.


©kaczka

Jest Robótka!

(...)
Dwudziesty czwarty listopada.
Doskonały termin, aby przypomnieć o tym, że Jest Robótka!

http://jestrobotka.blogspot.de/
 

Woźna Bebe zużyła na sztandar wszystkie swoje zielone piksele. Podobno teraz krąży po Bawarii i  uzupełnia zapasy wykupując  samochodowe Wunderbaumy o zapachu, a jakże z i e l o n e g o... jabłuszka.
Z kaczki kierowniczki, jak co roku, żaden pożytek.
Siedzi jedynie i się wzrusza, że tyle dobrych ludzi przechodzi przez Robótkową stronę.
Wzrusz, wzrusz!
Chociaż...
W tym roku kaczka, zderzona, jak zwykle, z ‘a co byś chciała Balbino?’ ‘nieeeeeeeee wieeeeeeeem!’, wymyśliła, (i może była to wizja od rozpaczliwego uderzania własną głową w ścianę), że wyprodukuje dość osobliwy kalendarz adwentowy z funkcją dydaktyczną.
W dwudziestu trzech pudełkach kalendarza ukryte są słodycze z dwudziestu trzech krajów świata wraz z lakonicznym opisem tradycji i zwyczajów okołoświątecznych.
Opowieść o konstruowaniu tego kalendarza, o tym, czy w dobie globalizacji było łatwo i co w końcu w nim się znalazło i gdzie tego szukać, kaczka umieści lada chwila na blogu ‘Polek na Obczyźnie’, gdyż niejednej Polce kaczka wisi tam precla za pomoc, koordynaty, wskazówki i hojne dary.
Dziś kurier odbiera przesyłkę.
Oby zdążył nim Biskwit się obudzi i spróbuje kolejnego włamu.
A ja w imieniu Komitetu DezOrganizacyjnego Robótki upraszam!
Piszcie do Starszaków, a i rozsiewajcie sztandar we wszystkich zakątkach internetów.
Niech z każdego wyrasta Robótkowa Bebechoinka!


©kaczka

[227]

[20 Nov 2015]

(...)
Biskwit.
Kuszące, aby otagować Biskwita etykietą ‘bunt dwulatka’, głównie dlatego, że gdy przewijam w pamięci taśmy mego żywota, to wychodzi mi, że ten bunt trwa od dwóch lat.
Ba! Zahacza nawet o życie płodowe.
Gdy listopad osiągnął wiosenne temperatury Biskwit i owszem, stosownie do temperatury przy gruncie, zrzucał kozaki, by bosą stopą brodzić w pomiętym, zasuszonym chlorofilu. Jednocześnie wciągał na blond czerep czapeczkę.
Solidną uszankę na futrze z syntetycznego, syberyjskiego niedźwiedzia.
Matki Węgierki, oparte o płot placówki, miały na ten temat opinię.
Zaryzykowałabym nawet, że z węgierskiej narracji potrafię wyodrębnić frazy ‘ty, popatrz, w co ona ją znowu ubrała’ lub ‘biedne, biedne dziecko’.
Biskwit tak pokochał uszankę, że ubierał ją do pidżamy.
Na szczęście sypianie w czapce trwało krótko.
Wyparł je sezon na złote sandały, których w histerycznym amoku szukamy każdego wieczora przed snem.
(Może Biskwit gdzieś chadza nocami, skoro tak bardzo pilnuje żeby na pewno zasnąć w butach?)
Od kilku dni Biskwit jest dodatkowo tygrysem w złotych sandałach.
Pląsa na czterech kończynach i robi wrau, wrau z niemieckim akcentem, a potem kłapie paszczą rozciągając sobie usta palcami.
Dziecięca wyobraźnia jest, rzecz jasna, urocza. Do momentu, gdy wściekły tygrys nie zaczai się by bez ostrzeżenia użreć cię w łydkę.
Przedwczoraj omamiona jakąś telewizyjną reklamą, na której idealne dzieci wycinały idealne pierniki z idealnego ciasta, zagniotłam w jedną bułę masło, cukier i mąkę, a następnie rozdałam progeniturze po wałku.
Dynia wałkowała i wycinała ochotnie, ale nadzwyczaj nieergonomicznie. Wiadomo, foremką wbitą w sam środek ciasta.
Tygrys zaś wpadł w szał, bo nie pozwolono mu zjeść całej buły surowego zagniotu.
Tygrysa rozbrojono. Bronił się wałkiem.
Tygrysa uśpiono.
W złotych sandałach, rzecz jasna.
I z wałkiem pod głową.

(...)
To było zdaje się w poniedziałek.
Frau Soprano zaniemogła i przysłano zastępstwo.
Nie znam szczegółów, bo tradycyjnie wpadłam już po dzwonku, wystrzelona z orbity osobistego kółka dla chomika. Tego, w którym tak się głupio kręcę.
Straciłam szczegóły tego transferu wewnątrzklubowego, co łatwo mogłabym odżałować, ale skoro tak wyraźnie rzuciłam się w oczy – nie dosyć, że po dzwonku, spocona i z rozwianym włosem to również z papierowym kubkiem kawy, preclem z masłem, batonikiem i baterią stu szeleszczących reklamówek, bo spożywczy był po drodze - Pan Zastępczy zażądał ustnej wypowiedzi autobiograficznej.
Gdy dotarłam do struktur demograficznych rodziny i ilości dziatek, Pan Zastępczy popatrzył współczującym okiem i przejrzał moją motywację.
A więc przychodzisz tu odpocząć?
...
Godzinę wcześniej siedziałam z matką Ryfki przy jej kuchennym stole.
Przy siedemnastej (mówię za siebie) tego dnia kawie.
Mleko wyszło, ale znalazłyśmy jakąś jego zbryloną odmianę w proszku.
Na dworze było już ciemno.
Ryfka i Dynia odziane w baletowe spandeksy, entuzjastycznie ćwiczyły jakieś sralążeee przy drążkach. Taką przynajmniej mam nadzieję, bo szkoła dla balerin na drugim końcu ulicy i potrzebny byłby peryskop, by ocenić.
Młodsi pozbawieni represyjnej obecności starszego rodzeństwa bawili się razem (!), zgodnie (!) instrumentami perkusyjnymi. Proszę, bitte, dziękuję i szalom.
Taki moment, że chwilo trwaj, usiądź, kawy? herbaty? mleka z proszku?
Nikt nie krzyczy, że ma majtki w niesłuszny wzorek, nikogo nie trzeba wynosić z pomieszczenia razem z drążkiem, nikt nikogo nie kąsa, nikt nie łka, że jeść, pić, kupa, siku, nikt nie wypada na jezdnię prosto pod nadjeżdżajace samochody, nikt też nie czyha na niczyje życie z wałkiem do ciasta...
I takeśmy zastygły z matką Ryfki siorbiąc tę względną ciszę (względną, bo tu perkusja, a tam alarm zawiedzionej zmywarki do naczyń, bo z proszków w domu jedynie mleko) i przerwała ją matka Ryfki mówiąc ‘Wiesz kaczka, nie wiem, jak ty, ale ja to na niemiecki chodzę odpocząć.

(...)
Fanfary!
Konkursowy Kapitan Rainbow TM   uszyty na podstawie naszego projektu przez Maję Mencel wygląda tak:
 
 
 
©kaczka

[226]

[16 Nov 2015]

(...)
Wieczorna procesja z latarenkami była tradycyjnie nielegalna.
Tradycyjnie, albowiem od lat, z niewiadomych już dla nikogo powodów, Ratusz nie wyraża na nią zgody.
Wszechmogąca Dyrekcja, jak co roku, wzięła to na własne sumienie i popędziła nas przez krzaki, dzikie pola, ogródki działkowe, jakąś tundrę, dżunglę, plac zabaw, wysypisko śmieci i ten fragment dzielnicy, aspirujący do miana lokalnego Bronxu.
Biskwit był zdegustowany, bo podrzucało, gdy wózkiem taranowaliśmy krety.
Ja martwiłam się, że prędzej czy później wdepniemy w końskie guano, bo koń, którego najęła Dyrekcja do czołówki peletonu, miał bardzo wydajną przemianę materii.
Zatem na czele koń – fabryka guana, za nim setka osób z latarenkami, a do tego każda naszpani z gitarą, stymulująca swoją grupę podopiecznych do śpiewów chóralnych (byle nie za głośno, bo wiadomo, konspiracja!). A podopieczni wciąż pijani drożdżowym ciastem, wolnością i świeżym powietrzem.
Perfekcyjny kamuflaż do gry w podchody z policją.
Pożądany wizerunek był taki, by sprawiać wrażenie, że przypadkiem sto osób wyszło wyrzucić śmieci, a przy okazji zaorać zagon koniem. Na wypadek, gdyby pojawiła się policja należało zapewne udawać, że się nie znamy, albo ukryć w rowie.
Błąkaliśmy się po tej okolicy jak naród wybrany po pustyni  i gdy wreszcie Dyrekcja zaspokoiła swoją żądzę przygody, pozwoliła nam skręcić do stajni. Możliwe zresztą, że koń sam znalazł drogę i zapragnął coś przekąsić.
Warto podkreślić, że obłożywszy stajenkę lampionami z dyń i zagnawszy do niej kobyłę z atrapą świętego Marcina, Dyrekcja dokonała fuzji przynajmniej trzech świąt, w tym dwóch chrześcijańskich.
Wewnątrz stajenki Szwabskie Kluseczki wystawiły balet hagiograficzny. Ponieważ większość nadal była pod wpływem (czegoś lub kogoś), choreografia się zdesynchronizowała, a kurdupel wcielony w rolę świętego zapomniał roli i tym samym, zmienił całkowicie bieg historii.
Dyrekcja przemawiała długo i kwieciście, ale nikt nie słyszał o czym mówi, gdyż mikrofon nie działał.
Tak mi się przynajmniej zdawało i już miałam, wyciągnąć uniwersalny wniosek , że uszkodzony sprzęt nagłaśniający to specyfika tutejszych placówek przedszkolnych, gdy tymczasem do mikrofonu przystąpił referent religijny, włączył go, udzielił wszystkim większościom i mniejszościom głośnego i wyraźnego religijnego błogosławieństwa, a następnie z powrotem oddał mikrofon Dyrekcji.
Dyrekcja, nie wyciągnęła z tego doświadczenia żadnych oczywistych wniosków i przez następny kwadrans znów opowiadała nam o czymś przekonana, że czytamy z ruchu warg.
(A może uznała, że skoro większość z nas to emigranci, osiedleńcy, uchodźcy i turyści, to i tak nie ma znaczenia, co powie.)
Wreszcie, gdy chaos zaczął zagrażać stajence, dano sygnał do plądrowania bufetu. Trochę się zaniepokoiłam widząc, że naszpanie wnoszą nowe porcje jeszcze większych Golemów z ciasta. Ale po spróbowaniu wyszło na to, że nie dolega im nadmiar alkoholu, a jedynie ogólna starość i nieświeżość. Może były to bułki kupione rok temu na wielkiej wyprzedaży, a może ktoś pomylił worki i zabrał suchy chleb koniom?
Natomiast, po raz pierwszy Norweski wykorzystał przywileje wynikające z przynależności do Rady Rodziców, a niedostępne innym śmiertelnikom. Pozyskał pół kubka grzanego wina, nawet wtedy, gdy kartka na bufecie głosiła ‘Wyprzedane’.
Z grzanym winem suchy Golem dał się jakoś przełknąć.


(...)
Golem bezalkoholowy.



(...)
The Frame, Frida Kahlo.
Dokumentacja procesu twórczego.
(Tak, sugerowałam Dyni, że oczy ma Frida bardziej jak migdały niż piłki golfowe.)


©kaczka

[225]

[13 Nov 2015]

(...)
Gdy odbierałam wczoraj Dynię z placówki rzuciło mi się w oczy, że atmosfera w Szwabskich Kluseczkach była niecodzienna. Dość poluźniona, jakby na lekkim rauszu i wyraźnie wymykająca się naszpaniom spod kontroli.
Złożyłam to na karb podniecenia ekspektatywą wieczornej, świętomarcińskiej procesji z latarenkami.
(Dwadzieścia pięć indywidualnych latarenek Szwabskie Kluseczki wykleiły, a jakże, w ciągu jednego poranka i wedle tej samej matrycy. Ten brak znaków szczególnych, nonszalancko krótka pamięć pieciolatków, a jednocześnie bezkompromisowe poczucie własności nie ułatwiały  decyzji: ‘Na litość boską, która latarenka jest twoja?’)
Zdziwiło mnie jednak, gdy wreszcie, nie bez trudu, połączyłam właściwą Dynię z właściwym artefaktem, że Dynia idzie do domu i śpiewa.
Pełną piersią.
Nie, żeby Dynia nie lubiła sobie czasem pośpiewać, ale zaskoczył mnie rozmach, skala i determinacja.
Dopiero w domu (w tle: Dynia śpiewa), rozpakowując przedszkolny plecak (Dynia śpiewa) i badając jego zawartość (Dynia nadal śpiewa), odkryłam kawałek tajemniczego pieczywa (... tak wciąż śpiewa).
Była to noga drożdżowego wypieku, nędzny kawałek świętomarcińskiej bułki o kształcie Golema, którą to bułką dzieli się tu z bliźnimi z okazji święta.
Naszpanie wypiekły.
Ponieważ macierzyństwo uczyniło ze mnie padlinożercę (dojadam resztki), czniając aspekt socjologiczno-religijno- kulturowy, wbiłam zęby w wypiek (żeby się broń Bóg, nie zmarnowało) i odkryłam prawdopodobną przyczynę niezdrowej wesołości całego plutonu cherubków.
Otóż są dwie możliwości.
Albo paniom pomyliły się proporcje i na sto kilo drożdży pobrały dziesięć kilo mąki, albo zaczyniły zaczyn rok temu i właśnie sobie o nim przypomniały.
Dzień, dwa więcej, rurka do destylacji plus chłodnica wbita w strategiczny punkt pieczywa i byłby Riesling lub inny Sauvignon. Bez czekania to już od ręki było młode wino mołdawskie w poręcznym formacie. Do krojenia na kanapki.
Jeśli ja upiłam się łydką, cóż dopiero niewinne dziateczki, które pożarły resztę korpusu Golema!
(Dynia śpiewa...)


©kaczka

[224]

[9 Nov 2015]

(...)
Dynia wyjechała na wakacje i wcale nie zrobiło się łatwiej.
To jedynie potwierdza, że Dynia jest samowystarczalna, a Biskwit swoją osobowością wypełni każdą, najmniejszą lukę.
Ponieważ osobowość rozszerza się Biskwitowi szybciej niż wszechświat, a sam Biskwit ucieka koncepcjom wychowawczym prędzej niż niejedna galaktyka, w ciągu ostatnich kilku dni spedzonych samotnie z Biskwitem rozważałam rzucenie się w autodestrukcję - alkoholizm i kilka innych uzależnień.
- Kotek. To jest kotek.– mówię  mimochodem podczas partyjki gry hazardowej, chytrze szmuglując element dydaktyczny
Na obrazku, odmalowanym przez niemieckiego überrealistę, kotek wygląda jak kotek. Ma nawet stosowne atrybuty. Kłębek wełny oraz żywą muchę do zabawy.
- Kacka. – upiera się Biskwit. – Kokokoko!
- Kotek. – nawracam gorliwie, kładąc nacisk na zgodność opisu z oryginałem. (Kokokoko! jest i tak dla Biskwita uniwersalną onomatopeją. Biskwit najwyraźniej kładzie podwaliny zwierzęcego esperanto.)
- KACKA! – unosi się Biskwit, choć na obrazku dalej kotek.
Odwołuję się do logiki.
Liczę łapy, pokazuję futro, rozwijam ogon, omawiam anatomię w detalu.
Gdybyż tak, überrealista zostawił jakiś margines na dowolną interpretację!
Nie. Kot na obrazku wygląda tak, jakby mu portret odmalował jeden z tych artystów samozatrudniających się na nadmorskich deptakach z ofertą ‘portret ze zdjęcia w piętnaście minut’.
- KAAAAAAAAACKA! – załamuje się nerwowo Biskwit, ciska pudełkiem obrazków o podłogę i wychodzi trzaskajac drzwiami. Nim trzaśnie, odwraca się, robi w moim kierunku obraźliwe PRRRRRRRRRRRRRUT! ustami jak maliny i policzkami chomika i idzie rzucić się na łóżko, by tam łkać dramatycznie.
A przecież to pretensja nie do mnie!
To nie ja stworzyłam świat i jego nieelastyczne, zardzewiałe desygnaty.

(...)
(...)
Jesień ma dwadzieścia stopni gorączki w słońcu.
Biskwit ledwie się obudzi, ledwie zje pierwszych pięć śniadań, już wciąga na bose stopy kozaki, na pidżamę kożuch, a na głowę czapeczkę. Już wisi na klamce u drzwi wyjściowych.
(Oczywiście, gdyby temperatury były ujemne, nalegałby na  opuszczenie domu w bikini.)
Biskwita wzywa zew okolicznego placu zabaw.
Jest to o tyle dziwne, że to przygnębiające miejsce.
Zawsze bezludne i nieużywane.
I wcale nie dlatego, że bywamy tam o siódmej rano.
Czasem, zdarza się, bywamy później, a krajobraz i tak postapokaliptyczny.
Wiatru nie ma, ludzi nie ma, a huśtawka skrzypi jak w thrillerach psychologicznych.
Pagórki, które jakiś szalony architekt udrapował ze starych opon.
Gdzieniegdzie graffiti.
Żadnych oznak życia w okolicznych domach.
Żadnych konkurentów do nawiedzonej huśtawki.
Zdarza się również, że nagle znikąd pojawi się rozhisteryzowana kobieta i zacznie krzyczeć cyrylicą lub niemieckim gotykiem: 'Natychmiast do domu!'
I wtedy zza pagórków powoli, jak zombie, wyłaniają się Wasilij, Selena, Dżesika, Andriuszka, Enrique i Louis [1].
Bo prawdopodobnie tam, gdzieś za oponami, toczy się jednak prawdziwe życie.
Ja go nie widzę, ale Biskwit trwale przytwierdzony do huśtawki ma pewien wgląd za każdym razem, gdy huśtawka wchodzi na orbitę okołoziemską i z niej wraca.
A że Biskwit jest miłośnikiem huśtawki to ma już pewnie kilkadziesiąt, a może kilkaset godzin materiału do filmu dokumetalnego o małych Władcach Much.
A ja mam asymetryczny biceps.


[1] Imiona bohaterów niezmienione

©kaczka

[223]

[4 Nov 2015]

(...)
Ja też przeczytałam ‘Belfast. 99 ścian pokoju’ Aleksandry Łojek.
Druga myśl [1], bo człowiek bowiem zawsze tak jakoś w końcu przykłada sprawy do siebie, zatem druga myśl jest taka, że moje macierzyństwo to aktualnie interfejs.
Pas ziemi niczyjej.
Miejsce rekreacyjnych zamieszek.
Ring do potyczek między rojalistką ‘królowajesttylkojedna’, a lojalistką ‘abdykujmyjąachyżo’.
Biskwit przechodzi etap Sturm und Drang.
Jest to właściwie etap chroniczny. Zatem są różne możliwości. Że stan ten sie czasami nieco zaostrza, albo to mnie spada odporność. Albo i jedno, i drugie.
Biskwit jest jak odbezpieczony, uroczy i słodki granat.
Eksplozję Biskwita prowokują najrozmaitsze zdarzenia. Na przykład, zamieszanie płatków w misce z mlekiem niezgodne z ruchem wskazówek zegara.
Może chodzi o to, że ten delikatny wir w mleku jak trzepot skrzydeł motyla wywołuje tornado na drugim końcu świata, a może po prostu, mieszanie w prawo produkuje apetyczniejsze stereoizomery płatków?
A może po prostu, że się Biskwitowi w głowie poprzewracało od dobrobytu?
Aaaaaaaaaaaaaaaaaaaaaaaaaaaaaaaaaaaaaaaaaaaaa!’ krzyczy Biskwit zaatakowany łyżką słodkiego syropu na kaszel. Syrop jest słodki, zawiera alkohol i jest go na łyżce pięć kropel. To ‘Aaaaaaaaaaaa...aaaa!’ w połączeniu z wierzganiem kończynami tłumaczyć należy jako: ‘Sama sobie pij ten cholerny syrop!’ Gdy gwałtem i przemocą wprowadzę syrop do przewodu gastronomicznego Biskwita sytuacja zmienia się diametralnie.
Aaaaaaaaaaaaaaaaaaaaaaaaaaaaaaaaaaaaaaaaaaaaaaaaaaaaaaaaaaaaaaaaaaaaaaaaaaaaa!’ krzyczy Biskwit. Tym razem ‘Aaaaaaaaaaaa...aaaa!’ w połączeniu z wierzganiem kończynami tłumaczyć należy jako: ‘NATYCHMIAST DAWAJ MI TU WIĘCEJ TEGO ZNAKOMITEGO SYROPU!
Sytuacja powtarza się trzy razy dziennie, co dyskredytuje trwałość i solidność szlaków pamieciowych u dwulatków.
Kiedyś, być może, będą to materiały do dykteryjek dla wnuków.
Teraz to powód, by przedawkować relanium, lub zacząć palić skręty.
Dynia za to pielęgnuje w sobie poczucie niesprawiedliwości dziejowej.
(Pewnie to te słowiańskie geny po matce.)
Od kilku dni gościmy Hauptcioteczkę, która koncentruje swe uczucia na Dyni, bo Biskwit jest dość nieprzywidywalny w miejscach publicznych.
Po siedemnastej przejażdżce na jednorożcu, po wykupieniu połowy asortymentu odzieżowego w centrum handlowym, po ciastkach, napojach, pizzach, frytkach, kontenerze Haribo, skryta za siedmiopiętrową górą lodów Dynia teatralnie łka w atłasowe obicia kawiarni i cedzi przez łzy: ‘Tyyyyyyyyyyylko Biskwit coś dostaaaaaaaaaaaaaaje!!!
W znaczeniu,  że dostaje od życia?
Tak. W tym wypadku takie maluteńkie ciasteczko, które dorzucają do matczynej kawy. Bez jednorożca, frytek, czy nowych butów.
Nie tylko zresztą Biskwit dostaje!
Ja też dostaję od życia.
Instrukcje.
(Poza karnetem na apoleksję.)
- Widzisz, kaczko, problem w tym, że potrzeba ci konsekwencji. – tłumaczy Hauptcioteczka.
W tle Dynia dokonuje dramatycznego  wyboru między karuzelą, a paczką prażonych migdałów.
- Dyniu, Dynieczko. Musisz wybrać. Albo helikopterek, albo orzeszki. Tylko jedno z dwojga! – krzyczy Hauptcioteczka. - Jedno! I nie namawiaj mnie na więcej!
Dynia wybiera wreszcie rundę w helikopterze.
- To chodź, najpierw kupię ci orzeszki, na wypadek gdybyś zgłodniała w locie.


[1] Pierwsza myśl, że tak rzadko, prawie nigdy się zdarza, by ktoś pisał tak dobrze o tak trudnych rzeczach.

©kaczka

Projekt jesienny

[4 Nov 2015]

Dzisiejszy wpis powstał w ramach jesiennego projektu Klubu Polki na Obczyźnie. W ramach projektu przez cały październik i listopad na blogach klubowiczek pojawiają się wpisy na temat tego, do czego nie możemy się przyzwyczaić, co nam przeszkadza w kraju, do którego wyemigrowałyśmy.


(...)
Jest w tym, tak myślę, jakaś ironia losu, że chciałam mieszkać na końcu świata, za tabliczką ‘Tu mieszkają smoki’, a utknęłam między Odrą a Renem.
U sąsiadów.
W dodatku takich, których reputacja na dzielnicy sprawia, że nie odpowiada im się na Guten Tag, ani nie wspomina przy niedzielnym rosole. (No chyba tylko po to, żeby ze zgrozą wznieść oczy ku niebu odtwarzając  fakty lub powtarzając plotki. Albo żeby postraszyć dziatki.)
Zamieszkałam za ścianą.
Och, jak dobrze ta ściana jest izolowana.
Nazbierało się przez lata.
Solidny, pruski mur uprzedzeń i azbestowe, toksyczne kłaczki stereotypów.
(Gdzieniegdzie szczerba po nagich mieczach lub graffiti 'nie rzucim' albo 'raus'.)
Hodowana w programowej niechęci, nakłaniana za młodu do lokowania uczuć po wschodniej stronie, dzisiaj zdumiewam się, jaką białą plamą była dla mnie onegdaj Republika Federalna.
Trochę czarna wołga, trochę kanał przerzutowy poliestrowych tureckich swetrów we wzorek oraz prawdziwe paradiso - zagłębie przemycanych sferycznych gum do żucia, chemicznego soku pomarańczowego (w kartoniku ze słomką) i używanych magazynów Bravo.
(Do nabycia w całości lub na sztuki na lokalnym targowisku.)
Aż chciałoby się powiedzieć, że wszystko, co wiedziałam o Republice pochodziło z katalogów Quelle i Neckermann.
Tysiąc stron dobrobytu drukowanego na powlekanym, śliskim papierze.
(Koronkowe biusthaltery z halką, majtki Montag bis Sonntag, komplety emaliowanych garnków, wyrafinowane narzędzia ogrodowe, a dla dziatwy zminiaturyzowane sklepy do igrania oraz lalki na nocnikach ‘jak żywe’. Zaś w dziedzinie wystroju wnętrz – kwintesencja – dębowy Kücheneckebank – narożnik z obiciami w histeryczny rzucik i z wychodkowymi serduszkami wyrytymi w oparciu.)
Nawet listy, które masowo wymieniałam z mieszkańcami Republiki służyły nauce zupełnie innego języka i nigdy, przenigdy nie zadałam sobie trudu, by sprawdzić, gdzie Flensburg, a gdzie Ratyzbona.
Raz, jak mi się zdaje, byłam w Rostocku, dwa razy w Berlinie.
Z jednym Niemcem szukałam grobu Strawińskiego, drugi przyrządzał kontrowersyjne, bawarskie śniadania, trzeci mi się oświadczył.
I oto, dwa lata temu, rzuciłam walizki na progu nieswojego Heimatu.
Poród i połóg opóźniły mój proces integracji ze społeczeństwem.
A gdy się już  wyspałam i wstałam w miarę rześka, by się scalać z tkanką obcego narodu to okazało się, że tyle rzeczy mi tu przeszkadza!
Że nie mogę za jedną śliwkę zapłacić kartą, że najbliższy bankomat jest osiemnaście przystanków dalej, że nadzwyczajnie szyk zdania głupi jest, że chcą wziąć mnie głodem i zamykają sklepy w niedziele, że rozrywka przaśna, poezja żeńskich rymów, piwo mętne, a w lokalu gastro za sałatkę uchodzi plaster pomidora, albo że gdy pytasz o godzinę to respondent po prostu m u s i podzielić sie z tobą szczegółami budowy zegarka.
Nadzwyczajnie długą drogę przeszłam na własne życzenie, nadgorliwa misjonarka neofitka, żeby w końcu zdać sobie sprawę, że w tym nowym kraju najbardziej przeszkadzam sama sobie.
Świadomość ta jest cenna, ale nie nabrała jeszcze cech nawyku, dlatego, bywa, nadal czasem próbuję przesuwać żelbetonowe dekoracje, albo próbować obalić je z rozbiegu.
Z wiadomym, rzecz jasna, opłakanym skutkiem.
Tyle wiemy o sobie, na ile się sprawdzimy.
Zatem, jeśli łamie mi psyche grupa Laokoona złożona z nagich, ogrodowych krasnali albo łysiejący boysband w skórzanych portkach na szelkach śpiewający ‘Auf Wiederseh'n! - weiße Rosen aus Athen’ to czy nie jest to wyraźny znak, że nie dla mnie Slædepatruljen SIRIUS, Arktisk Kommando, ani załogowa misja na Marsa? Że mój profil psychologiczny razem z obudową cielesną zupełnie nie przystaje do ekstremalnych warunków?
A przecież chciałam egzotyki to mam!
Sos curry do wurstów i sponsorowane przez Kasę Chorych odblokowywanie czakr jako oficjalne lekarstwo na migrenę.

 ©kaczka

[Jesienny projekt dedykujemy akcji „AUTOSTOPEM DLA HOSPICJUM” – Przemek Skokowski wyruszył autostopem z Gdańska na Antarktydę, by zebrać 100 tys. zł. na Fundusz Dzieci Osieroconych oraz na rzecz dzieci z Domowego Hospicjum dla dzieci im. ks. E. Dutkiewicza SAC w Gdańsku. Brakuje jeszcze 32 tys. Jeśli podoba Ci się nasz projekt, bardzo prosimy o wsparcie akcji dowolną kwotą.
Więcej info: https://www.siepomaga.pl/r/autostopemdlahospicjum]



Wczoraj o tym, do czego można przyzwyczaić się w Ameryce opowiedziała Ania. Jutro pociągnie wątek Marianna z RPA. Stay tuned! Pełna lista udręk, cierpień, narzekań i bolączek TU


[222]

[1 Nov 2015]

(...)
Z racji trzydziestego pierwszego byłyśmy na amerykańskim bankiecie.
Halloween jako podgatunek ‘zorganizowanych imprez okolicznościowych dla nieletnich’ uczciwie zasługuje na osobny krąg piekielny.
Dante byłby opisał, ale raz zerknął i pod wpływem szoku wbił sobie w oczy po ołówku.
Ja też bym sobie wbiła, ale tłok był taki, że nie było mowy o wyjęciu ołówka z kieszeni, a co dopiero o rozbujaniu ręki, żeby trafić.
Piekło. Otchłań. Limbo.
Swąd przypalanego popcornu, ślizganie się na wątpiach dyń i orzechowym maśle, muzyka umcyk-umcyk-full-volume, a do jedzenia wyłącznie pełnoziarniste babeczki z niezmodyfikowanej genetycznie mąki bio i słodzone stewią.
Do tego pod nogami dziesiątki kurdupli przebranych za księżniczki (w tym sezonie obowiązkowe, niepraktyczne krynoliny) i policjantów.
Horror!
Nawet personel, teoretycznie współpracujący z ciemną stroną mocy, wił się w mękach czyśccowych.
Jak ta dziewoja ukryta za kartonowymi drzwiami, która wychynała zza nich po to, by wydać po cukierku każdemu dziecku naciskającemu przycisk dzwonka.
Przez trzy godziny! Bez przerwy na siku lub napoje izotoniczne!
A trzeba odnotować, że Dynia, Ryfka oraz brat Ryfki wracali do tej kolejki kilkaset razy. Właściwie byli w niej zawsze.
Albo ten młodzian, którego postawiono przy katafalku z ceraty i kazano ad infinitum odpalać świeczki w kandelabrze, by młodzież mogła je sobie gasić przy użyciu pistoletów na wodę. Czy ktoś mu wyjaśnił znaczenie słów zez i rykoszet? Czy ktoś mu zwrócił za markowy upleśniały obuw i garnitur?
A ci ratujący młodzianków przed potopieniem w misce pełnej pływajacych jabłek? Czy dostali grzybicy od wilgoci?
A ten schowany za parawanem zza którego przypinał fanty do osprzętu wędkarskiego? Czy rozpoznał, że Dynia z Ryfką założyły spółdzielnię odławiania fantów na akord, a mając problem z zamachem, ciskały za parawan całą wędkę? Czy ubezpieczenie pokryło mu tomografię głowy?
Ilu młodocianych Mozartów straciło palce przy wiwisekcji dyń i nigdy nie napisze już żadnego Requiem?
Ilu aspirujących van Goghów odcięło sobie ucho oraz grzywkę próbując skleić czarownicę 3D z kartonu?
Biskwit był zszokowany okolicznościami, tym kapelutkiem, w który próbowano go odziać i tą apokalipsą generowaną przez młodzież na cukrzanym haju. Biskwit wspiął się na matczyny baobab i odmówił zejścia. Jednocześnie chciał mieć wszystko na oku, na wypadek nagłej napaści lub atrakcji w postaci czyjegoś tęczowego pawia puszczonego na stół z babeczkami, więc odmawiał mi prawa do zajęcia miejsca siedzącego. Nie takie kaczki łamała, jak trzcinkę, sama perspektywa odstania trzech godzin z trzynastokilogramową papugą na ramieniu! Na szczęście Biskwit poleciał na torebkę popcornu i jednak zlazł.
Jedzenie nadzwyczajnie koi Biskwitowi zszargane nerwy.
Szczególnie popcorn, bo można tak metodycznie ziarno po ziarnie, jednocześnie nie tracąc nic z akcji.

(...)

(...)
W wieczór Halloween najpierw przyszła do nas reprezetacja dzielnicy.
Pobrała cukierkowy haracz, wykrzykując naprzemiennie Danke i Spasiba!
Myślę, że docenią, że po cukierki – tak jak prawdopodobnie wszyscy inni - kopsnęliśmy się do rosyjskojęzycznego sklepu.
Potem przyszła przyjaciółka Dyni – Johanna razem z bratem Florkiem i pobrali w koszyczki z górką.
Dynia cierpliwie odczekała kwadrans, zabrała Biskwita i poszła z koszyczkiem do Johanny, gdzie odebrała, co jej się należało. A nawet więcej, bo wykorzystując szarm Biskwita.
Poza tym, to pożyteczne święto.
Pozbyliśmy się zeszłorocznych cukierków oraz takich, których od lat nikt nie chciał jeść.
(Podejrzewam, że wiele takich krąży po świecie i pewnie wcześniej, czy później i tak znów do nas wrócą.)
Minusy?
Ktoś oddał moje dwie ostatnie, schowane na czarną godzinę Kukułki.
Możliwe, zatem, że jakiś cherubek, jeśli zażył, obudził się dziś skacowany.

©kaczka

[221]

[29 Oct 2015]

(...)
Zaawansowana jesień.
Owłosiona lasem, miejska góra wygląda jakby ktoś posypał ją serem marki Cheddar.
Tym najzjadliwiej pomarańczowym.
Jedynie gdzieniegdzie prześwituje pleśniowy kolor niewydepilowanych świerków.
Dzieciny, rzecz jasna, okolicznościowo pokasłują i ocierają sezonowy glut.
Nie są ani tak chore, aby je zostawić zamknięte w jednej klatce, ale też i nie tak zdrowe, by odstawić jedno za bramę placówki i wytrzymać przy tym patrzenie prosto w oczy personelowi.
A placówka nadal zaskakuje.
U Małpiatek Dynia produkowała pracę plastyczną w systemie ratalnym, miesiącami, jak niewypłacalny dłużnik. W Szwabskich Kluseczkach rano wyhaftowała (!) wiewiórkę, po południu uprzędła pół boliwijskiej torby na ramię, w międzyczasie odbyła zajęcia ze słowotórstwa, klasyczną lekcję wuefu (bieganie w krótkich gaciach dookoła placówki) i  - tu Bebe krzyczy z offu –  jeszcze naskrobała kartofli na zupę.
Ta wydajność trąci nieco Dickensem, a także taśmową produkcją Volkswagenów.
(Wszystkie dwadzieścia pięć dziecięcych haftowanych wiewiórek jak z jednej matrycy i bez fenotypowych aberracji.)
Po dwóch miesiącach obserwacji zza płotu, odnoszę wrażenie, że najczęściej i tak po dickensowsku obrywa się Irinie.
To Irina kastruje młodzieńców zdzierając im z głów czapki superbohaterów i rzucając je na najwyższe drzewa, albo atakując samców Czeburaszkiem w rozmiarze XXL. (Czeburaszek ma w brzuchu magnetofon, który podczas napaści może przypadkiem wyemitować, ironiczny w tym kontekście,  komentarz:  'Giena, ty nastajaszczij drug!')
Naszpanie mają za złe Irinie, bo muszą się fatygować na drzewa po te czapki, zatem w rewanżu Irina odsiaduje swoje w kącie.
(Chciałam napisać, że może nawet klęczy na grochu, ale to byłoby takie ... niepraktyczne? Ona pewnie ten groch musi łuskać. Do zupy.)
Tak, Irina to taka  jednoosobowa Pussy Riot Szwabskich Kluseczek.
Biskwit też  traci w sondażach w grupie miłośników muzyki ksylofonicznej.
A to za dobrze gra [1], a to zamiast perkusji użyje Stefana, a to zaaranżuje okoliczności tak, żeby wrobić Stefana w napaść z bronią w ręku.
(Matka Stefana patrzy nam na ręce.)
Dynia dla odmiany bierze naszpanie na miód, lep, sztuczne łzy i odznakę prymuski.
To działa.
Widziałam na własne oczy, że dwie naszpanie na wyścigi sklejały Dyni latarenkę, podczas gdy reszta grupy samotnie mocowała się z materią i materiałem trwale przyklejając się do stolików lub strzykając sobie klejem po oczach.
(Zaangażowanie naszpań tłumaczyłoby, przynajmniej częściowo, nadzwyczajną wydajność Dyni na niwie artystycznej.)
Ponadto Dynia przystąpiła do testów gotowości szkolnej i zdała, choć jednym rzutem kostki wyrzucała siedem oczek, a odliczywszy do dwudziestu pięciu  nie mogła się zdecydować, czy dalej leci osiemnaście, czy może szczęśliwa liczba siedem. Nie wiedziała również - ofiara centralnego ogrzewania! - kto to jest kominiarz i do czego służy. Możliwe, że w zaliczeniu pomógł entuzjazm, mylnie zinterpretowany przez psycholożkę jako zapał do podjęcia obowiązku, podczas, gdy wszyscy wiemy, że chodzi o to, by lansować się z tornistrem.
Natomiast byłoby nie od parady, gdyby przysyłając psycholożkę (w dodatku po godzinach), Republika wyposażyła ją w bardziej jednoznaczne narzędzia diagnostyczne. Albowiem jeżeli dziecko musi się zastanawiać, czy na obrazku jest nóż, banan, bumerang, czy pośladki małpy to, albo to jest test Rorschacha, albo ryciny z 'Psychopatologii życia codziennego', albo - co najbardziej prawdopodobne - ilustrator był pijany.

[Irytuje mnie to lekceważenie pączkujących przyszłości narodów, ta spektakularna systemowa bezmyślność, ta globalna programowa nieelastyczność, ten opór przed dotrzymaniem kroku zmieniającym się epokom.]

Daleko nie szukając, poniższy tekst (litościwie pomińmy źródło) ma zachęcać pięciolatków na uchodźstwie do nauki polskiego.


Za zwierzem turem goniąc ... odbieżał.
Komuś rozsądek też odbieżał.


[1] A prowadząca dodatkowo prowokuje zamieszki: 'Drodzy Pozostali Rodzice, Biskwit jest na pewno taki g e n i a l n y ksylofonicznie, jedynie dlatego, bo uczy się od starszej siostrzyczki!'

©kaczka