[13 Nov 2015]
(...)
Gdy odbierałam wczoraj Dynię z placówki rzuciło mi się w oczy, że atmosfera w Szwabskich Kluseczkach była niecodzienna. Dość poluźniona, jakby na lekkim rauszu i wyraźnie wymykająca się naszpaniom spod kontroli.
Złożyłam to na karb podniecenia ekspektatywą wieczornej, świętomarcińskiej procesji z latarenkami.
(Dwadzieścia pięć indywidualnych latarenek Szwabskie Kluseczki wykleiły, a jakże, w ciągu jednego poranka i wedle tej samej matrycy. Ten brak znaków szczególnych, nonszalancko krótka pamięć pieciolatków, a jednocześnie bezkompromisowe poczucie własności nie ułatwiały decyzji: ‘Na litość boską, która latarenka jest twoja?’)
Zdziwiło mnie jednak, gdy wreszcie, nie bez trudu, połączyłam właściwą Dynię z właściwym artefaktem, że Dynia idzie do domu i śpiewa.
Pełną piersią.
Nie, żeby Dynia nie lubiła sobie czasem pośpiewać, ale zaskoczył mnie rozmach, skala i determinacja.
Dopiero w domu (w tle: Dynia śpiewa), rozpakowując przedszkolny plecak (Dynia śpiewa) i badając jego zawartość (Dynia nadal śpiewa), odkryłam kawałek tajemniczego pieczywa (... tak wciąż śpiewa).
Była to noga drożdżowego wypieku, nędzny kawałek świętomarcińskiej bułki o kształcie Golema, którą to bułką dzieli się tu z bliźnimi z okazji święta.
Naszpanie wypiekły.
Ponieważ macierzyństwo uczyniło ze mnie padlinożercę (dojadam resztki), czniając aspekt socjologiczno-religijno- kulturowy, wbiłam zęby w wypiek (żeby się broń Bóg, nie zmarnowało) i odkryłam prawdopodobną przyczynę niezdrowej wesołości całego plutonu cherubków.
Otóż są dwie możliwości.
Albo paniom pomyliły się proporcje i na sto kilo drożdży pobrały dziesięć kilo mąki, albo zaczyniły zaczyn rok temu i właśnie sobie o nim przypomniały.
Dzień, dwa więcej, rurka do destylacji plus chłodnica wbita w strategiczny punkt pieczywa i byłby Riesling lub inny Sauvignon. Bez czekania to już od ręki było młode wino mołdawskie w poręcznym formacie. Do krojenia na kanapki.
Jeśli ja upiłam się łydką, cóż dopiero niewinne dziateczki, które pożarły resztę korpusu Golema!
(Dynia śpiewa...)
©kaczka
(...)
Gdy odbierałam wczoraj Dynię z placówki rzuciło mi się w oczy, że atmosfera w Szwabskich Kluseczkach była niecodzienna. Dość poluźniona, jakby na lekkim rauszu i wyraźnie wymykająca się naszpaniom spod kontroli.
Złożyłam to na karb podniecenia ekspektatywą wieczornej, świętomarcińskiej procesji z latarenkami.
(Dwadzieścia pięć indywidualnych latarenek Szwabskie Kluseczki wykleiły, a jakże, w ciągu jednego poranka i wedle tej samej matrycy. Ten brak znaków szczególnych, nonszalancko krótka pamięć pieciolatków, a jednocześnie bezkompromisowe poczucie własności nie ułatwiały decyzji: ‘Na litość boską, która latarenka jest twoja?’)
Zdziwiło mnie jednak, gdy wreszcie, nie bez trudu, połączyłam właściwą Dynię z właściwym artefaktem, że Dynia idzie do domu i śpiewa.
Pełną piersią.
Nie, żeby Dynia nie lubiła sobie czasem pośpiewać, ale zaskoczył mnie rozmach, skala i determinacja.
Dopiero w domu (w tle: Dynia śpiewa), rozpakowując przedszkolny plecak (Dynia śpiewa) i badając jego zawartość (Dynia nadal śpiewa), odkryłam kawałek tajemniczego pieczywa (... tak wciąż śpiewa).
Była to noga drożdżowego wypieku, nędzny kawałek świętomarcińskiej bułki o kształcie Golema, którą to bułką dzieli się tu z bliźnimi z okazji święta.
Naszpanie wypiekły.
Ponieważ macierzyństwo uczyniło ze mnie padlinożercę (dojadam resztki), czniając aspekt socjologiczno-religijno- kulturowy, wbiłam zęby w wypiek (żeby się broń Bóg, nie zmarnowało) i odkryłam prawdopodobną przyczynę niezdrowej wesołości całego plutonu cherubków.
Otóż są dwie możliwości.
Albo paniom pomyliły się proporcje i na sto kilo drożdży pobrały dziesięć kilo mąki, albo zaczyniły zaczyn rok temu i właśnie sobie o nim przypomniały.
Dzień, dwa więcej, rurka do destylacji plus chłodnica wbita w strategiczny punkt pieczywa i byłby Riesling lub inny Sauvignon. Bez czekania to już od ręki było młode wino mołdawskie w poręcznym formacie. Do krojenia na kanapki.
Jeśli ja upiłam się łydką, cóż dopiero niewinne dziateczki, które pożarły resztę korpusu Golema!
(Dynia śpiewa...)
©kaczka
Umarłam ze śmiechu :D
ReplyDeleteZa takie skutki uboczne Redakcja nie odpowiada!
DeleteWszyscy popili, bo nie ma żadnych komci!!!! Ojacie, moge się wybić błyskotliwą wypowiedzią!
ReplyDeleteYyy, eeeee, no to na zdrowie, Dyniu!
Spóźniłam się. Tłum gęstnieje.
DeletePewnie czekali na ten przepis. Chcieli, zeby ktos wreszcie zapytal!
DeleteBosz, jakie to niepedagogiczne.
ReplyDeleteNa zdrowie, Dyniu. Co złapałaś, to Twoje :-)
To zupelnie nie wpisuje sie w profil ideologiczno-moralny placowki!
DeleteTo byl szczwany plan naszpan na dziarski i pelen energii Laternenunzug! Bo na ogól (u nas przynajmniej) to te pochody przypominaja rzedy potepienców idacych bez celu przed siebie... A u was tez zawsze na poczatku pochodu jedzie w tempie slimaczym wielka Straz Pozarna?
ReplyDeleteOch, zaraz opowiem...
DeleteKaczka, wzięłaś przepis? No bo wiesz, jak wzięłaś, to się podziel! Bądź koleżeńska!
ReplyDeleteZapytalam, a one mi na to, ze zawsze robia na oko! (Albo nie chca zdradzic sekretu, albo naprawde wrzucily sto kilo drozdzy! A ze nie wyszedl ocet? Cud swietego Nepomucena Aleksandryjskiego.)
DeleteBo może oni tam nie hołdują żadnym zasadom o wychowaniu w trzeźwości, no w końcu ten powszechny Ordnung musi mieć gdzieś ujście ;)
ReplyDeleteTo prawda! Pamietam, ze kiedys na 'doroslej' imprezie kelnerka przyniosla Dyni sok w kieliszku do sznapsow. 'Zeby dziecku nie bylo smutno, ze inni pija' i nikomu nie wydawalo sie to wtedy niestosowne :-) Moze bulka na winie tez jest standardowa potrawa i juz.
Deletemówi się, że małoletnich należy zapoznawać jak najszybciej z pełną gamą produktów spożywczych. Brawo przedszkole!
ReplyDeleteW kolejnym semestrze cygara?
Deletehalo, próba mikrofonu, bo mi wcięło poprzedni komentarz. jestem za ściągnięciem z naszpań receptury. doda się przyprawy korzennej, poleje czekuladą i o będzie hit.
ReplyDeleteb.
No probowalam, naprawde probowalam, a one, ze zawsze sypia na oko :-)
DeleteNoooo Dyni na dopalaczu to ja sobie szczerze mówiąc nie wyobrażam. Ona ma jakiś wewnętrzny destylator i wszelkimi porami tryska z niej urok osobisty.
ReplyDeletePowiadam ci, az zal, ze nie nauczylam jej 'Goralu, czy ci nie zal!'. Gdyby tak szla przez dzielnice i zawodzila 'Goralem'... ech! to byloby jeszcze piekniejsze :-)
DeleteA ten śpiew czkawką przerywany jest może? ;))
ReplyDeleteNie, ale niekontrolowane wybuchy smiechu nad ponura trescia piosenkowych liryk byly! :-)
DeleteCudowne!!!!
ReplyDelete:-)
DeleteCudo :>
ReplyDelete<3
DeleteTylko nie mów Naszpaniom, bo je przyprawisz o palpitacje i już nigdy nie ujawnią przepisu.
ReplyDeleteNic nie powiedzialam, udawalam piekarza amatora, a i tak sie wymsknely z gestej sieci intrygi! :-)
Delete