Image Slider

[387]

[10 May 2018]

(...)
Ominęło mnie uroczyste pożegnanie ze starą miejscówką u Montessorian, bo w tym czasie byłam zagranicą, gdzie zeskrobywałam wyimaginowane bakterie z kanalizacji w czeskiej fabryce Polo-Cockty.
(I gdzie mieszkałam w upiornie seledynowym pałacu, którego wnętrza udekorowano płytą paździerzową i lamperią w stylu wczesnego funduszu wczasów pracowniczych. I może rybiki miały swoją kolonię w mej łazience, a Flekovský guláš c domácími houbovými knedlíky jadłam nieco się dławiąc, usadzona przy stole pośród lokalnej żulii, ale co to był za gulasz! I jak szybki był tam internet!)
Kuszenie po czesku. Sztuka hotelowa.
Z tego powodu nie wiem,  (i cholernie żałuję!) jaki wyraz twarzy przybrali Montessorianie, gdy na środku wegetariańskiego bufetu, rozepchnąwszy jarmuż i pizzę na spodzie z kalafiora, Norweski postawił swój koszyk bułek z szynką.
Z niczym niezamaskowaną szynką.
Resztę znam z opowieści.
W trakcie, gdy w opuszczanej placówce trwała pożegnalna impreza, czipsy z buraków, risotto z karczochów i bułki z szynką Norweskiego, do nowego obiektu położonego frywolnie na terenie byłych  amerykańskich koszarów (Nową placówkę otaczają zasieki z drutu kolczastego i co dwieście metrów strażnicza wieżyczka! Żaden kurdupel się nie wyślizgnie!) zajrzał niezobowiązująco Sanepid i poskrobał tu i tam.
I tak dwa tygodnie temu, w piątek, pięć minut po zamknięciu starego przedszkola nadszedł oficjalny email, w którym Sanepid poinformował, że w hydraulice nowej placówki znalazł Dwighta Eisenhowera, kawałki czołgu, kilku ukrywających się aliantów, trochę poświaty z prób jądrowych na pustyni Nevada, kibuc rodentów i biliony, a nawet biliardy sraczkogennej mikroflory.
W ten sposób ostatnie dwa tygodnie dziatwa przepędziła obozując w okolicznym lesie wśród wściekłych wiewiórek i krwiożerczych kleszczy, co dla Biskwita, który brzydzi się sikaniem w jagodach i jest raczej antytezą Jane Goodall, stanowi wyjątkową udrękę.
Sanepid odmawia komentarzy na temat, czy do zimy dziateczkom uda się wprowadzić do koszarów?

(...)
Tymczasem, pierwszy raz w historii naszego związku, szkoła imienia Ofiar Holocaustu ukazała swe ludzkie oblicze, eskalując żądanie by na cito dostarczyć razem z dzieckiem butelkę po winie.
Pustą!
Dacie wiarę?
‘Na jutro pustą butelkę po winie.
Butelkę opróżniłam ochoczo i to niejedną, bo w międzyczasie kurier zgubił moje próbki z fabryki Polo-Cocty. Tak! Właśnie te, po które jechałam jedyne głupie tysiąc czterysta kilometrów i przez które nocowałam wśród rybików w seledynie, no i wiele osób miało mi za złe, że to kurier zgubił.
Odzyskałam tę butelkę (niestety, nie próbki) kilka dni później. Przerobioną na sztukę użytkową. Porażająca i elektryfikującą! W sensie bardzo dosłownym.
Wnętrze butelki iluminuje teraz żarówkami w połączeniu szeregowym, a całość przyozdobiona jest flagami Niemiec i Indonezji
(Dyniu, spoko! Jak odwrócisz flagę to wszystko się zgadza!).
Przez chwilę czułam tę niepohamowaną pokusę, aby zapytać: ... Szkoło!!! ...ABER... ABER... ABER WARUM?, ale po zastanowieniu odpuściłam.
Ostatecznie pytać należy tylko wtedy, gdy jest się gotowym by usłyszeć odpowiedź.

(...)
Jednak zanim to wszystko się zdarzyło, byliśmy na prawdziwych wakacjach.
Podróże kształcą.
Ja, na przykład, nauczyłam się, że jeśli mówisz swemu dziecku ‘spakuj do podręcznego to, co ci jest potrzebne’ to potem na lotnisku przychodzi ci tłumaczyć się smutnym panom z ochrony z trzech par nożyczek, scyzoryka, pilniczka do paznokci, temperówki (Dynia) oraz sześćdziesięciu resoraków, dwunastu pomadek ochronnych, bumerangu, zapałek i pokrywki od garnka (Biskwit).

(...)
W ciągu dwóch tygodni odwiedziliśmy sześć krajów zachodniego wybrzeża, od Gibraltaru po Amsterdam, a Atlantyk był zwykle opalizująco zielony i z daleka wyglądał jak ścinająca się galareta.
W ciągu tych dwóch tygodni przesunęliśmy wskazówki zegarków w te i wewte tyle razy, że gdyby to się przydarzyło Doktorowi Who to dostałby dodatek za pracę w szkodliwych warunkach.

(...)
Najpierw była skała i małpy live.



I samochód, który cudem nie rozsypał się w drodze na czubek skał i przewodnik audio z kasety magnetofonowej (!)
Spotkały się angielskie przywiązanie do tardycji i hiszpańska interpretacja BHP.
Ze zdjęć wynika, że Dynia boi się małp, a małpy boją się Biskwita.
Trzeba to będzie jakoś skroić w fotoszopie.
Dynia, która w Erefenie jest powściągliwa w kontaktach towarzyskich, wystarczy, że stawia stopę w brytyjskich koloniach i zamienia się w lwicę salonów.
Tym razem, samotnie zniknęła na kwadrans w gibraltarskiej lodziarni, gdzie sprzedawczynią była jej imienniczka i tak się zaangażowała w rozmowę o życiu, żeśmy ją siedem kulek później musieli wynieść z fragmentem lady.

Stoimy i czekamy...
(...)
Najwygodniej nam było w Lisbonie, kiedy już zrozumieliśmy, że tylko nas irytuje, gdy oto znienacka tubylec gwałtownie hamuje przed naszym tramwajem, nie wyłącza silnika swego samochodu, po czym znika w najbliższej kamienicy i zaczyna zeń systematycznie wynosić i układać w bagażniku meble i walizki, bo prawdopodobnie akurat się przeprowadza.
Tramwaj numer 28 stanowi atrakcję, ale kto trzydzieści lat temu jeździł szóstką po Szczecinie ten może czuć się nieco zblazowany.

Jednak to na pętli dwudziestki ósemki, śladem pęcherzy naszych dzieci, trafiliśmy na cmentarz Prazares.
Tam, gdzie nieboszczycy mają widok z okien, zza firanek, na żyjących. Tam, gdzie trumny układa się w grobowcach w systemie kuszetkowym, a w każdym grobowcu oprócz krucyfiksu stoi odświeżacz powietrza marki Febreze.
Tam, gdzie koty porozkładane wszędzie wśród nagrobków. Leniwe, bezczelne, wolnożyjące, cmentarne pumy i tygrysy, utrzymankowie portugalskich, schludniuteńkich starowinek.
Czubek piramidy pokarmowej puszek z tuńczykiem.
Magia.


Obowiązek segregacji odpadów wtórnych obejmuje również życie wieczne.





(...)
Dla odmiany Porto okazało się być zaniedbanym skansenem i sklepem wolnocłowym dla japońskich oraz chińskich turystów i miast ucieszyć, raczej nas zirytowało.
Nie pomogło, że w kolejce do Lelllo stało akurat pół kilometra ludzkości oraz, że Lello oczekuje uiszczania opłaty za wstęp.
(No bloody way, Harry Potter!)
Nie pomogło, że kiepskie pączki miały trzykrotne przebicie w porównaniu z tymi z kraju obok, a markowy port z outletu kosztował dwa razy tyle, co w Erefenie.
Nie pomogło, że akurat w Porto kilkanaście razy stratowali nas niemieccy turyści, którzy do rangi sztuki podnieśli umiejętność wpychania się do kolejek metodą na emeryta, na kombatanta lub po prostu, na chama. 
(- Pan tu nie stał!
- Ale moja żona  stała!!! Kiedyś tu stała!!! W 1945 stała!
)
Nie pomogły echa w pustostanach, łuszczące się elewacje, odłupane kafelki i łupieże framug!
Może to efekt kryzysu ekonomicznego, a może narodowa nonszalancja w temacie zagospodarowania przestrzennego?
Z Porto oprócz lęków wysokości pamiętamy głównie parę niemieckich emerytów.
Ona, archetypowa Hiacynta Bukiet, przebiła się przez kolejkę, stratowała portugalskie staruszki, starców, niemowlęta i kobiety w ciąży wdarła się na piętro autobusu, jednakoż gubiąc po drodze swego małżonka - lekko demencyjnego Ryszarda.
Ryszard tkwił tedy na przystanku, zatracony w falującym tłumie, a Hiacynta biegała po pięterku tłukąc pięściami w szyby i próbując nakłonić Ryszarda by siłą łokci wziął się i raz w życiu wreszcie nadążył.
Ryszard nie kumał.
Napierająca na autobus kolejka przesuwała Ryszardem, a ten bezwolnie pozwalał się przestawiać i coraz bardziej odsuwać od wejścia do pojazdu.
Wreszcie autobus przekroczył masę krytyczną pasażera na centymetr kwadratowy i oderwał się od przystanku.
W tym czasie do Hiacynty walącej pięściami w szyby, dołączyli już inni rozochoceni niemieccy turyści i pomocni tubylcy.
Wszyscy tłukli w szyby i skandowali ‘RY-SZARD! RY-SZARD!’, ale Ryszard nie kumał.
Efekt akwarium.
Przyciemniane szyby i zamknięte okna.
Gdy Hiacynta zorientowawszy się, że autobus porywa ją bez Ryszarda, rzuciła się ze schodów, sterroryzowała kierowcę, który z piskiem opon zahamował na środku skrzyżowania i ostatnie, co dane nam było zobaczyć w Porto to publiczna egzekucja Ryszarda przy pomocy ukamieniowania damską torebką.

(...)
Do Composteli trafiliśmy w wielkanocny, niedzielny poranek.
Biskwit zachwycony dekoracjami (niebieski Ku-Klux-Klan niesie przez miasto figurę smutnej Maryi i dmie w trąby), pod wpływem apokryficznej wersji zdarzeń Wielkiego Tygodnia opowiedzianej przez Dynię (zdekapitowany Jezus wraca na ziemię trochę jak Thor, trochę jak Captain America – Dynia utrzymuje, że to oficjalna wykładnia naszpani od religii) zażyczył sobie podążać za procesją.
Przez trzy godziny.

Szyk marszowy legionu cherubinów na wstępie...
...i  formacja po kilku godzinach od wymarszu.
Było to zdarzenie łatwe do zakwalifikowania jako cud boski, bo Biskwit nigdy nie podąża, Biskwit zawsze domaga się lektyki.
A tu proszę, trzy godziny dociekliwego tropienia, do tego nieustanny update audio na temat stanu psychicznego smutnej Maryi i równie niewesołych krabów uwięzionych w restauracyjnych oknach i tylko jedna przerwa na pączka-mutanta za ojro.


Pod katedrą – CUD! -  spotkaliśmy Hiacyntę i mocno obitego po kręgosłupie moralnym, Ryszarda.
Hiacynta z zadartą ku wieżom koafiurą, obleczona w różowy dres z dederonu, zataczając ręką koła po okolicznościach przyrody, emitowała na głos rozczarowany do trzewi dysonans poznawczy niemieckiego turysty: To po TO oni wszyscy tu idą tygodniami???! PO TO???!!
Pełna satysfakcja albo zwrot pieniędzy?
Ja to trochę nawet rozumiem, bowiem odkąd usłyszałam, że w tej Galicji rosną eukaliptusy to liczyłam, że pod stopy będą spadać mi misie koala.
A tu nic.

A i ser w kształcie biustu miał miseczkę taką raczej A niż DD.


Podsumowując wrażenia duchowe:
u grobu Apostoła – wiekowy mnich jakby wyjęty z końcowej sceny w Poszukiwaczach Zaginionej Arki – wychynął zza sarkofagu i pobłogosławił Biskwita z zaskoczenia.
Zmian na lepsze w Biskwicie nie zaobserwowano.
Wniosek jest prosty, albo nie może już być lepiej, albo potrzebny jest egzorcysta.

©kaczka