Image Slider

[392]

[26 Sep 2018]

(...)
Początek września był jak zwykle sparingiem zdrowego rozsądku z oczekiwaniami  publicznej edukacji.
Już pierwszego dnia okazało się, że na przedwakacyjnej liście rzeczy, które powinien wnieść w posagu trzecioklasista zabrakło przezroczystych okładek o wyglądzie ściśle określonym normą DIN.
Na jutro.
Szkoła to tysiąclatka.
Tysiąc lat tradycji pomnożonej przez dziesięć klas razy przynajmniej dwudziestu uczniów, a każdy z zestawem pięciu woluminów wyczerpało w kwadrans zasoby jedynego we wsi sklepu z okładkami.
Gdyśmy doń dobiegli na chwilę przed zamknięciem, pracująca tam Chinka wyjaśniła, że okładek było tylko sto, a żądny polietylenu tłum przewrócił regał prosto na kolekcję ogrodowych owczarków niemieckich wykonanych z rygipsu - po sześćdziesiąt ojro od psa.
Owczarki w proch.
Najbliższy sklep z okładkami w Stuttgarcie, Władywostoku lub w Turku.
Albo na Marsie.

Plan zajęć przyniesiony przez Dynię pierwszego dnia zaimputował, że klasa imienia Wszystkich Zjednoczonych Księżyców Saturna (gdyż albowiem już nie Mastodontów, Mastodonty wyginęły, ich miejsce zajął hołd dla rozmaitych wypełniaczy próżni Wszechświata) ma w planie zajęć wuef na trzeciej i piątej lekcji beztrosko przefastrygowany matematyką na czwartej. Plan był naprztykany Comic Sansem, więc uznałam, tę kombinację za krotochwilę. Taki żarcik na rozładowanie pogęstniałej od edukacyjnego przymusu atmosfery. Zresztą czy ja miałam czas zajmować się krytyczną analizą poczynań pań z sekretariatu skoro akurat cięłam zasłonę prysznicową na prowizoryczne okładki do kompletu książek trzecioklasisty?
Tymczasem następnego dnia, w ramach tej krotochwili Saturjanie wypruli zaraz po muzyce do sali gimnastycznej, którą w 1965 roku zbudowano z azbestu, łupków bitumicznych, nitrofoski i włókna szklanego w bardzo osobnym budynku, dość daleko od szosy i szkoły. Po piętnastu minutach byli na miejscu, w miarę sił przebrani w kostiumy sportowe (tu optymistycznie zakładam, że przeciętny Saturjanin miał na sobie jedną skarpetę, półbut i trzy koszulki).  Poskakali tak ponoć przez kozła przez dwadzieścia minut. Wysłani do szatni przebrali się w co kto znalazł pod ręką i wrócili na matematykę w tempie wprost proporcjonalnym do entuzjazmu i pociągu do tabliczki mnożenia. Kilku wcale nie dotarło, bo albo skręcili do sklepu z drożdżówkami albo poszli obwodnicą na Stuttgart. Naszpani od matematyki przetrzymała tedy Saturjan dyscyplinarnie na przerwie, co naszpan od wuefu odebrał jako afront względem świętości swej profesji, gdyż spodziewał się, że przerwę młodzież poświęci na ponowne  wdziewanie gaci i wiązanie supłów w adidasach, tak, aby potem móc przez pełne czterdzieści pięć minut skakać przez kozła w wersji infinitive loop. Nim udałam się do szkoły z owczarkiem niemieckim z rygipsu, jak Basil Fawlty z ceramicznym krasnalem, szkoła przetasowała plan lekcji i odebrała mi temat na kolejne trzydzieści notek.

Trochę szarpnęło mi trzustką, trochę przenicowało wątrobę, gdym pierwszego dnia, w pierwszym zadaniu domowym z niemieckiego wykryła, że naszpani pyknęła błąd ortograficzny w tekście. Tekst był o tym, że nadrzędnym celem uczęszczania do trzeciej klasy jest nauka pruskiej ortografii. Zapytana Times Romanem o motyw tej zbrodni na rzeczowniku, naszpani wyraziła natychmiastową skruchę Comic Sansem nie próbując nawet brnąć w kanał o testowaniu spostrzegawczości nieletnich. Tyle na jej obronę.

Trochę boję się zapeszyć, bo jest jakby odrobinę lepiej niż było [1] .
Naszpani od rosyjskiego może i uczy angielskiego, ale przytula dzieciny i wydaje się być zadowolona z wykonywanej pracy. (Na to konto, zapomnijmy, że trzeci rok z rzędu ex-Mastodonty uczą się nazw kolorów po albiońsku, a Dynia na pierwszej lekcji wyrobiła podstawę programową na najbliższe dwa lata, bo okazało się, że potrafi policzyć do stu [2]) Naszpani od matematyki postawiła memu dziecku sehr gut z klasówki [2] i nie krzyczy. Naszpani od religii po dwóch latach porzuciła wreszcie niezdrową fascynację grzechem, Jonaszem i ichtiofauną. Naszpani wychowawczyni, nim jeszcze wysechł Comic Sans na planach lekcji, zabrała Saturjan na wycieczkę do lasu i wróciła z pełnym kompletem, a nawet kilkoma dodatkowymi egzemplarzami zgubionymi w ubiegłym roku. (Po tygodniu od wydarzenia wszyscy nadal żyją, choć Vladimir i Aureliusz nadgryźli hubę, a Fabrizio przeprowadził autopsję martwej wiewiórki.)
Idzie plotka, że ta heroina planuje również pójść z młodzieżą na ‘Fizyków’ Dürrenmatta, aczkolwiek możliwe, że Dyni skleiły się strony repertuaru i chodzi raczej o 'Ronję Progeniturę Zbójcy'. (Dynia obstaje przy Fizykach, bo wabią intrygującym plakatem.)
Ze względu na konflikt terminów córka ma pierworodna zmuszona była porzucić poranne lekcje śpiewu, co dla niej jest może  policzkiem od losu, acz naszpani od chóru z pewnością odejmuje kłopotu w dopisywaniu ról dla milczących statystów w następnej musicalowej produkcji. (Nie jestem przekonana, czy to ona nie stała za tą intrygą – sorry, Dyniu, zajęcia chóru od piątej trzydzieści rano w każdy nieparzysty poniedziałek roku przestępnego i jedynie w miesiącach bez litery R, serdecznie zapraszam... eeeeeee... nigdy.)

Tymczasem prawdziwy cios przyszedł z zupełnie innej strony. Nowy, powakacyjny sezon u Montessorian dla Biskwita, dziewczęcia splecionego z mego kodu genetycznego w ciasny warkoczyk, rozpoczął się antycznym dramatem. Wynaturzeni bracia bliźniacy - Lasse i Bosse z grupy Niezidentyfikowanych Zjawisk Atmosferycznych przedstawili Biskwitowi dowody na nieistnienie Wróżki Zębuszki. Jak dowiadujemy się ze sporządzonej na ekopapierze notatki służbowej, zszokowany tą półprawdą Biskwit, który nie zdążył jeszcze być beneficjentem programu wymiany mlecznych na ojro, podciął obu bliżniakom nogi, usiadł na nich, znieważył werbalnie nazywając ‘bezmyślnymi penisami’, by na końcu uderzyć w szloch. Nie wiem, nad czym rozczulać się bardziej, nad lojalnością względem wyimaginowego bytu, znajomością anatomii, czy nagle objawionym talentem do walk ulicznych z elementami capoeiry?
(Jakkolwiek oficjalnie nie popieram rozwiązań przemocowych to w tym wypadku, powiadam, Lassemu już dawno należało się w dziób.)

I gdy już myśleliśmy, że nic nas we wrześniu nie zaskoczy, że wyczerpaliśmy płatny abonament na dostępne zjawiska paranormalne, Biskwit zażądał lekcji gry na fortepianie. I tak przez scenę naszego życia przejechała na steinwayu Irina Antonowna znad Donu, wdowa po Szostakowiczu, córka Filharmonii Moskiewskiej.
(Rzekłbyś, to jedno jedyne zdanie, które zapamiętałam skutkiem dziesięciu lat sponsorowanej przez MEN nauki rosyjskiego  – Kagda Irinie było siem liet, ana pastupiła w dietskuju, muzykalnuju szkołu. – wreszcie się przydało, wreszcie w moim życiu dołożyło się do jakieś puenty!)
Pewnego wrześniowego popołudnia usiedliśmy zatem całą rodziną na komplecie wypoczynkowym w piwnicy u Iriny napaleni wiarą, że to właśnie Biskwit jest depozytariuszem talentów, których nikt przenigdy wcześniej w żadnym z obu rodów nie objawił. Szło dobrze. Na tyle dobrze, na ile może to ocenić dwoje głuchych i jedna relegowana ze szkolnego chóru.
Bum.
Biskwit cisnął w klawisze.
Ciach.
Piosenka o kaczuszkach.
Łup.
Etiuda rewolucyjna.
Sru.
Wariacje Goldbergowskie.
Szło tak dobrze, żeśmy oczyma duszy zaczynali już widzieć Biskwita w finale kolejnego Konkursu Szopenowskiego - Szopen, Argerich, Blechacz, Biskwit  - ale Norweskiego coś tknęło i przezornie zapytał, ile nas to wszystko będzie kosztować nim Popowa-Zydroń odczyta publicznie nasze nazwisko w świetle fleszy i kamer. Odpowiedź Iriny nieco nas stropiła, bośmy byli pewni, że kwota jaką  podała to roczne wydatki z ratą za koncertowego steinwaya, a tymczasem jak się okazało Irina miała na myśli swoje tygodniowe honorarium.
To jakby przesądziło sprawę.
Zabiliśmy Mozarta.
Biskwit będzie grał na trójkącie ucząc się z tutoriali na youtubie.
Albo sobie sam z gonta klawikord ustruga.

[1] Minęło kilka dni i już nie jest. Ale wspomnień nikt mi nie odbierze.
[2] Każdym sukcesem Dyni  na niwie jakiejkolwiek matematyki jaram się jak Londyn w 1666 i lśnię jak szopa Skłodowskiej polonem

Fluorescencyjnie yours,

©kaczka

[391] Ich Syn Franek

[8 Sep 2018]

(...)


To spotkanie miało się wydarzyć cztery (!) lata temu na Okęciu imienia Szopena Fryderyka. Oni byli w stolicy, bo grał w bierki Madryt, ja akurat tego wieczora leciałam z jakiejś zapomnianej już przyczyny do stolicy. Idealny plan. Precyzyjnie zsynchronizowane trajektorie. Wykreślony kieszonkowym astrokompasem środek ziemi między Kaliszem a Erefenem. Przytroczone do pasków szwajcarskie zegary z kukułką.
Miały być szybkie uściski na lotnisku, konfetti z frytek, orkiestra mariachi, kawa w papierowych kubkach, a na pierwsze te wszystkie zdziwienia, które mają miejsce, gdy spotykają się ludzie znani sobie wyłącznie z internetów.
Nie wyszło.
Samolot poślizgnął się na pętli czasu.
Samochód oddał ducha gdzieś między Muranowem a Marymontem.
Cristiano przegrał.
Kawa wystygła.
Nocny stróż zamknął lotnisko.
Orbity się rozjechały.

Los odczekał kilka lat i dał nam ponownie szansę. Krygowali się, więc nie przeczę, trzeba było ich wkręcać i bałamucić. Że jak nie oni, to kto? Że skoro już jadą do Szpitala na Peryferiach w Klinice w Szwarcwaldzie, to mogą odbić z autostrady, zrobić dodatkowe - furda! - sześćset kilometrów i wpaść na frytki.
Tylko, na b(l)oga, niech samochód zorganizują tym razem z tytanu i batmanu, bo kolejnego zawodu mogę nie przeżyć.

Przyjechali.
Wpadli na dwadzieścia cztery godziny z takim samym koktajlem radości, szaleństw, trosk i smutków, o jakim czytacie (a to lektura obowiązkowa) na blogu, z koktajlem zdobnym na czubku w dwie najdrorodniejsze, krasnolice wisienki - kremdellakrem – Franka i Leona.
Franek ściął Dynię intelektem jak polne kwiecie kosą. Zemablował ją znajomością stolic, w tym, na przykład, stolicy Tadżykistanu, poprawił hiszpańskim komplementem, podbił serce pogardą dzieloną dla arytmetyki, a na końcu zabił tym, że jarmuż albo tran może sobie zapodawać bezpośrednio słomką do żołądka.

Erzac Lewandowskiego, atrapa frytek i lektura o intrygującym tytule.

Czym ściął Biskwita Leon tego się nie dowiemy, gdyż ta tarantinowska para – wypisz-wymaluj Pumpkin i Honey Bunny - zamknęła się z paczką czipsów w komnatach na piętrze i nie wpuszczała obserwatorów społecznych.
Niedaleko padają wisienki od jabłoni [1], nie dziwi zatem, że protoplaści Franka i Leona też zjawiskowi [2].
(W internetach może wam to umknąć, bo chowają się tam między wierszami. Myk, myk, każde światło reflektorów w mgnieniu oka odwrócą tak, aby świeciło na ich synów.)
Rodzice do zadań specjalnych.
Mimowolni, niechcący eksperci. Habilitowani w pediatrii, rehabilitacji, dietetyce, ortopedyce, ekonomii, edukacji, legislacji i nieustannej życiowej adaptacji.
Chronicznie niewyspani. (Od ośmiu lat śpią rzutami, w skąpych dawkach, snem perforowanym, z respiratorem pod poduszką.)
Względem Systemów i Ograniczeń twardzi jak Roman Bratny. Silni jak Hulk. Przebiegli jak MacGuyver.
I do tego jeszcze o wiele ładniejsi.
Rozkochali nas i odjechali.
O czym zawiadamia w żalu i tęsknocie nieutulona,
kaczka

(Jakkolwiek chciałabym uniknąć tu patosu...  – zatem drobnym drukiem - ... Aniu, Szymonie, zaszczytem było was gościć.)

Dygresja: Jeśli wierzyć Milgramowi to dzięki Frankowi od Roberta Lewandowskiego dzielą nas jedynie dwa stopnie oddalenia. Hyc w  LINK i LINK!
To może okazać się pożytecznym zbiegiem okoliczności, albowiem gdy miesiąc temu Lewandowski w osiemdziesiątej pierwszej minucie zabił na śmierć pierwszoligowe aspiracje wioski kaczego szwagra, mamy podobno żal w Rodzinie.
Spersonalizowany.

[1] Czniać słowiańskie jabłonki! Ci protoplaści są jako te palmy kokosowe, o których sanskryt powiada, że to drzewa, które zapewniają w s z y s t k o. Z górką. Ponad berecik.

[2] Nędzny ten atrybut, ale wielcy, cudni i wspaniali już było zajęte.