[8 Sep 2018]
(...)
To spotkanie miało się wydarzyć cztery (!) lata temu na Okęciu imienia Szopena Fryderyka. Oni byli w stolicy, bo grał w bierki Madryt, ja akurat tego wieczora leciałam z jakiejś zapomnianej już przyczyny do stolicy. Idealny plan. Precyzyjnie zsynchronizowane trajektorie. Wykreślony kieszonkowym astrokompasem środek ziemi między Kaliszem a Erefenem. Przytroczone do pasków szwajcarskie zegary z kukułką.
Miały być szybkie uściski na lotnisku, konfetti z frytek, orkiestra mariachi, kawa w papierowych kubkach, a na pierwsze te wszystkie zdziwienia, które mają miejsce, gdy spotykają się ludzie znani sobie wyłącznie z internetów.
Nie wyszło.
Samolot poślizgnął się na pętli czasu.
Samochód oddał ducha gdzieś między Muranowem a Marymontem.
Cristiano przegrał.
Kawa wystygła.
Nocny stróż zamknął lotnisko.
Orbity się rozjechały.
Los odczekał kilka lat i dał nam ponownie szansę. Krygowali się, więc nie przeczę, trzeba było ich wkręcać i bałamucić. Że jak nie oni, to kto? Że skoro już jadą do Szpitala na Peryferiach w Klinice w Szwarcwaldzie, to mogą odbić z autostrady, zrobić dodatkowe - furda! - sześćset kilometrów i wpaść na frytki.
Tylko, na b(l)oga, niech samochód zorganizują tym razem z tytanu i batmanu, bo kolejnego zawodu mogę nie przeżyć.
Przyjechali.
Wpadli na dwadzieścia cztery godziny z takim samym koktajlem radości, szaleństw, trosk i smutków, o jakim czytacie (a to lektura obowiązkowa) na blogu, z koktajlem zdobnym na czubku w dwie najdrorodniejsze, krasnolice wisienki - kremdellakrem – Franka i Leona.
Franek ściął Dynię intelektem jak polne kwiecie kosą. Zemablował ją znajomością stolic, w tym, na przykład, stolicy Tadżykistanu, poprawił hiszpańskim komplementem, podbił serce pogardą dzieloną dla arytmetyki, a na końcu zabił tym, że jarmuż albo tran może sobie zapodawać bezpośrednio słomką do żołądka.
Czym ściął Biskwita Leon tego się nie dowiemy, gdyż ta tarantinowska para – wypisz-wymaluj Pumpkin i Honey Bunny - zamknęła się z paczką czipsów w komnatach na piętrze i nie wpuszczała obserwatorów społecznych.
Niedaleko padają wisienki od jabłoni [1], nie dziwi zatem, że protoplaści Franka i Leona też zjawiskowi [2].
(W internetach może wam to umknąć, bo chowają się tam między wierszami. Myk, myk, każde światło reflektorów w mgnieniu oka odwrócą tak, aby świeciło na ich synów.)
Rodzice do zadań specjalnych.
Mimowolni, niechcący eksperci. Habilitowani w pediatrii, rehabilitacji, dietetyce, ortopedyce, ekonomii, edukacji, legislacji i nieustannej życiowej adaptacji.
Chronicznie niewyspani. (Od ośmiu lat śpią rzutami, w skąpych dawkach, snem perforowanym, z respiratorem pod poduszką.)
Względem Systemów i Ograniczeń twardzi jak Roman Bratny. Silni jak Hulk. Przebiegli jak MacGuyver.
I do tego jeszcze o wiele ładniejsi.
Rozkochali nas i odjechali.
O czym zawiadamia w żalu i tęsknocie nieutulona,
kaczka
(Jakkolwiek chciałabym uniknąć tu patosu... – zatem drobnym drukiem - ... Aniu, Szymonie, zaszczytem było was gościć.)
Dygresja: Jeśli wierzyć Milgramowi to dzięki Frankowi od Roberta Lewandowskiego dzielą nas jedynie dwa stopnie oddalenia. Hyc w LINK i LINK!
To może okazać się pożytecznym zbiegiem okoliczności, albowiem gdy miesiąc temu Lewandowski w osiemdziesiątej pierwszej minucie zabił na śmierć pierwszoligowe aspiracje wioski kaczego szwagra, mamy podobno żal w Rodzinie.
Spersonalizowany.
[1] Czniać słowiańskie jabłonki! Ci protoplaści są jako te palmy kokosowe, o których sanskryt powiada, że to drzewa, które zapewniają w s z y s t k o. Z górką. Ponad berecik.
[2] Nędzny ten atrybut, ale wielcy, cudni i wspaniali już było zajęte.
(...)
To spotkanie miało się wydarzyć cztery (!) lata temu na Okęciu imienia Szopena Fryderyka. Oni byli w stolicy, bo grał w bierki Madryt, ja akurat tego wieczora leciałam z jakiejś zapomnianej już przyczyny do stolicy. Idealny plan. Precyzyjnie zsynchronizowane trajektorie. Wykreślony kieszonkowym astrokompasem środek ziemi między Kaliszem a Erefenem. Przytroczone do pasków szwajcarskie zegary z kukułką.
Miały być szybkie uściski na lotnisku, konfetti z frytek, orkiestra mariachi, kawa w papierowych kubkach, a na pierwsze te wszystkie zdziwienia, które mają miejsce, gdy spotykają się ludzie znani sobie wyłącznie z internetów.
Nie wyszło.
Samolot poślizgnął się na pętli czasu.
Samochód oddał ducha gdzieś między Muranowem a Marymontem.
Cristiano przegrał.
Kawa wystygła.
Nocny stróż zamknął lotnisko.
Orbity się rozjechały.
Los odczekał kilka lat i dał nam ponownie szansę. Krygowali się, więc nie przeczę, trzeba było ich wkręcać i bałamucić. Że jak nie oni, to kto? Że skoro już jadą do Szpitala na Peryferiach w Klinice w Szwarcwaldzie, to mogą odbić z autostrady, zrobić dodatkowe - furda! - sześćset kilometrów i wpaść na frytki.
Tylko, na b(l)oga, niech samochód zorganizują tym razem z tytanu i batmanu, bo kolejnego zawodu mogę nie przeżyć.
Przyjechali.
Wpadli na dwadzieścia cztery godziny z takim samym koktajlem radości, szaleństw, trosk i smutków, o jakim czytacie (a to lektura obowiązkowa) na blogu, z koktajlem zdobnym na czubku w dwie najdrorodniejsze, krasnolice wisienki - kremdellakrem – Franka i Leona.
Franek ściął Dynię intelektem jak polne kwiecie kosą. Zemablował ją znajomością stolic, w tym, na przykład, stolicy Tadżykistanu, poprawił hiszpańskim komplementem, podbił serce pogardą dzieloną dla arytmetyki, a na końcu zabił tym, że jarmuż albo tran może sobie zapodawać bezpośrednio słomką do żołądka.
Erzac Lewandowskiego, atrapa frytek i lektura o intrygującym tytule. |
Czym ściął Biskwita Leon tego się nie dowiemy, gdyż ta tarantinowska para – wypisz-wymaluj Pumpkin i Honey Bunny - zamknęła się z paczką czipsów w komnatach na piętrze i nie wpuszczała obserwatorów społecznych.
Niedaleko padają wisienki od jabłoni [1], nie dziwi zatem, że protoplaści Franka i Leona też zjawiskowi [2].
(W internetach może wam to umknąć, bo chowają się tam między wierszami. Myk, myk, każde światło reflektorów w mgnieniu oka odwrócą tak, aby świeciło na ich synów.)
Rodzice do zadań specjalnych.
Mimowolni, niechcący eksperci. Habilitowani w pediatrii, rehabilitacji, dietetyce, ortopedyce, ekonomii, edukacji, legislacji i nieustannej życiowej adaptacji.
Chronicznie niewyspani. (Od ośmiu lat śpią rzutami, w skąpych dawkach, snem perforowanym, z respiratorem pod poduszką.)
Względem Systemów i Ograniczeń twardzi jak Roman Bratny. Silni jak Hulk. Przebiegli jak MacGuyver.
I do tego jeszcze o wiele ładniejsi.
Rozkochali nas i odjechali.
O czym zawiadamia w żalu i tęsknocie nieutulona,
kaczka
(Jakkolwiek chciałabym uniknąć tu patosu... – zatem drobnym drukiem - ... Aniu, Szymonie, zaszczytem było was gościć.)
Dygresja: Jeśli wierzyć Milgramowi to dzięki Frankowi od Roberta Lewandowskiego dzielą nas jedynie dwa stopnie oddalenia. Hyc w LINK i LINK!
To może okazać się pożytecznym zbiegiem okoliczności, albowiem gdy miesiąc temu Lewandowski w osiemdziesiątej pierwszej minucie zabił na śmierć pierwszoligowe aspiracje wioski kaczego szwagra, mamy podobno żal w Rodzinie.
Spersonalizowany.
[1] Czniać słowiańskie jabłonki! Ci protoplaści są jako te palmy kokosowe, o których sanskryt powiada, że to drzewa, które zapewniają w s z y s t k o. Z górką. Ponad berecik.
[2] Nędzny ten atrybut, ale wielcy, cudni i wspaniali już było zajęte.
Ależ Franio jes okrąglutki i rumiany :)
ReplyDeleteMiesiac ze slomka w zoladku i takie efekty! Albo to moc niemieckiej frytki ;)
DeleteFajnie im- zażyli kaczki!
ReplyDelete... I kaczki, i Biskwita we wszystkich odcieniach i teraz moga swiadczyc, ze Biskwit to orzech kokosowy do zgryzienia 😂
ReplyDeleteSiła internetów jest jednak wielka! Franka czytuję od lat, a kaczkę jeszcze dawniej i okazuje się, że takie spotkanie (mimo trudności) to oczywista oczywistość. Cieszę się niezmiernie i dziękuję za relację!
ReplyDeleteGrawitacja interpersonalna najwyższego stopnia!już chyba bardziej się w Was (Kaczce&Co. i Franku&Co.) nie umiem zakochać, ale jestem pewna, że udowodnicie, że owszem, można bardziej:) Pozdrawiam serdecznie
ReplyDeleteb.
Świetny rysuneczek
ReplyDeleteDynia ma STYL. Rysunki są coraz staranniejsze, ale pewne rzeczy zostają neizmiennie rozpoznawalne, np. pomysł na trojdzielny nos rysowany zawsze taką samą kreską-bo-przecież-tak-wygląda, lokalizacja oczu...
ReplyDeleteOch Kaczko Kochana.
ReplyDeleteDziękuję.
Jaka cudowna Ekipa! <3
ReplyDelete