[19 Sep 2019]
(...)
Nikt właściwie nie wiedział o naszych wakacyjnych planach, aż do chwili, gdy Dynia udzieliła wywiadu organowi prasowemu województwa i nagle stałyśmy się sławne. Może nie na cały kraj, ani land, ale już po Patriarszych Prudach [1] w spokoju przejść się nie dało. W rozmowie z dziennikarką Dynia wyjawiła bowiem, że nadrzędnym celem jej podróży na Grenlandię jest... iskanie żywych niedźwiedzi polarnych.
Potęga prasy (i wyobraźni mej pierworodnej córki) oraz, być może, również nasza reputacja, sprawiły, że wszyscy w to uwierzyli, a w dniu wyjazdu cała ulica żegnała nas jak Amundsena i Perry’ego, raczej nie oczekując, że wrócimy.
Ta nagła sława i oślepiający blask reflektorów były mi nieszczególnie na rękę, bo dwa tygodnie przed podróżą solidnie zaniemogłam i do samego końca nie byłam pewna, czy dam radę dotrzeć do portu nie gubiąc przy tym walizek, torebki i woreczka (na przykład, żółciowego).
A tu dodatkowo presja społeczna!
A tu zapotrzebowanie na niedźwiedzie!
A tu Dynia rozdaje autografy [2]!
A tu sąsiedzi z kremem na odmrożenia i proszkiem na rekiny!
A tu medycyna przemawia głosem lekarza rodzinnego, że nie daje gwarancji na moje narządy wewnętrzne!
(Do podróży przekonała mnie ostatecznie opinia pragmatycznej koleżanki z pracy, iż jeśli będę musiała skorzystać z usług grenlandzkiego szpitala to z pewnością, trzeba mnie tam będzie transportować helikopterem. Jednym słowem, wygrywam podwójnie, no, bo kto nie chciałby zobaczyć Grenlandii z lotu ptaka? No kto?)
Wypłynęłyśmy z Bremerhaven.
W 1991 roku Bremerhaven było moim osobistym Eldorado, do którego pozwolono mi wjechać przez granicę na Odrze, z paszportem wyjątkowo ścisłego zarachowania. Moim najcenniejszym wspomnieniem z tego osobistego raju pozostały hamburgery w styropianowych pudełkach z najprawdziwszego baru McDonald’s! Trzydzieści lat później Eldorado trochę się zużyło i wytarło na brzegach, podskoczyła mu wyraźnie stopa bezrobocia, ale ten McDonald’s jest tam nadal, w tym samym miejscu. Trochę stuningowany, ale wciąż wisi nad nim fragment oryginalnego szyldu!
Któż by zliczył, co się wydarzyło od tamtego pierwszego Maca, w ilu barach się jadło, a w ilu piło? Któż by wtedy przypuszczał [3], że po trzech dekadach będę w tych samych dekoracjach ustawiać do zdjęcia moje cherubięta! I jakie to znamienne, że natchnienia i refleksje nad sensem życia na innych spływają na szczycie Mont Blanc, drogi Kordianie, a kaczce to najwyżej pod barem i to wyłącznie szybkiej obsługi.
Był to zaiste bar szybkiej refleksji, albowiem Biskwit odkrył, że w Bremerhaven jest łódź podwodna wyciągnięta na brzeg (była już w 1991) i zażądał dostępu. Trudno rozwijać kruche wspomnienia młodości z bibułek i wstążeczek neuronów, gdy twoje dziecko próbuje zwodować przyspawany do nabrzeża okręt podowodny pełen turystów, więc pospiesznie zaniechałam nostalgii.
Nasza podróż na Grenlandię, wyznać należy to już na wstępie, nie była romantyczną przygodą. Żaden DiCaprio, żadna Winslet.
(Z dekoracji Titanica wystąpiły jedynie góry lodowe i kajuta trzeciej klasy.) Zaokrętowałyśmy bowiem na statek zdolny pomieścić oprócz nas milion niemieckich emerytów złaknionych egzotycznej przygody. Ten milion emerytów na widok Dyni i Biskwita podzielił się natychmiast na dwa obozy. Jeden z miejsca uznał dzieciny za rujnujący wakacje, plugawy pomiot szatana, drugi próbował odnaleźć w nich swoje pozostawione na brzegu puci-puci wnuki. Kolaborowanie z drugim obozem pierwotnie przynosiło Biskwitowi pewne zyski. Aczkolwiek, okazało się, że nawet najróżowsze lico i najjaśniejszy błękit ócz nie dają przewagi w krwawym wyścigu po ostatni kawałek tortu z wisienką. Pobrawszy taką bezwzględną lekcję od życia, Biskwit przeanalizował strategię i miast stawać do niepewnych zawodów z emerytami, zahipnotyzował okrętowego kucharza. Odtąd każdego poranka Biskwita witał stos spersonalizowanych naleśników (naleśnik jako kanwa dla obrazów z czekoladowych bobków), przy obiedzie nigdy nie zabrakło dlań makaronu sauté z frytkami, majonezem i kiszonym ogórkiem, a tort i wisienkę regularnie produkowano dla Biskwita w obiegu niezależnym.
Biskwit pławił się w luksusie, a pozostali cieszyli się tym, co było dostępne.
A najbardziej ze wszystkiego dostępne było morze.
Ciąg dalszy prawdopodobnie nastąpi.
©kaczka
[1] Nie da się ukryć, że fundament miejscowej populacji coraz bardziej opiera się na przybyszach znad Cichego Donu. Kilka dni temu w spożywczym odruchowo wyrwało mi się Spasiba i Do swidaniya i nikt w kolejce – oprócz mnie samej – się nie zdziwił.
[2] Na dwudziestu egzemplarzach gazety, które wyłudziłam ze zwrotów do Redakcji
(...)
Nikt właściwie nie wiedział o naszych wakacyjnych planach, aż do chwili, gdy Dynia udzieliła wywiadu organowi prasowemu województwa i nagle stałyśmy się sławne. Może nie na cały kraj, ani land, ale już po Patriarszych Prudach [1] w spokoju przejść się nie dało. W rozmowie z dziennikarką Dynia wyjawiła bowiem, że nadrzędnym celem jej podróży na Grenlandię jest... iskanie żywych niedźwiedzi polarnych.
Iskanie niedźwiedzi przebiło meduzy z Fuerteventury. |
Ta nagła sława i oślepiający blask reflektorów były mi nieszczególnie na rękę, bo dwa tygodnie przed podróżą solidnie zaniemogłam i do samego końca nie byłam pewna, czy dam radę dotrzeć do portu nie gubiąc przy tym walizek, torebki i woreczka (na przykład, żółciowego).
A tu dodatkowo presja społeczna!
A tu zapotrzebowanie na niedźwiedzie!
A tu Dynia rozdaje autografy [2]!
A tu sąsiedzi z kremem na odmrożenia i proszkiem na rekiny!
A tu medycyna przemawia głosem lekarza rodzinnego, że nie daje gwarancji na moje narządy wewnętrzne!
(Do podróży przekonała mnie ostatecznie opinia pragmatycznej koleżanki z pracy, iż jeśli będę musiała skorzystać z usług grenlandzkiego szpitala to z pewnością, trzeba mnie tam będzie transportować helikopterem. Jednym słowem, wygrywam podwójnie, no, bo kto nie chciałby zobaczyć Grenlandii z lotu ptaka? No kto?)
Wypłynęłyśmy z Bremerhaven.
W 1991 roku Bremerhaven było moim osobistym Eldorado, do którego pozwolono mi wjechać przez granicę na Odrze, z paszportem wyjątkowo ścisłego zarachowania. Moim najcenniejszym wspomnieniem z tego osobistego raju pozostały hamburgery w styropianowych pudełkach z najprawdziwszego baru McDonald’s! Trzydzieści lat później Eldorado trochę się zużyło i wytarło na brzegach, podskoczyła mu wyraźnie stopa bezrobocia, ale ten McDonald’s jest tam nadal, w tym samym miejscu. Trochę stuningowany, ale wciąż wisi nad nim fragment oryginalnego szyldu!
Któż by zliczył, co się wydarzyło od tamtego pierwszego Maca, w ilu barach się jadło, a w ilu piło? Któż by wtedy przypuszczał [3], że po trzech dekadach będę w tych samych dekoracjach ustawiać do zdjęcia moje cherubięta! I jakie to znamienne, że natchnienia i refleksje nad sensem życia na innych spływają na szczycie Mont Blanc, drogi Kordianie, a kaczce to najwyżej pod barem i to wyłącznie szybkiej obsługi.
Był to zaiste bar szybkiej refleksji, albowiem Biskwit odkrył, że w Bremerhaven jest łódź podwodna wyciągnięta na brzeg (była już w 1991) i zażądał dostępu. Trudno rozwijać kruche wspomnienia młodości z bibułek i wstążeczek neuronów, gdy twoje dziecko próbuje zwodować przyspawany do nabrzeża okręt podowodny pełen turystów, więc pospiesznie zaniechałam nostalgii.
Biskwit w U-boocie wchodzi w nadświetlną. |
(Z dekoracji Titanica wystąpiły jedynie góry lodowe i kajuta trzeciej klasy.) Zaokrętowałyśmy bowiem na statek zdolny pomieścić oprócz nas milion niemieckich emerytów złaknionych egzotycznej przygody. Ten milion emerytów na widok Dyni i Biskwita podzielił się natychmiast na dwa obozy. Jeden z miejsca uznał dzieciny za rujnujący wakacje, plugawy pomiot szatana, drugi próbował odnaleźć w nich swoje pozostawione na brzegu puci-puci wnuki. Kolaborowanie z drugim obozem pierwotnie przynosiło Biskwitowi pewne zyski. Aczkolwiek, okazało się, że nawet najróżowsze lico i najjaśniejszy błękit ócz nie dają przewagi w krwawym wyścigu po ostatni kawałek tortu z wisienką. Pobrawszy taką bezwzględną lekcję od życia, Biskwit przeanalizował strategię i miast stawać do niepewnych zawodów z emerytami, zahipnotyzował okrętowego kucharza. Odtąd każdego poranka Biskwita witał stos spersonalizowanych naleśników (naleśnik jako kanwa dla obrazów z czekoladowych bobków), przy obiedzie nigdy nie zabrakło dlań makaronu sauté z frytkami, majonezem i kiszonym ogórkiem, a tort i wisienkę regularnie produkowano dla Biskwita w obiegu niezależnym.
Biskwit pławił się w luksusie, a pozostali cieszyli się tym, co było dostępne.
A najbardziej ze wszystkiego dostępne było morze.
Ciąg dalszy prawdopodobnie nastąpi.
©kaczka
[1] Nie da się ukryć, że fundament miejscowej populacji coraz bardziej opiera się na przybyszach znad Cichego Donu. Kilka dni temu w spożywczym odruchowo wyrwało mi się Spasiba i Do swidaniya i nikt w kolejce – oprócz mnie samej – się nie zdziwił.
[2] Na dwudziestu egzemplarzach gazety, które wyłudziłam ze zwrotów do Redakcji
Ech gratuluję artyk. w prasie lokalnej. Należy się!!! wszak, to dość oryginalny sposób spędzania wakacji z progeniturą w drobnym wieku ))) oraz zazdroszczę tej podróży i czekam z niecierpliwością na ciąg dalszy.
ReplyDeleteTeatralna
Ale jak to prawdopodobnie?! Ciąg dalszy MUSI nastąpić! Inaczej na ulicach będą zamieszki! Nie ryzykuj kaczko!
ReplyDeleteMnie intryguje w tym wszystkim jednak kwestia: Jak duży był to statek? Czy w trzeciej klasie mieszkali też Irlandczycy? I jak bardzo buja?
"Trudno rozwijać kruche wspomnienia młodości z bibułek i wstążeczek neuronów, gdy twoje dziecko próbuje zwodować przyspawany do nabrzeża okręt podowodny pełen turystów" to fraza godna wykucia w marmurze a nawet godna uwiecznienia w jakimś memie facebookowym.
ReplyDeleteCo się dziwisz, kaczko droga, ten McDonald's prawdopodobnie został zbudowany z tych samych składników, z których robią w nim hamburgery... A narządy wewnętrzne? W sensie - wróciły z Tobą?
ReplyDelete