[16 Feb 2014]
(...)
Doktor Livingstone opowiada o okolicy.
Za oknem solidna, niemiecka architektura. Bauhaus. Wczesne lata siedemdziesiąte. Społeczeństwo dostaje taką architekturę do jakiej dojrzało. Podmurówka na pięć pięter w dół, izolacja na trzy metry wszerz. Okna tak szczelne, że trzeba nieustannie patrolować metraże. Bo algi, ameby i pleśń.
I wietrzyć. Wietrzyć. Wietrzyć trzeba.
Sąsiedzi z naprzeciwka w popłochu się wyprowadzają. Przed domem ciężarówka: Geld sparen, selber fahren. Udawajmy, że ewakuują się bez związku z nocną aktywnością niektórych niemowląt.
Za oknem pośród słupów trafostacji i wagonów z cementem - góry.
Czasem, jak pragnę, człowiek rzuciłby wszystko i jak stał, poszedł w te góry szukać swojej wiszącej skały.
Na zboczach winnice. W ogródkach winnice. W doniczkach na parapetach winnice. W Lidlu - wino.
Tanie.
W powietrzu nuda. Nuuuuuda. Atmosfera jak w kurorcie narciarskim po sezonie.
Przed nami idzie batiuszka i matuszka. On się nagle schyla, podnosi kijek, który psuje estetykę trotuaru, wrzuca ten kijek do śmietnika. Kilka metrów dalej Frau Schopke udaje, że nie widzi, że na ten sam trotuar sra właśnie jej Schnuppi.
- Bo widzisz. – mówi Frau Schopke. – Płacę podatki to niby czemu miałabym sprzątać gówna.
- Bo widzisz. – mówi batiuszka. – W tym kraju taki panuje porządek!
Mijamy schludne, przepasane krochmalonymi fartuszkami domy, na których wszystko oprócz oddychania jest ‘verboten’.
Policmajster ma przy pasku ostrą broń, a nie procę i kapiszony.
Zza firanek z zielonej organzy i zza storczyków podejrzliwie przyglądają się napływowym ci, co tu z dziada pradziada.
Zaraz obok, za przejściem dla pieszych jest authentisch włoska lodziarnia ‘Freddo e Kupido’ Jedna z siedmiu w okolicy. Zamknięta. Chiuso. Stefano i Nadieżda informują na kartce, że wrócą jak bociany z wiosną. Teraz pewnie za blondwłosą Nadieżdą z czerwonym pazurem i w pozłacanych botkach gwiżdżą ragazzi w ciasnych uliczkach Neapolu. A może Stefano dławi się bimbrem i pielmieniami w Astrachaniu?
Po drugiej stronie ulicy sklep z włóczką, gdzie właścicielka kompulsywnie wyrabia wełniane buty dla zakurzonych, bawarskich lalek z wystawy.
Sklep dzieli podwórko z habilitowanym doktorem chorób wewnętrznych. (W pakiecie sponsorowanym przez kasę chorych: czakry, czary i mary.)
Koło rosyjskiego supermarketu – rosyjskiego, bo jednak majonez Winiary tam w mniejszości – dzień w dzień rozkłada się w kałużach błota taki mały Kiercelak.
Tajlandzkie ubrania, chińskie tenisówki, poliestrowe firany i falbany oraz must-have: bazarowe torby z ortalionu. Te w paski. Absolutna klasyka.
Przy torbach budka z Bratwurstem.
Potem jest plac z ratuszem.
Przy placu dwie konkurencyjne piekarnie. Berliner tam to wciąż Berliner a nie żaden tam Topfen Tropfen Krapfen.
Linia Marshalla dla Berlinerów wypada za torami tramwajowymi.
W tej zaskakującej części miasta, którą z nieznanych przyczyn ludność opuściła w popłochu.
Jak przy nuklearnej zagladzie.
Ruiny. Puste, smutne domy.
Porzucony browar, gdzie w podłodze zieje ogromna dziura po kadzi, ale tablica kontrolna na ścianie wciąż miga kolorowymi światełkami.
Hotel, w którym straszy.
Przedszkole z powybijanymi szybami, stół z powyłamywanymi nogami, sklep, w którym już nikt nie naprawi swojego aparatu foto.
Nagle w tym świecie, który się skończył, za rogiem, w wąskiej uliczce, całkiem żywa, stuletnia piekarnia.
Herr Bröt, okrągły jak bochen chleba, przyozdobił fronton kamienicy tłuczoną zastawą stołową z markowych serwisów. Tu Villeroy & Boch, tam Rosenthal. Pół dzbanka, ćwierć talerza, filiżanka bez ucha, ucho od śledzia.
(Albo to pański gest, albo wyraźny dowód, że od 1890 roku małżeńskie nieporozumienia w rodzinie Brötów były zawsze gwałtowne.)
Jest jeszcze mur, a za murem konwent pełen hinduskich zakonnic, stąd zapewne, jak czytamy na krzywo rozklejonych plakatach, na parafialnym odpuście z racji świętej Fredegundy, patronki lekkoatletów, można się spodziewać curry i siedemdziesięciu pięciu odmian samosy.
Pod ratuszem - sklep ‘Karat', gdzie można zamówić matrioszkę z Putinem i gdzie rosyjskie damy kupują kozaczki na szpilach, sukienki z lateksu i torebki ze sztucznej krokodylej skóry.
Dwie witryny dalej wyprzedają, raczej bez powodzenia, kolekcję sukien Desigual.
Zaraz obok zakład zbiorowego żywienia 'Kebap-Pizza-Pommes-und-Tortillas' zarządzany przez elastycznych uchodźców z Iranu. Na miejscu i zum mitnehmen.
(W piątki przecena na sznycle.)
Przy ratuszu jest też wymarły pasaż handlowy.
Poczta, mydło i powidło, gry hazardowe, karczma, kiosk, ubrania z Tajlandii, stylonowe pierwszokomunijne sukienki, chińskie tenisówki, falbany, firany, welurowe garnitury do konfirmacji i afirmacji, przystanek autobusowy oraz zawodowy żebrak, który poprawia sobie PR królikiem i dalmatyńczykiem.
Ponieważ rzadko kto tam zagląda, żebrze raczej w ramach hobby.
...
Nuda.
Nic. Zupełnie nic się nie dzieje.
Nawet czas się tu nie zatrzymał.
Czas po prostu przeszedł obok.
(...)
©kaczka
(...)
Doktor Livingstone opowiada o okolicy.
Za oknem solidna, niemiecka architektura. Bauhaus. Wczesne lata siedemdziesiąte. Społeczeństwo dostaje taką architekturę do jakiej dojrzało. Podmurówka na pięć pięter w dół, izolacja na trzy metry wszerz. Okna tak szczelne, że trzeba nieustannie patrolować metraże. Bo algi, ameby i pleśń.
I wietrzyć. Wietrzyć. Wietrzyć trzeba.
Sąsiedzi z naprzeciwka w popłochu się wyprowadzają. Przed domem ciężarówka: Geld sparen, selber fahren. Udawajmy, że ewakuują się bez związku z nocną aktywnością niektórych niemowląt.
Za oknem pośród słupów trafostacji i wagonów z cementem - góry.
Czasem, jak pragnę, człowiek rzuciłby wszystko i jak stał, poszedł w te góry szukać swojej wiszącej skały.
Na zboczach winnice. W ogródkach winnice. W doniczkach na parapetach winnice. W Lidlu - wino.
Tanie.
W powietrzu nuda. Nuuuuuda. Atmosfera jak w kurorcie narciarskim po sezonie.
Przed nami idzie batiuszka i matuszka. On się nagle schyla, podnosi kijek, który psuje estetykę trotuaru, wrzuca ten kijek do śmietnika. Kilka metrów dalej Frau Schopke udaje, że nie widzi, że na ten sam trotuar sra właśnie jej Schnuppi.
- Bo widzisz. – mówi Frau Schopke. – Płacę podatki to niby czemu miałabym sprzątać gówna.
- Bo widzisz. – mówi batiuszka. – W tym kraju taki panuje porządek!
Mijamy schludne, przepasane krochmalonymi fartuszkami domy, na których wszystko oprócz oddychania jest ‘verboten’.
Policmajster ma przy pasku ostrą broń, a nie procę i kapiszony.
Zza firanek z zielonej organzy i zza storczyków podejrzliwie przyglądają się napływowym ci, co tu z dziada pradziada.
Zaraz obok, za przejściem dla pieszych jest authentisch włoska lodziarnia ‘Freddo e Kupido’ Jedna z siedmiu w okolicy. Zamknięta. Chiuso. Stefano i Nadieżda informują na kartce, że wrócą jak bociany z wiosną. Teraz pewnie za blondwłosą Nadieżdą z czerwonym pazurem i w pozłacanych botkach gwiżdżą ragazzi w ciasnych uliczkach Neapolu. A może Stefano dławi się bimbrem i pielmieniami w Astrachaniu?
Po drugiej stronie ulicy sklep z włóczką, gdzie właścicielka kompulsywnie wyrabia wełniane buty dla zakurzonych, bawarskich lalek z wystawy.
Sklep dzieli podwórko z habilitowanym doktorem chorób wewnętrznych. (W pakiecie sponsorowanym przez kasę chorych: czakry, czary i mary.)
Koło rosyjskiego supermarketu – rosyjskiego, bo jednak majonez Winiary tam w mniejszości – dzień w dzień rozkłada się w kałużach błota taki mały Kiercelak.
Tajlandzkie ubrania, chińskie tenisówki, poliestrowe firany i falbany oraz must-have: bazarowe torby z ortalionu. Te w paski. Absolutna klasyka.
Przy torbach budka z Bratwurstem.
Potem jest plac z ratuszem.
Przy placu dwie konkurencyjne piekarnie. Berliner tam to wciąż Berliner a nie żaden tam Topfen Tropfen Krapfen.
Linia Marshalla dla Berlinerów wypada za torami tramwajowymi.
W tej zaskakującej części miasta, którą z nieznanych przyczyn ludność opuściła w popłochu.
Jak przy nuklearnej zagladzie.
Ruiny. Puste, smutne domy.
Porzucony browar, gdzie w podłodze zieje ogromna dziura po kadzi, ale tablica kontrolna na ścianie wciąż miga kolorowymi światełkami.
Hotel, w którym straszy.
Przedszkole z powybijanymi szybami, stół z powyłamywanymi nogami, sklep, w którym już nikt nie naprawi swojego aparatu foto.
Nagle w tym świecie, który się skończył, za rogiem, w wąskiej uliczce, całkiem żywa, stuletnia piekarnia.
Herr Bröt, okrągły jak bochen chleba, przyozdobił fronton kamienicy tłuczoną zastawą stołową z markowych serwisów. Tu Villeroy & Boch, tam Rosenthal. Pół dzbanka, ćwierć talerza, filiżanka bez ucha, ucho od śledzia.
(Albo to pański gest, albo wyraźny dowód, że od 1890 roku małżeńskie nieporozumienia w rodzinie Brötów były zawsze gwałtowne.)
Jest jeszcze mur, a za murem konwent pełen hinduskich zakonnic, stąd zapewne, jak czytamy na krzywo rozklejonych plakatach, na parafialnym odpuście z racji świętej Fredegundy, patronki lekkoatletów, można się spodziewać curry i siedemdziesięciu pięciu odmian samosy.
Pod ratuszem - sklep ‘Karat', gdzie można zamówić matrioszkę z Putinem i gdzie rosyjskie damy kupują kozaczki na szpilach, sukienki z lateksu i torebki ze sztucznej krokodylej skóry.
Dwie witryny dalej wyprzedają, raczej bez powodzenia, kolekcję sukien Desigual.
Zaraz obok zakład zbiorowego żywienia 'Kebap-Pizza-Pommes-und-Tortillas' zarządzany przez elastycznych uchodźców z Iranu. Na miejscu i zum mitnehmen.
(W piątki przecena na sznycle.)
Przy ratuszu jest też wymarły pasaż handlowy.
Poczta, mydło i powidło, gry hazardowe, karczma, kiosk, ubrania z Tajlandii, stylonowe pierwszokomunijne sukienki, chińskie tenisówki, falbany, firany, welurowe garnitury do konfirmacji i afirmacji, przystanek autobusowy oraz zawodowy żebrak, który poprawia sobie PR królikiem i dalmatyńczykiem.
Ponieważ rzadko kto tam zagląda, żebrze raczej w ramach hobby.
...
Nuda.
Nic. Zupełnie nic się nie dzieje.
Nawet czas się tu nie zatrzymał.
Czas po prostu przeszedł obok.
(...)
©kaczka
Jaka tam nuda! "Odnudziłaś" rzecz skutecznie :)
ReplyDeleteBadzcie zatem gotowi na kolejne odcinki, bo moja smycz sie wydluza. W niedziele opuscilysmy z Biskwitem lazaret i poszlysmy w strone gor. Do tego raz, czy dwa wyrwalam sie sama do sklepu po bulki i to bylo nadzwyczajnie przyjemne :-)
DeleteTak!! I mnie się zdarzyło PARĘ RAZY, odkąd jest Piątek, wyjść po bułki!! Znam, znam to niezwykłe uczucie!!! Percepcja wyostrzona, intensywne skanowanie, w mózgu wrze! Ech, życie, oddech, CUDA, CUDA!
DeleteMmm.. matka Bauhaus to miasto, gdzie niegdyś dzięcielina mi pałała ;-) A konfekcję Desigual chętnie przygarnęłabym, jeśli wyprzedaż nie zadziała ;-) A że przy ratuszu taka wielorakość i otwartość - wow :)
ReplyDeleteI podziwiam, że za plecamii i na głowie armegeddon, a styl&fraza kaczki niedotknięte, nadal fit&zen :-)
arbuz
Desigual i mnie by krecil, ale ta wyprzedaz taka nijaka. Z dwustu na sto dziewiecdziesiat osiem? I kto, kto tam kupuje?
DeleteA czy u was tez jest rosyjska wiekszosc, czy to tylko mnie sie tak zabawnie trafilo?
Z 200 na 198.. cóż, to tłumaczy szturm na sklep..
DeleteNo właśnie mam wrażenie, że u nas większość jednak niemiecka, ale zaraz po niej turecka i tak, polska! Na każdej ulicy, ku zaskoczeniu, słyszę polski, często niestety w średnio wyrafinowanych wypowiedziach. A w TKmaxxie Polaka w sytuacji rzucania się na przecenione spodnie i mydło w kształcie słowika o zapachu czarnego bzu spotkać można już chyba na 100% ;))
arbuz
Skąd na wystawie tego sklepu moja zabawka z dzieciństwa? Miałam dokładnie taką samą... jakieś czterdzieści lat temu :)
ReplyDeleteKinga
I ja tez. Przypuszczalam, ze nie u mnie jednej wywola wspomnienia :-)
DeleteChcesz nudy? Przyjedź do mnie!
ReplyDeleteCzas chyba na opis wsi.
Co to: Kiercelak?
Dobrze, ze przyjezdzasz, udzieli ci sie tu instruktazu na temat konstrukcji stolicy i wypozyczy felietony Wiecha :-) Kiercelak lub Kercelak - bazar stoleczny.
Delete'Dostać tu można było wszystko od flaków z pulpetami do mało używanego forda, nie mówiąc już o takich specjalnościach, jak rasowe gołębie, garderoba męska, gramofony, zegarki bez werków, broń palna, pokarm dla złotych rybek. (…) Nawet bengalskiego tygrysa mógłbyś tam zamówić, ukradliby z ZOO i dostarczyli'
http://www.przewodnik.wola.waw.pl/page/341,?date=2008-06-00&artykul_id=11
Z nieznanych mi przyczyn ten Kiercelak funkcjonowal w moim rodzinnym domu jako okreslenie targowiska, choc nikt z nas nigdy w Warszawie nie mieszkal, ani nawet przesadnie nie bywal. Moze to przez tego Wiecha?
A wies prosze namalowac. Nie lany i pola, ale te wystawy sklepowe, o ktorych opowiadalas :-)
Kiercelak na mojej pod suwalskiej wsi były zatem jarmarkiem ;) I tak człowiek uczy się całe życie. Dzięki!
DeleteA ty mówisz o Dużej Wsi! Tej sąsiedniej, za łanami.
Bo w naszej to tylko konie i nawet psa z kulawą nogą nie ma.
"schludne, przepasane krochmalonymi fartuszkami domy" - zacne, kanciaste damy. Bardzo to to fajne.
ReplyDeletePoprowadziłaś mnie po miasteczku jak Amelia ślepca.
Kaczka - Kaczkamelia.
Zatem (tu niski uklon) przygotuje kolejne trasy spacerow. Bedzie o gigantycznej wyciskarce do soku z pomaranczy, cytrusowych samochodach i skalnym ogrodku sasiada grabarza :-)
DeleteJaka nuda potrafi być inspirująca!
ReplyDeleteGdyby nie ona, nie opisałabyć nam wszystkiego tak obrazowo :)
Uwielbiam Twoje opisy i porównania...
Jakie inspirujace bywa wyjscie na spacer tylko z jednym dzieckiem :-) Jak w tej anegdotce z koza...
DeleteWizualnie bardzo mi pasuje kolekcja Desigualu do tego obrazka wraz z jego folklorem i pstrokacizną :)
ReplyDeleteOdnosze wrazenie, ze Desigual jest bardziej niemiecki niz hiszpanski. Czy to zamierzony chwyt marketingowy? Widzialam dziesiatki autochtonek odzianych w Desigual, a zadna ze znajomych Hiszpanek w Desigual sie nie stroi. Czy to kwestia zasobnosci recesyjnych portfeli, czy tez po prostu kwestia stylu?
DeleteZ Tobą Kochana NIGDZIE nie jest nudno!
ReplyDeleteA Matrioszki po ile?
Przybadz, wyrwij sie rodzinie, a ponudzimy cie tu razem z Bebe :-)
DeleteMatrioszki sredniej wielkosci, w tym jedna taka, na ktora mam najszczegolniejsza ochote, w okolicach trzydziestu ojro. Ponoc taniej niz w Petersburgu :-)
Nuda z Wami to by było COŚ :) Już widzę te newsy: "Trzy kobiety z noworodkiem napadły wczoraj na skład matrioszek".
DeleteHe, he... to mi dopiero nuda!
ReplyDeleteNuda pierwszej klasy? :-)
DeleteA co jak to cisza, spokój, chwila wytchnienia przed burzą zmysłów, pasji, post-dziecięcych atrakcji?
ReplyDeletePozdrawia Czerwony Kapturek :)
I wyobrazilam sobie, ze przejezdzam przez te ulice na rumaku jak w 'Szale' Podkowinskiego... :-)))
DeleteWańka Wstańka .... ja cież nie mogę to jeszcze takie cuda robią i sprzedają ? Dzieciństwo. Brak blaszanego samochodu na metalowym kablu z korbką i klikadełka co doprowadzało dorosłych do szału :) łezka w oku :)
ReplyDeleteMoje dziecię dostało jakiś czas temu unowocześnioną, bardziej przyjazną oku wersję wańki. I też byłam zdziwiona, że to jeszcze istnieje.
DeleteSorry za linkowy śmieć:
(https://www.google.de/search?q=stehaufm%C3%A4nnchen&source=lnms&tbm=isch&sa=X&ei=qJACU43KLIHPtAai8YGYDQ&sqi=2&ved=0CAcQ_AUoAQ&biw=1280&bih=653#q=stehaufm%C3%A4nnchen+spiegelburg&tbm=isch)
Mysle, ze tam na Wschodzie tez odcinaja kupony od wspomnien. Stad za jedyne osiemnascie ojro klasyczna wanka wstanka. Moze nawet z tej samej matrycy, co i przed czterdziestu laty, a moze sprytni chinczycy wydlubali nowa?
DeleteOprocz wanki wstanki jest tez Kiwaczek. Palec pod budke, kto pamieta Kiwaczka?
Ach, no a do tego, sa tez nowe odcinki 'Wilka i Zajaca'.
Pamiętam, przyjechał w skrzynce z pomarańczami :) I Krokodyla Gienę pamiętam. A fajny ten nowy "Wilk i Zając"? Bardzo poproszę o kolejne odcinki z życia tubylców!
DeleteNowy Wilk tu: http://www.youtube.com/watch?v=1mbkZehjvQc
DeleteZe spora dawka ironii.
Nu zajc .... to pagadim :D
Deletenic to, przecież drożdże żyją i prowadzą bogate życie wewnętrzne:-)
ReplyDeleteCzasem zbyt bogate :-)
Deleteale napisalas, widze to, ide tamtędy. Inkoguto
ReplyDeleteEkonomiczny spacer bez nadwyrezania kolan, rzepek i miesni :-) cala przyjemnosc po mojej stronie!
DeletePięknie opisany folklor lokalny. Z Tobą, Kaczko, nudzić się nie sposób :).
ReplyDelete:*
DeleteA mnie najbardziej ujęłaś tą wiszącą skałą, której chciałabyś szukać.
ReplyDeleteNo ale ja z gór:)
Ja znad Odry, ale chetnie gubie sie w gorach :-)
DeleteA mnie ten opis przeraza troche. Widze totalna depresje - tzn. moja, nie Kaczki! Ja bym w takim miejscu nie wytrzymala na dluzsza mete, no ale to pewnie dlatego ze brakuje mi talentow hobbystycznych, stylistycznych i literackich:)
ReplyDeleteTo zlosliwosc losu. Zawsze chcialam mieszkac w ogromnym, anonimowym miescie. Im bardziej chcialam tym los mi ograniczal metraz. Urodzilam sie w polmilionowym, a teraz blakam sie po wsiach i siolach :-)
Delete