[125]

[12 Nov 2014]

(...)
Naukę niemieckiego porównuję odważnie do układania okrągłej  kostki Rubika.
Z zawiązanymi oczami.
Na czas.
Nic dziwnego, że mi to nie wychodzi, ale wszak nie od razu Berlin zdobyto.
Norweski nie jest w tej materii szczególnie przydatny, gdyż ortografii uczył się za Bismarcka i nigdy nie zadał sobie trudu, by przyswoić postrewolucyjne zasady.
Bywają więc te niesłychanie rzadkie momenty, gdy wiem lepiej.
Ale zasadniczo, co tu kryć, nie wiem nic.
Ma to swoje dobre strony, gdyż wszystko mnie cieszy.
Na przykład, brak nazewniczego polotu, osobliwa semantyczna dosadność i to, że Goethe rymował (zaznaczam! to subiektywne odczucie) dość ciężką ręką, nieomal jak ‘w nosie –prosię’.
Język , dostrzegam, wiele mówi (sic!) o narodzie.
Ostatnio prowadząca nam zaniemogła i przysłano zastępstwo.
Zastępstwo pochodziło z Federacji i zachodzę w głowę, czy reprezentowało wrodzony, czy nabyty model dydaktyki języków obcych?
Zastępstwo było wrażliwe na przerwy na myślenie (Schnell! Schnell!) i wydawało się, że najchętniej lało by nas wszystkich linijką po łapach przy każdym źle wykrztuszonym umlaucie.
Dla mnie nostalgia i powrót do piątej klasy podstawówki. Anglosasi niby wykazali jakieś zarzewie buntu, ale ostatecznie zaczęli oficjalnie przepraszać, że żyją.  Jugosłowianie natychmiast ruszyli kolaborować z systemem i donosić na mniej rozgarniętych. A Japonka, chyba trochę z natury niezdolna, by artykułować co bardziej karkołomne zbitki niemieckich sylab, miała nieprzenikniony wyraz twarzy i kłaniała się nam po każdym ćwiczeniu.
Zastępstwo cisnęło nam na odchodne dwieście dwadzieścia nowych słówk, które kazało wykuć na pamięć na czwartek. Ozdobiwszy uprzednio każde jedno nieodłącznym derdiedas.
Czy cieszę się, że nie zapisałam się na kurs intensywny? I owszem. Bardzo.
Ale podział jakiego dokonało Zastępstwo, podział na słowa ważne oraz te wyłącznie ‘zum dekorieren’, winien moim zdaniem być oficjalną jednostką w lingwistyce.

(...)
Z okazji świętego Marcina Derekcja przebrała się za Simona i Garfunkela i uderzając w struny gitary, ze śpiewem na ustach przeprowadziła dziateczki na drugą stronę dwupasmówki.
Jak Mojżesz.
Widziałam to.
Setka dzieci, każde z latarenką nietrwale osadzoną na patyku i podłączoną do obwodu elektrycznego z żarówką. (W trakcie imprezy odntowano kilku porażonych, którzy postanowili podłączyć się do baterii zamiast żarówki.)
Personel i rodzice.
Matki z wózkami. (Z nieznanych przyczyn, największa troska Derekcji i powód jej nerwowej agitacji.)
Niemowlęta (a raczej po prostu Biskwit) bez czapeczek. (Bezpośrednia przyczyna lęków napadowych Derekcji.)
I poszli świecąc, choć dzień jeszcze był jasny.
Derekcja jak samotna boja z gitarą powstrzymała ruch na dwupasmówce.
Kierowcy trąbili, lżyli Derekcję słowem wulgarnem, grozili sankcjami i prokuraturą, światła sygnalizacji zmieniały się raz po raz, Rezolutne Liski splątały druciki  od latarenek i rozplątywały je na środku przejścia dla pieszych, matki wymieniały się przepisami na kluski, chodnik po drugiej stronie ulicy okazał się zbyt wąski, przedszkolaki zablokowały całe skrzyżowanie, zapanował bezruch i stagnacja, a Derekcja stała na środku jezdni przygrywając sobie na gitarze.
Piękne.
Ale w końcu coś drgnęło i dotarli do Domu Spokojnej Starości.
Wyłuskani z kurtek, oskubani z nadopiekuńczych rodziców ruszyli przez ciemne korytarze śpiewając ‘Laterne, laterne’, a ja nie nadążałam rozdawać chusteczek.
Nawet koreańskie matki, które dotychczas wydawały mi się pozbawione jakichkolwiek mięśni mimicznych twarzy, łkały wzruszone.
I tak się niosło to ‘Laterne’ przez mrok, wibrując uroczym niemieckim ‘ehr’. (Dowód na to, że do piątego roku życia człowiek faktycznie przyswoi każdy akcent jak gąbka.)
Po występach święty Marcin, uderzająco podobny do Pana z grupy Oposów ' [1],  rozdał dziateczkom po bułce ulepionej na kształt Golema z rodzynkowymi oczami. Teoretycznie, Derekcja przykazała dzieciom, by zgodnie z tradycją odpaliły rodzicom po kawałku tej bułki.
Dynia udawała, że tej części przemówienia nie zrozumiała.
Nocą obudziło mnie ‘Maaaaaaaaaaaaaaamo!’
Pobiegłam łamiąc nogi.
Obudzona Dynia siedziała na łózku gotowa by zadać pytanie:
Why Saint Martin had no HORSE?! Where was THE HORSE?!
No właśnie, droga Derekcjo, gdzie koń?


[1] Na nic się zdały okulary przeciwsłoneczne (!) na pół twarzy.


(...)



(...)
I najważniejsze!
Lada moment ruszamy z Robótką! Edycja 2014!
Można ustawiać się w blokach startowych.
(W tym roku na specjalne życzenie Robótkowiczów rozbudowana na miarę możliwości i limitu znaków, charakterystyka Bohaterów.)


©kaczka
23 comments on "[125]"
  1. no rzeczywiście ... rynek nie cierpi próżni ;)

    ReplyDelete
  2. Stoję w bloku startowym nr 1. Być może?

    ReplyDelete
  3. U nas tez byla w grupie jedna Japonka, i niemiecka wymowa powodowala u niej ból i nieomal paraliz miesni twarzy. Najgorzej bylo z litera "p". Az sie czerwona z wysilku robila. I nic.
    Anglosasów nie mielismy, za to wielu braci i sióstr ze wschodu, którzy wcale nie kryli sie z faktem, ze sa na kursie tylko dlatego, ze inaczej zostana pozbawieni zasilku. Oraz ze nie przewiduja podjecia dzialalnosci zarobkowej przez emerytura. Ani po, rzecz jasna.
    Natomiast kwestie braku konia uwazam za razace i zaslugujace na nagane zaniedbanie!!!

    ReplyDelete
  4. Wer der Dichter will verstehen, muss in Dichters Lande gehen. Goethe.
    :-)

    ReplyDelete
  5. Brak konia to rzeczywiscie sprawa niecierpiaca zwloki!
    Wiecej nie napisze, wloczka zlota placze mi rece, sztandar robotkowy w toku...

    ReplyDelete
  6. O, Robótka! A ja właśnie się zastanawiałam, kiedy ją ogłosicie. Bo w tym roku koniecznie, koniecznie muszę. Czekam niecierpliwie na szczegóły :)

    ReplyDelete
    Replies
    1. a ja już robotkowe przygotowania poczyniłam i mam nawet przygotowaną już paczkę z kartkami dla całej rodzinki nr 5 ;)

      Delete
    2. Zacnie, zacnie! Ja niestetyż mam dwie lewe ręce wiecznie zajęte dziećmi, więc manufaktury nie otworzę, ale tak sobie myślę, że muszę wreszcie myśli o tamtych Dużych Dzieciakach przekuć w coś fizycznego. :)

      Delete
  7. A jak staruszkowie przeżyli najazd?

    ReplyDelete
  8. są tacy co potrafią się nauczyć bełkotu zwanego językiem angielskim, niedostępnego wielu wybitnym jednostkom (polecam opis egzaminu u K.O. Borchardta), ja takoż ni cholery nie odróżniam co oni faflunią. Język niemiecki ma gramatykę mocno wczepioną w łacińską, więc jest logiczny, ma normalną wymowę i nie zostawia miejsca na fanaberie w rodzaju w tym słowie te same głoski będziemy wymawiać zupełnie inaczej niż w innym, bo tak.

    ReplyDelete
  9. Derekcja z gitarą! - jestem w domu.
    Z tą różnicą, że mojej Derekcji wózki były niestraszne. Szłyśmy na spacer powiązawszy dziatwę skakankami.
    Łezka się kręci w oku normalnie :)

    ReplyDelete
  10. Ach, pamiętam to: Ich geh mit meiner LateeeEEErneee!!! na dzwięk którego ruch kołowy w kierunku autostrady zamierał albowiem przedszkolaki przeprawiały się do starego sadu aby czcić Św. Marcina oraz zbiory dyni. Teraz pozostało mi jedynie pieczenie ciast na x-mas kole pierwszego listopada...
    Co ciekawe u nas zasady p-poż i BHP nie obowiązywały i dzieci uroczo polewały siebie, rodziców, panie z gitarami oraz chodniki i ulice rzekami wrzącego wosku z latarenkowych świeczek. No ale austriacy to naród twardych górali i jakaś tam płonąca lub poparzona ofiara tradycji nie robi na nich wrażenia.
    Co do konia to ja się nie dziwię protestom, bo jakby nie patrzeć to mógłby być calkiem spory dodatkowy kawał drożdzowej buły z rodzynkami do konsumpcji a tak skończyło się na jednym smętnym Marcinie z 2 rodzynkami. Też czułabym się oszukana.

    ReplyDelete
  11. A my w tym roku po raz pierwszy świętowaliśmy nie Martina, a Martinhão, koń był, drewniany. A niemiecki taki zły nie jest:) Logiczny przynajmniej, a i wymowa łatwa. Ciekawa jestem o co chodzi w robótkach, poczekam cierpliwie.

    ReplyDelete
    Replies
    1. Wymowa w niemieckim jest tak naprawdę wg mnie tylko pozornie łatwa. Szczególnie dla narodu zza wschodniej granicy, który nie bardzo wie, co i kiedy ma zrobić z długimi i krótkimi samogłoskami... Jeśli oczywiście w ogóle wie, że takie istnieją...
      (Dlatego bardzo jestem ciekawa, co zastępstwo z Rosiji na kursie kaczkowym na to.)

      Dlatego pierwszą rzeczą, na jaką staram się zwrócić uwagę delikwentom, to wymowa tego nieszczęsnego "Ich komme aus P-O-len", z tym po polsku wymawianym, krótkim i otwartym o, które od razu daje info, że no faktycznie z Polski... ;-))

      arbuz

      Delete
    2. To oczywiste, że długość samogłosek jest największym problemem dla Polaków, moim zdaniem większym niż umlauty.

      Delete
  12. A latarenka profesjonalna :-) Dynia sobie sama machnęła konia, nie czekała na marne podróby...

    Czy u Was później trzonek latarni także pełnił rolę magicznej różdżki; szpicruty na rodziców, niosących dziecię na barana; batuty, jak również patyka do grabienia i wyznaczania trasy przy jednoczesnej jeździe wózkiem? ;-) (obserwacje z pochodu u nas ;-) ).

    arbuz

    ReplyDelete
  13. Konia być może nie było, za to ja znów zarżałam. Iha, ihaaaaa ;)

    Hej, robótka, rooo-bót-ka!

    ReplyDelete
  14. Wzruszający pochód! :)
    A do Robótki już zacieram ręce. I trę brylowe szkła. Będzie zabawa na sto dwa:)

    ReplyDelete
  15. Informuję, że koń jest w Poznaniu. Albowiem co rok 11 listopada poznańska gawiedź wiwatuje na cześć idącego główną ulicą Marcina na białym koniu (żywym) i zajada rogale marcińskie w kształcie jego kopyt.

    ReplyDelete
    Replies
    1. Ty wiesz, że ja długo dumałam z której strony rogal jest podobny do kopyta?

      Delete
    2. No właśnie też się zadumawszy.

      Puknij mnie rogalem w czoło.

      Delete
  16. Kaczko, ad paragraf pierwszy, ja mam wykształcenie w tym kierunku, więc w razie czego pisz. I jakieś Eselsbrücke też mogę podrzucić :)

    ReplyDelete