[4 May 2011]

(...)
Dynia nagle – nieustannie zaskakują mnie te przemiany –  jest jak rtęć z termometru.
Żywa choć nie tak srebrna.
Jest tu i tam i obok i nad i teraz i wcześniej i pomiędzy i wśród.
Jednocześnie.
Dostaję zadyszki od samego się przyglądania.
Dynia raczkuje.
Pierwszy raz przydarzyło jej się zsynchronizować kończyny w lodziarni Herr Köpke.
Na azymut świeżo odlanego z matrycy, gorącego, cynamonowego wafla.
(Wiadomo! Jedzenie.)
Raczkuje.
A wczoraj jeszcze siedziała nieruchomo jak rzeźba ze stiuku obłożona wianuszkiem zabawek. Jak z reklamy macierzyństwa.
Plask plask plask plask.
Prześladuje mnie tętent małych łapek.
Winfred Pierdoła, ten który bezskutecznie namawiał hallo baby komm mit oraz do znudzenia przekonywał, że krabbeln macht spass... Winfred Pierdoła nie nadąża już uciekać przed Dynią. Dynia czai się, dopada i ciska Winfredem po ścianach. Winfred upada na plecy i przebiera nogami w powietrzu jak duży pomarańczowy żuk. Nadal utrzymuje, że macht spass.
Słowo NIE! we wszystkich językach urzędowych świszcze nad głowami tak często, że winno mieć ryczałt na przeloty nad naszą przestrzenią powietrzną.
Dynia świetnie rozumie NIE!
Haniebne ograniczenia wolności puentuje ostentacyjnym, czerwonym z wysiłku, zezowatym, tryskającym śliną prrrrrrrrrrrrruttttttt! prosto z napchanych powietrzem policzków.
Dynia krzyczy AP! i nie chodzi tu ani o apostrofy, ani aparycję, ni o apanaże, ni apopleksję.
Dynia krzyczy AP! i podkreśla żądanie rękami wzniesionymi do góry.
Winda, raz.
Dynia tańczy.
Don’t call my name, Alejandro I am not your babe, Fernando ... i płonie wełniany dywan pod Dyniowym kuprem.
Dynia czyta, całuje, wyrzuca, wrzuca, wysypuje, próbuje wstawać, upada, podnosi się.
Dynia.
Jest tu i tam i teraz i wcześniej i pod i za i w końcu przy przebieraniu wyrwę jej nogę i nawet kot sąsiadów na widok tej ewolucji nadciągającej z kwikiem w jego stronę plask plask, nastroszył się i zwiał.
O metaforo!
Dynia definitywnie zsunęła się z moich kolan.
Wczoraj.
Zsunęła się z kolan i podążyła ku własnym sprawom.
Własne sprawy, dwie sycylijskie dziewczynki i Dynia la bimba bionda, drewniane koraliki, pluszowe zwierzątka, własne sprawy i zabawy.
Nawet nie spojrzała w moją stronę.


(...)
Dynia przejechała ponad trzy tysiące kilometrów, my dodatkowy tysiąc, ja dodatkowe siedem godzin w pociągu.
(Spirit of Britain zwodowany miesiąc temu już zdążył przesiąknąć smażeliną z ryb i kartofli.)
Republika Federalna wzdłuż i wszerz.
Od Ostsee po Bawarię. Od muzeum Karola Maja po szpital w Szwarcwaldzie.
Mapa, która wiodła nas przez Europę była tak dokładna, że równie dobrze Norweski mogłeś zabrać globus (!)...
W Belgii po znakach szukaliśmy Liège.
Luik?!
No żesz.
Luik Huik Duik.
Zaginieni siostrzeńcy kaczora Donalda?
Nasza mapa wskazywała jedynie Brukselę i Maastricht oddalone od siebie o centymetr. Taka skala tej przygody.
Dynia nic to. Mogła jechać i jechać.
Czasem miała dosyć, czasem my mieliśmy dosyć, głównie tego po tysiąckroć karaoke pod płytę z The wheels on the bus go round and round...
Pomysł na tę podróż wygrałam razem z weekendem w duńskich fiordach w konkursie: co wiesz o swojej ulubionej, teutońskiej telenoweli?
Wiedziałam najwyraźniej sporo, co winno dać organizatorom do myślenia, bo pytania były w języku dla mnie –  bez fałszywej skromności –  obcym.
Wygrałam.
O ironio losu, wygrałam po teutońsku.
Zabawne, bo po wielokroć, od pierwszego obejrzanego odcinka telenoweli powtarzaliśmy, że warto byłoby do tego Flensburga...
No i szast prast.
Dyni najbardziej przypadł do gustu hotelowy, śniadaniowy bufet oraz wieczorne, wytworne, restauracyjne posiłki.
Na rzecz apetytu Dyni utraciłam połowę swych porcji. (Cwany Norweski zamawiał krwawe steki, którymi przecież nie mógł dzielić się z dziecięciem.)
Flądry, kraby, łososie, cytryny, smażone kartofle, currywursty, lody, torty, kremy i piany.
Piany piwne, po które Dynia sięgała wgłąb kufla po łokcie i mleczne piany zamawiane specjalnie, by w spokoju wypić własną filiżankę kawy.
Gdy sprzątano nasze talerze, Dynia szukała prowiantu na sąsiednich stolikach.
W hotelu Dynia zachowywała się poprawnie do chwili, gdy nałożyliśmy embargo na oglądanie miejscowej wersji Teutoni mają talent i zarzuciliśmy na Dyniowe łóżko chustkę jak na klatkę z papugą.
Szwedzcy goście z sąsiedniego pokoju słyszeli, o czym nie omieszkali przy śniadaniu, więc jeśli fonię Dyni skomentowali powściągliwi Szwedzi... to oddaje amplitudę.
I gdyby tylko te duńskie fiordy nie były tak płaskie jak naleśnik Flensburg, rewelacyjny Flensburg byłby ekonomiczną wersją Bergen i okolic.
Z Flensburga, ci, co mają migdały przywieźli sobie zapalenie.
Ci bez migdałów, upiorny ból gardła.
(Wszyscyśmy jedli lody z tego samego rożka. Po rożku rozbiegły się pewnikiem paciorkowce.)
Niemiecka pediatra wręczyła słoik antybiotyku.
Jak nie amo to cefto o smaku syntetycznej pomarańczy.
Kruszeję w obliczu paciorkowców.
Podałam Dyni całą serię.
Do kitu.
Acz Dynia ozdrowiała natychmiast.
Współczesne trendy w medycynie na zapalenie migdałów przypisują również lody.
Może od tych lodów ozdrowiała?


... to be continued...

(...)


©kaczka
6 comments on " "
  1. Hurra, Kaczka wrocila zza morza! Wiosna idzie!

    ReplyDelete
  2. Moja Babcia Weronika (rocznik 1911) zawsze jedząc lody mówiła: Dobre na anginę.
    :D

    ReplyDelete
  3. Jak dobrze, że już jesteście :)))
    I jaki piękny nawias z frytek na zdjęciu :)))
    W sprawie gardła i lodów - był taki lekarz w mojej studenckiej przychodni, który miał zamiłowanie do rymów i mówił tak na przykład - "nie ciepły szal, a dwie lodów gały wyleczą ci, gwiazda, migdały."

    ReplyDelete
  4. gratuluje raczkowania:)teraz to juz nigdy sobie nie odpoczniesz;)

    ReplyDelete
  5. ... drazac watek gardlowych porad i medycyny naturalnej - Dynia z tej mikrobiologicznej przyczyny jada od kilku dni kasze srebrna lyzka.

    Wiosna, raz!
    Raczkowanie lepsze niz joga, aerobik i pilates :-)

    ReplyDelete
  6. Flennsburg! Moje pierwsze niemieckie miasto ever! (AD 1995 chyba).

    ReplyDelete