1597-1598

[29-30 Jun 2013]

(...)
Jak prosto w tych współrzędnych być matką idealną.
Tak prosto, że powiadam, aż sama sobie czasem zazdroszczę.
Tak prosto, że mogłabym organizować turnusy dla zgarbionych i przygiętych do ziemi ciężarem etosu Matki Polki.
Niedalejże szukać przykładu!
Dzisiaj.
Zaproszeni na pokoje do Emeryka-Emetyka III i siostry jego FaunyorazFlory, stąpamy po welurowych, czerwonych dywanych hojnie rozwiniętych również w klozecie, sięgamy po napoje chłodzące z kuchennej lodówki, a na tej lodówce – tygodniowe menu dla Emeryka-Emetyka.
Poniedziałek – lasagne.
Wtorek – pizza (z zamrażalnika).
Środa – pięć paluszków rybnych.
Czwartek – hot-dogi.
Piątek – paj z kurczaka.
Sobota – chińskie na wynos.
Niedziela – resztki z tygodnia lub hamburger w bułce.
Nawet mi się już brew nie unosi, więc jedynie studiuję z zainteresowaniem, Malinowski ze swym rosołem na kości wśród ludów wysokorozwiniętych i wysokoprzetworzonych, a tu matka Emeryka-Emetyka widząc, że wzrok zawiesiłam, rzecze:
- Odkąd zaplanowałam, moje życie stało się takie proste... najszczerzej ci, kaczko tę technikę polecam.
Ponieważ wypada czerpać z wiedzy socjoszczepu, w którym żyć przyszło, pytam: a jak w takim razie zmieniasz wpisy na tej dekupażowanej, wyklejonej wstążkami i konfetti, haftowanej krzyżykami i opisanej farbą olejną tablicy?
Nie zmienia.
W każdy czwartek od wczoraj do końca świata Emeryk-Emetyk będzie spożywał hot-dogi.
In saecula saeculorum.
AMENT.
Producenci bułek, parówek oraz keczupu Heinz mogą spać snem spokojnym.
(I przebóg, już się nie gorszę, ani nie nawracam. Myślę, że może to wręcz uczyni Emeryka silnym i twardym? Nie obudzi się on nigdy w środku nocy fantazjując o talerzu frulijskiej polenty, co mnie zdarza się od kilku dni i pozostawia w okrutnym rozdarciu i niespełnieniu.)
Węsząc soczystą pożywkę dla mej miłości własnej pytam tedy matkę Emetyka, czy taki hot-dog występuje sam, czy w akompaniamencie płodów rolnych: pomidora, marchewki, ogórka lub innego gatunku flory (sic!)?
Sam występuje, bo Emetyk nie lubi płodów rolnych z ziemi, ani sauté.
Czy mogłabym zatem czuć się lepiej? Jeszcze lepiej?
Ja, matka, która wygarnia z zamrażalnika i rzuca dziecinie na talerz marchewkę z groszkiem, odmrożoną pospiesznie mikrofalami lub uparcie realizuje imperatyw, by raz w miesiącu nakarmić maleństwo gorącą zupą na kości?
We własnych oczach jestem Nike. Kariatyda. Obsada z Olimpu może mi garnki czyścić.
Jedną ręką podtrzymuję świat, drugą rwę sałatę na strzępy, by przyszłość, nie do końca jeszcze określonego narodu się napchała witaminą.
A w dodatku to nie koniec kandyzowanych wiśni na torcie mej doskonałości.
Bo oto okazjonalnie wpuszczam Dynię na pokoje do Emeryka-Emetyka i ona żre tam zimną pizzę, zimne hamburgery w bułce, koktajlowe kiełbasy, kiełbasiane rolki, czekoladowe babeczki, worki czipsów, lukier na trzy palce, strzyka sobie w gardło keczupem, popija to wszystko rozbełtanym w kolorowej wodzie aspartamem, beka i ... co najważniejsze... uważa, że przyzwalając jej na tę orgię, która zabiłaby nawet albatrosa, jestem idealną matką.
Podwójne bingo.
Korona i berło.
Niewyjaśnione natomiast wciąż pozostaje, jak na diecie obfitej w marchewkę z groszkiem i winegrety, na diecie ubogiej w parówki, rybne paluszki i chińskie na wynos, BMI Dyni zmiata z powierzchni Emetyka i resztę karmionych według powyższego planu dziateczek.
Geny?
Zrzućmy na geny.

©kaczka
14 comments on "1597-1598"
  1. O matóló. I to się dzieje naprawdę, w tych tam szerokościach geograficznych? Niby obiło mi się o uszy, że wyspiarze się z "konsumpcyjni syfiarze" rymują, ale jednak... z drugiej strony, wentyl bezpieczeństwa Dyni zapewniasz, a co do BMI, to geny czy inne paskudztwo, nie ważne. Ważne, że inwestycję na przyszłość poczyniasz właściwą (osobiście uważam, że najlepsza inwestycja w progeniturę to inwestycja w jej menu). Ament.

    ReplyDelete
  2. O jeny! Już drapię się po głowie patrząc na moje zakasane rękawy przy wiadrze z czereśniami.
    Ale jednak,jak piszesz, że BMI to poza tym zasięgiem, to ja tablicę chyba kupię i raz na pół roku wykorzystam to wspaniałe menu: nakażę ojcu dziatwy przygotować i podawać a ja... a ja będę dryfować i wyjadać czereśnie ze słoika, owocki z rumtopfu, popijać naleweczką (wybór smaku do smaku), przygryzać ogórkiem kiszonym lub surowym i pomidorkiem z krzaka.
    No bo co to jeden tydzień jak cały rok...przesadzam?

    ReplyDelete
  3. Protestuję! Kaczko nie daj zarzucić nic a nic waszym genom. Emetyki - dumni spadkobiercy kulinarnej anty-sztuki wyspowej - niedożywione szczypiory z polisą na osteoporozę, a Dynia ma z czego rosnąć! Nie daj się, faken! Protestuję! I do kubła z przykładaniem BMI i innych liter do narybku naszej ludzkości. Oszczędźmy im, błagam!

    a poza tym, biję pokłony wzorze Matek Polek! ;)

    p.s. wyślij adres cholero, listonosz zrobił już rozgrzewkę dookoła bloku.

    ReplyDelete
  4. Matko i ojcze niebieski. Zobaczyłam to menu i... oszczędzę Ci, Kaczko, opisu fizjologicznych reakcji mojego żołądka.
    I myślę ciepło o mojej siostrzenicy, której dziadkowie mają maciupeńki przydomowy ogródek z własnymi pomidorami, sałatą, marchewką, szczypiorkiem. Nawet truskawki w doniczce! I ona to wszystko zjada z uśmiechem. A jej BMI pewnie bliskie jest BMI Dyni :). I wcale nie należy do niezdrowych, oj nie.
    Ściskam! :)

    ReplyDelete
  5. Z moich osobistych doświadczeń i obserwacji wynika że dzieci solidnie i różnorodnie odżywione, pulchne w dzieciństwie w okresie dojrzewając przechodzą metamorfozę zgoła diametralną i zaczynają należeć do grona osób szczupłych i gibkich. I odwrotnie szczypiory dziecięce często kończą jako nastoletnie pulpety.

    ReplyDelete
    Replies
    1. Zgadzam się. Zaobserwowałam to samo (:

      Delete
  6. No Kaczko, przecież wiadomo, że geny! Sałata ma geny, marchewka ma geny...groszek, o zgrozo, pewnie też ;) Recepta podobno jest prosta (jak się dobrze przysłuchać swojskim aftorytetom): to co ma geny należy odrzucić i spożywać jeno wysoce przetworzone, bo takie to już na pewno bez genów ;P Wysoce wykwalifikowane źródła nie wskazują wszak skutków w zakresie BMI, ale to w końcu jest problem 'under research', więc kto wie, kto wie ;D

    ReplyDelete
  7. tak. geny. tego się trzymam, bo inaczej bym zwariowała biegając po tarasie (ku uciesze sąsiadów rzecz jasna) z łyżką zupy/kawałeczkiem jabłka/kubkiem jogurtu (zależnie od sytuacji).

    Czasami mam wrażenie, że ludzie, którym przyszło żyć w naszym sąsiedztwie uważają, że my nic innego nie robimy całymi dniami tylko karminy dziecko. i mają rację.

    ReplyDelete
  8. No to się narażę teraz...tablicę mam! To znaczy papierek na lodówkę mam, z menu, na tydzień cały! A papierek brzydki bez ozdób różnorodnych jest wynikiem frustracji matczyno-kucharskiej. Że zawsze wymyślam co ugotować, że w środę o osiemnastej dzieci na kolanach błagają, że chcą tacosy a ja nic do nich nie mam i albo je oleje sikiem prostym, albo rower między nogi i do sklepu. A niech cała rodzina się pomartwi piętnaście minut w niedzielę wieczorem i pomoże matce coś wymyślić. A niech zobaczą czarno na białym, że podawany codziennie makaron z sosem pomidorowym nie wygląda na papierze już tak różnorodnie. A niech poszperają trochę w stu dwudziestu księgach kucharskich i znajdą coś nowego, coś co ja im przygotuję a im nie będzie smakowało. A co? To tyle na temat tablicy :-)! A post, jak zwykle bomba!

    ReplyDelete
  9. U Zaprzyjaźnionej Młodego taki jadłospis funkcjonuje dla całej rodziny. Niezmienny również od lat.Poniedziałki fasolka z puszki, wtorki pizza z zamrażarki, we środy... Pewną odmianą ( albo i nie , bo może tylko nie piszesz) jest dzwonienie dzwonkiem na posiłki( dziecek 5, od 11 lat wzwyż ), kto nie przychodzi ten nie je.
    Czy można się dopisać do matek zasłużonych?

    ReplyDelete
  10. a co przepraszam nie tak z BMI Dyni? na zdjęciach wygląda na BMI wzorcowe. proszę dziecku nie wypominać :)

    myślę, że Emeryk do hot-doga zjada płody rolne w postaci przetworzonych i zamrożonych kartofli pokrojonych w paski. i niech se je, na zdrowie, co czwartek i co wtorek.

    ReplyDelete
  11. Jak miałabym w menu tylko to co Emetyk, to też bym chudą kością sterczała. Bo takich 'przysmaków' zjadałabym tyle, aby przeżyć.
    Ostatnie dni Maszka spędza u babci w ogródku - marchewka pęczkami chrupana, prosto z ziemi (ledwo opłukana), zagryzana groszkiem zielonym, prosto z krzaka, i garściami rwanymi poziomkami. Słowem - dziecko w końcu je. Mam nadzieję, że w końcu wpłynie to na jej BMI ;), bo te miejskie warzywa to i jej i mi jakoś tak paierowo-plastikowo zalatują.

    ReplyDelete
  12. Zaczelam odpowiadac na komentarze, ale mi sie wymknelo spod kontroli, znaczy temat mnie cisnie, nomen omen na zoladku lezy... Bedzie addendum :D

    ReplyDelete