[29-30 Jun 2013]
(...)
Jak prosto w tych współrzędnych być matką idealną.
Tak prosto, że powiadam, aż sama sobie czasem zazdroszczę.
Tak prosto, że mogłabym organizować turnusy dla zgarbionych i przygiętych do ziemi ciężarem etosu Matki Polki.
Niedalejże szukać przykładu!
Dzisiaj.
Zaproszeni na pokoje do Emeryka-Emetyka III i siostry jego FaunyorazFlory, stąpamy po welurowych, czerwonych dywanych hojnie rozwiniętych również w klozecie, sięgamy po napoje chłodzące z kuchennej lodówki, a na tej lodówce – tygodniowe menu dla Emeryka-Emetyka.
Poniedziałek – lasagne.
Wtorek – pizza (z zamrażalnika).
Środa – pięć paluszków rybnych.
Czwartek – hot-dogi.
Piątek – paj z kurczaka.
Sobota – chińskie na wynos.
Niedziela – resztki z tygodnia lub hamburger w bułce.
Nawet mi się już brew nie unosi, więc jedynie studiuję z zainteresowaniem, Malinowski ze swym rosołem na kości wśród ludów wysokorozwiniętych i wysokoprzetworzonych, a tu matka Emeryka-Emetyka widząc, że wzrok zawiesiłam, rzecze:
- Odkąd zaplanowałam, moje życie stało się takie proste... najszczerzej ci, kaczko tę technikę polecam.
Ponieważ wypada czerpać z wiedzy socjoszczepu, w którym żyć przyszło, pytam: a jak w takim razie zmieniasz wpisy na tej dekupażowanej, wyklejonej wstążkami i konfetti, haftowanej krzyżykami i opisanej farbą olejną tablicy?
Nie zmienia.
W każdy czwartek od wczoraj do końca świata Emeryk-Emetyk będzie spożywał hot-dogi.
In saecula saeculorum.
AMENT.
Producenci bułek, parówek oraz keczupu Heinz mogą spać snem spokojnym.
(I przebóg, już się nie gorszę, ani nie nawracam. Myślę, że może to wręcz uczyni Emeryka silnym i twardym? Nie obudzi się on nigdy w środku nocy fantazjując o talerzu frulijskiej polenty, co mnie zdarza się od kilku dni i pozostawia w okrutnym rozdarciu i niespełnieniu.)
Węsząc soczystą pożywkę dla mej miłości własnej pytam tedy matkę Emetyka, czy taki hot-dog występuje sam, czy w akompaniamencie płodów rolnych: pomidora, marchewki, ogórka lub innego gatunku flory (sic!)?
Sam występuje, bo Emetyk nie lubi płodów rolnych z ziemi, ani sauté.
Czy mogłabym zatem czuć się lepiej? Jeszcze lepiej?
Ja, matka, która wygarnia z zamrażalnika i rzuca dziecinie na talerz marchewkę z groszkiem, odmrożoną pospiesznie mikrofalami lub uparcie realizuje imperatyw, by raz w miesiącu nakarmić maleństwo gorącą zupą na kości?
We własnych oczach jestem Nike. Kariatyda. Obsada z Olimpu może mi garnki czyścić.
Jedną ręką podtrzymuję świat, drugą rwę sałatę na strzępy, by przyszłość, nie do końca jeszcze określonego narodu się napchała witaminą.
A w dodatku to nie koniec kandyzowanych wiśni na torcie mej doskonałości.
Bo oto okazjonalnie wpuszczam Dynię na pokoje do Emeryka-Emetyka i ona żre tam zimną pizzę, zimne hamburgery w bułce, koktajlowe kiełbasy, kiełbasiane rolki, czekoladowe babeczki, worki czipsów, lukier na trzy palce, strzyka sobie w gardło keczupem, popija to wszystko rozbełtanym w kolorowej wodzie aspartamem, beka i ... co najważniejsze... uważa, że przyzwalając jej na tę orgię, która zabiłaby nawet albatrosa, jestem idealną matką.
Podwójne bingo.
Korona i berło.
Niewyjaśnione natomiast wciąż pozostaje, jak na diecie obfitej w marchewkę z groszkiem i winegrety, na diecie ubogiej w parówki, rybne paluszki i chińskie na wynos, BMI Dyni zmiata z powierzchni Emetyka i resztę karmionych według powyższego planu dziateczek.
Geny?
Zrzućmy na geny.
©kaczka
(...)
Jak prosto w tych współrzędnych być matką idealną.
Tak prosto, że powiadam, aż sama sobie czasem zazdroszczę.
Tak prosto, że mogłabym organizować turnusy dla zgarbionych i przygiętych do ziemi ciężarem etosu Matki Polki.
Niedalejże szukać przykładu!
Dzisiaj.
Zaproszeni na pokoje do Emeryka-Emetyka III i siostry jego FaunyorazFlory, stąpamy po welurowych, czerwonych dywanych hojnie rozwiniętych również w klozecie, sięgamy po napoje chłodzące z kuchennej lodówki, a na tej lodówce – tygodniowe menu dla Emeryka-Emetyka.
Poniedziałek – lasagne.
Wtorek – pizza (z zamrażalnika).
Środa – pięć paluszków rybnych.
Czwartek – hot-dogi.
Piątek – paj z kurczaka.
Sobota – chińskie na wynos.
Niedziela – resztki z tygodnia lub hamburger w bułce.
Nawet mi się już brew nie unosi, więc jedynie studiuję z zainteresowaniem, Malinowski ze swym rosołem na kości wśród ludów wysokorozwiniętych i wysokoprzetworzonych, a tu matka Emeryka-Emetyka widząc, że wzrok zawiesiłam, rzecze:
- Odkąd zaplanowałam, moje życie stało się takie proste... najszczerzej ci, kaczko tę technikę polecam.
Ponieważ wypada czerpać z wiedzy socjoszczepu, w którym żyć przyszło, pytam: a jak w takim razie zmieniasz wpisy na tej dekupażowanej, wyklejonej wstążkami i konfetti, haftowanej krzyżykami i opisanej farbą olejną tablicy?
Nie zmienia.
W każdy czwartek od wczoraj do końca świata Emeryk-Emetyk będzie spożywał hot-dogi.
In saecula saeculorum.
AMENT.
Producenci bułek, parówek oraz keczupu Heinz mogą spać snem spokojnym.
(I przebóg, już się nie gorszę, ani nie nawracam. Myślę, że może to wręcz uczyni Emeryka silnym i twardym? Nie obudzi się on nigdy w środku nocy fantazjując o talerzu frulijskiej polenty, co mnie zdarza się od kilku dni i pozostawia w okrutnym rozdarciu i niespełnieniu.)
Węsząc soczystą pożywkę dla mej miłości własnej pytam tedy matkę Emetyka, czy taki hot-dog występuje sam, czy w akompaniamencie płodów rolnych: pomidora, marchewki, ogórka lub innego gatunku flory (sic!)?
Sam występuje, bo Emetyk nie lubi płodów rolnych z ziemi, ani sauté.
Czy mogłabym zatem czuć się lepiej? Jeszcze lepiej?
Ja, matka, która wygarnia z zamrażalnika i rzuca dziecinie na talerz marchewkę z groszkiem, odmrożoną pospiesznie mikrofalami lub uparcie realizuje imperatyw, by raz w miesiącu nakarmić maleństwo gorącą zupą na kości?
We własnych oczach jestem Nike. Kariatyda. Obsada z Olimpu może mi garnki czyścić.
Jedną ręką podtrzymuję świat, drugą rwę sałatę na strzępy, by przyszłość, nie do końca jeszcze określonego narodu się napchała witaminą.
A w dodatku to nie koniec kandyzowanych wiśni na torcie mej doskonałości.
Bo oto okazjonalnie wpuszczam Dynię na pokoje do Emeryka-Emetyka i ona żre tam zimną pizzę, zimne hamburgery w bułce, koktajlowe kiełbasy, kiełbasiane rolki, czekoladowe babeczki, worki czipsów, lukier na trzy palce, strzyka sobie w gardło keczupem, popija to wszystko rozbełtanym w kolorowej wodzie aspartamem, beka i ... co najważniejsze... uważa, że przyzwalając jej na tę orgię, która zabiłaby nawet albatrosa, jestem idealną matką.
Podwójne bingo.
Korona i berło.
Niewyjaśnione natomiast wciąż pozostaje, jak na diecie obfitej w marchewkę z groszkiem i winegrety, na diecie ubogiej w parówki, rybne paluszki i chińskie na wynos, BMI Dyni zmiata z powierzchni Emetyka i resztę karmionych według powyższego planu dziateczek.
Geny?
Zrzućmy na geny.
©kaczka
O matóló. I to się dzieje naprawdę, w tych tam szerokościach geograficznych? Niby obiło mi się o uszy, że wyspiarze się z "konsumpcyjni syfiarze" rymują, ale jednak... z drugiej strony, wentyl bezpieczeństwa Dyni zapewniasz, a co do BMI, to geny czy inne paskudztwo, nie ważne. Ważne, że inwestycję na przyszłość poczyniasz właściwą (osobiście uważam, że najlepsza inwestycja w progeniturę to inwestycja w jej menu). Ament.
ReplyDeleteO jeny! Już drapię się po głowie patrząc na moje zakasane rękawy przy wiadrze z czereśniami.
ReplyDeleteAle jednak,jak piszesz, że BMI to poza tym zasięgiem, to ja tablicę chyba kupię i raz na pół roku wykorzystam to wspaniałe menu: nakażę ojcu dziatwy przygotować i podawać a ja... a ja będę dryfować i wyjadać czereśnie ze słoika, owocki z rumtopfu, popijać naleweczką (wybór smaku do smaku), przygryzać ogórkiem kiszonym lub surowym i pomidorkiem z krzaka.
No bo co to jeden tydzień jak cały rok...przesadzam?
Protestuję! Kaczko nie daj zarzucić nic a nic waszym genom. Emetyki - dumni spadkobiercy kulinarnej anty-sztuki wyspowej - niedożywione szczypiory z polisą na osteoporozę, a Dynia ma z czego rosnąć! Nie daj się, faken! Protestuję! I do kubła z przykładaniem BMI i innych liter do narybku naszej ludzkości. Oszczędźmy im, błagam!
ReplyDeletea poza tym, biję pokłony wzorze Matek Polek! ;)
p.s. wyślij adres cholero, listonosz zrobił już rozgrzewkę dookoła bloku.
Matko i ojcze niebieski. Zobaczyłam to menu i... oszczędzę Ci, Kaczko, opisu fizjologicznych reakcji mojego żołądka.
ReplyDeleteI myślę ciepło o mojej siostrzenicy, której dziadkowie mają maciupeńki przydomowy ogródek z własnymi pomidorami, sałatą, marchewką, szczypiorkiem. Nawet truskawki w doniczce! I ona to wszystko zjada z uśmiechem. A jej BMI pewnie bliskie jest BMI Dyni :). I wcale nie należy do niezdrowych, oj nie.
Ściskam! :)
Z moich osobistych doświadczeń i obserwacji wynika że dzieci solidnie i różnorodnie odżywione, pulchne w dzieciństwie w okresie dojrzewając przechodzą metamorfozę zgoła diametralną i zaczynają należeć do grona osób szczupłych i gibkich. I odwrotnie szczypiory dziecięce często kończą jako nastoletnie pulpety.
ReplyDeleteZgadzam się. Zaobserwowałam to samo (:
DeleteNo Kaczko, przecież wiadomo, że geny! Sałata ma geny, marchewka ma geny...groszek, o zgrozo, pewnie też ;) Recepta podobno jest prosta (jak się dobrze przysłuchać swojskim aftorytetom): to co ma geny należy odrzucić i spożywać jeno wysoce przetworzone, bo takie to już na pewno bez genów ;P Wysoce wykwalifikowane źródła nie wskazują wszak skutków w zakresie BMI, ale to w końcu jest problem 'under research', więc kto wie, kto wie ;D
ReplyDeletetak. geny. tego się trzymam, bo inaczej bym zwariowała biegając po tarasie (ku uciesze sąsiadów rzecz jasna) z łyżką zupy/kawałeczkiem jabłka/kubkiem jogurtu (zależnie od sytuacji).
ReplyDeleteCzasami mam wrażenie, że ludzie, którym przyszło żyć w naszym sąsiedztwie uważają, że my nic innego nie robimy całymi dniami tylko karminy dziecko. i mają rację.
No to się narażę teraz...tablicę mam! To znaczy papierek na lodówkę mam, z menu, na tydzień cały! A papierek brzydki bez ozdób różnorodnych jest wynikiem frustracji matczyno-kucharskiej. Że zawsze wymyślam co ugotować, że w środę o osiemnastej dzieci na kolanach błagają, że chcą tacosy a ja nic do nich nie mam i albo je oleje sikiem prostym, albo rower między nogi i do sklepu. A niech cała rodzina się pomartwi piętnaście minut w niedzielę wieczorem i pomoże matce coś wymyślić. A niech zobaczą czarno na białym, że podawany codziennie makaron z sosem pomidorowym nie wygląda na papierze już tak różnorodnie. A niech poszperają trochę w stu dwudziestu księgach kucharskich i znajdą coś nowego, coś co ja im przygotuję a im nie będzie smakowało. A co? To tyle na temat tablicy :-)! A post, jak zwykle bomba!
ReplyDeleteU Zaprzyjaźnionej Młodego taki jadłospis funkcjonuje dla całej rodziny. Niezmienny również od lat.Poniedziałki fasolka z puszki, wtorki pizza z zamrażarki, we środy... Pewną odmianą ( albo i nie , bo może tylko nie piszesz) jest dzwonienie dzwonkiem na posiłki( dziecek 5, od 11 lat wzwyż ), kto nie przychodzi ten nie je.
ReplyDeleteCzy można się dopisać do matek zasłużonych?
a co przepraszam nie tak z BMI Dyni? na zdjęciach wygląda na BMI wzorcowe. proszę dziecku nie wypominać :)
ReplyDeletemyślę, że Emeryk do hot-doga zjada płody rolne w postaci przetworzonych i zamrożonych kartofli pokrojonych w paski. i niech se je, na zdrowie, co czwartek i co wtorek.
Jak miałabym w menu tylko to co Emetyk, to też bym chudą kością sterczała. Bo takich 'przysmaków' zjadałabym tyle, aby przeżyć.
ReplyDeleteOstatnie dni Maszka spędza u babci w ogródku - marchewka pęczkami chrupana, prosto z ziemi (ledwo opłukana), zagryzana groszkiem zielonym, prosto z krzaka, i garściami rwanymi poziomkami. Słowem - dziecko w końcu je. Mam nadzieję, że w końcu wpłynie to na jej BMI ;), bo te miejskie warzywa to i jej i mi jakoś tak paierowo-plastikowo zalatują.
Zaczelam odpowiadac na komentarze, ale mi sie wymknelo spod kontroli, znaczy temat mnie cisnie, nomen omen na zoladku lezy... Bedzie addendum :D
ReplyDeleteKocham Cię Dziewczyno ;))
ReplyDelete