[8-9 Aug 2012]
O językach, na językach.
(...)
Lou musi tłumaczyć, dlaczego nie.
Ja, o ironio, dlaczego tak.
(Trudno, jak widać, ucieszyć opinię publiczną.)
Lou mówią, że wyrywa dzieci z korzeniami, dostępu do pierogów i Słowackiego im odmawia.
Mnie, że stawiam skanseny jak brazylijska, przedwojenna Polonia lub wprost, że krzywdzę, że wydziwiam, że to moje fanaberie, że odbieram szansę na łatwiejszą adaptację i studia w
Ivy League.
(Czekam, aż Bawarskie cioteczki wyskoczą z wersją, że knuję i konspiruję.)
(...)
Ja po swojemu,
Norweski po swojemu, ochronka w tutejszym z charakterystycznym, wiejskim akcentem, Rubenito jeszcze w innym (teoretycznie w hiszpańskim, praktycznie w jakimś pokrętnym galicyjskim dialekcie Abueli).
Między słowami, ochronka zapuszcza dziateczkom antypatyczną Dorę, która liczy
unos, dos, tres.
Przedszkole z kijankami ma podobno w programie zajęcia z francuskiego.
To jest – mam tego pełną świadomość – nieetyczny, brutalny eksperyment na żywym dziecku.
Nie mam grupy kontrolnej, nie mam spektakularnych efektów (ba! żadnych efektów nie mam), nie wiem, czy regres, czy progres, bez końca porównuję z rówieśnikami, nieustannie mam wątpliwości, czy to słuszna decyzja.
Dynia w tym względzie, jak i w każdym innym, bezpośrednio niezwiązanym z produktami spożywczymi, dyplomatycznie milczy.
I chwilowo nie zapowiada się, że kiedykolwiek przemówi, nawet jeśli skonfiskujemy kompocik.
(...)
Jest trudno, bo nie ma granic od-do.
Nigdy nie będzie.
Wszystko się w tych językach miesza, przelewa, kipi.
‘Jeden rodzic. Jeden język. Własny. Konsekwentnie.’ - to jedyna dostępna, naukowa zasada.
A jeśli matka z ojcem rozmawiają w trzecim? A co z czwartym, piątym, szóstym i dziewiątym?
A co, gdy do drzwi zapuka listonosz, gdy sąsiedzi włączą się do rozmowy?
A co, gdy Bawarskie cioteczki zapragną emablować łamaną polszczyzną? (
ZAUS, ZAUS, Dyniu!)
A co, gdy człowiekowi ze zmęczenia wszystko jedno?
Pół biedy, Lou, o brudnych talerzach w zlewie!
We własnym domu mogę o talerzach w czterech narzeczach na raz.
Dylemat, jaki język zanieść do piaskownicy?
Czy tubylcza matka, gdy usłyszy, że mówię po polsku nie porwie swego dziecka pod pachę i nie ucieknie w obawie przed czarnym ludem i zgnilizną moralną?
I czy mam ochotę przyznawać się do swojego paszportu, gdy jedna słowiańska matka ćwierka:
a tejaś powieć pa pa, bo cias na kąpciu kąpciu (podsłuchane przedwczoraj), a druga w czarczafie drze się na pół dzielnicy:
Izmael, jazda do domu, bo ci nogi z dupska powyrywam (to z ubiegłego tygodnia, kiedy jeszcze trwałam w przekonaniu, że Prorok zabrania wyrywać, a jeśli pozwala to wyłącznie na rwanie niewiernym).
Dynia milczy.
Mam przed oczami jej smutną minę, gdy wołała z huśtawki ‘
Łucyno, oć! Tu oć!’ A Łucyna stała w zaparte.
(Faktycznie upór Łucyny wynikał prawdopodobnie z ochoty na inne atrakcje, niekoniecznie zaś z niezrozumienia przekazu, ale smutek w oczach Dyni łamał serce.)
(...)
Wyrazy podziwu przyjmuję ostrożnie.
Byli już tacy, którzy lądowali na Marsie, a w ostatniej chwili kadłubek od rakiety im się roztopił albo radar rozkraczył.
(...)
To był mój pomysł i czuję, że ciąży mi odpowiedzialność.
Zaczęło się od smoczka.
-
Oszalałaś? – mówił
Norweski –
jak ją uspokoisz bez?
Sobą.
Miałyśmy dużo czasu.
Zadziałało.
Odtąd
Norweski uważa, że znam się na dziecku.
Zaimponowało mu, że przeczytałam jedną książkę o bilingualiźmie, prestidigatoryźmie, czy jakimś tam oniryźmie.
Zagłosował na tak.
No i mam.
(...)
Statystycznie najczęściej muszę tłumaczyć Chinkom.
Chinki nastawione na wydajność, efektywność oraz arkusz wyników w szkolnym okręgu nie rozumieją moich argumentów.
Bo jak wytłumaczyć Chinkom, że są książki, które można czytać jedynie w oryginale?
-
To takie niepraktyczne. – mówią Chinki.
(.
.. a czy ja mam prawo, aby sobie roić, że Dynia będzie czytać Wańkowicza?)
Mówię tedy, Chinkom, że od tego poprawia się iloraz.
-
Yun Li, naukowcy z Cambridge udowodnili przebadawszy kohortę dzieci w wieku lat trzech, że z każdym kolejnym językiem masa neuronów zwiększa się o siedem koma pięć procent... – wymyślam na poczekaniu.
Yun Li od razu sie rozpromienia.
Było jasne, że coś ukrywam.
Jeśli przez to Yun Li, oficjalnie występująca jako Samantha (dla tubylców niepodobnym jest wymówić Yun Li) zapisała swoją córkę na albański, nie mam wyrzutów sumienia.
(...)
Bronię się tym, że nie umiem obcych języków.
Że choć używam, że w nich myślę, że nawet sny mam bez dubbingu, to jednak są obce.
Że nie potrafię do swego dziecka:
good girl, sweetie pie, gorgeous, well done, Patschehändchen!
Potrafię:
pięknieś to zrobiła, słodka bułko, na twój widok zapiera mi dech z zachwytu, brawo, mała łapczynko!
Nie ma
niegrzecznego schodka, jest
'siadaj w kącie, podsypię ci grochu'.
Jest
'kęsim!'
Jest
'najadłaś się szaleju?'
Inna rzecz, mówią tubylcy, że gdy, kaczko rozmawiasz z Dynią trzeszczysz i szeleścisz zupełnie inaczej, niż twoi rodacy.
???
Jak brazylijska, przedwojenna Polonia?
(...)
Nie mamy pomysłu na przyszłość, nie wiemy, gdzie jest docelowe.
Jesteśmy ‘między’.
‘Między’ są też języki Dyni.
'
Ostatecznie wygra kryterium powszchechności.' – piszą w tej jednej, jedynej książce, którą przeczytałam (główny bohater wychował z sukcesem dwujęzyczne... walijsko-angielskie dzieci i niech teraz, ci którzy mówią, że to ja mam fanaberie i wydziwiam, spojrzą na mnie krzywo, no proszę!) – '
Grunt, żebyś była przygotowana i nie odbierała tego jako osobistej porażki.'
Łatwo powiedzieć.
(...)
Oglądamy
mamoko.
-
Czego szukać na obrazku? – pytam.
Standardowy zestaw pytań kwizowych Dyni: [
apels], [
bejbis], [
daks].
[
Daks] –
...nie odbieraj tego jako osobistej porażki... - powoli wypierają [
katschkę].
-
A gdzie jest kapelusz w kratkę, Dyniu?
Pac.
Patschehändchen trafiają we właściwe nakrycie głowy.
Może jednak działa?
(Bez złudzeń, w adekwatnym wieku Pociechatje Lou śpiewała wielostrofowe piosenki. Dynia mamrocze:
[berdziu, berdziu].)
(...)
- Powiesz: dom?
- [ałs]
- Powiesz: pies?
- [pis]
- Powiesz: kubek?
- [apels]
- Powiesz: Dynia?
- [majn!]
- Powiesz: zielony plecak?
Dynia pokazuje na plecy i poprawia sprzączki wyimaginowanego bagażu.
- Powiesz: kapelusz?
Dynia zakłada na głowę niewidzialne sombrero.
- Powiesz: lody?
Dynia biegnie pod zamrażalnik.
(...)
Nie umiałbym wybrać.
Tutejszy ma niewyczerpane zasoby fascynujących słów, teutoński - Ordnung, patos i logikę, hiszpański - cygaretową chrypkę bohaterów Almodovara, polski jest mój.
W moim jestem zakochana na przepadłe.
Uczucie to pozostaje bez związku z bilansem historycznych klęsk i sukcesów narodu, ani nie zmienia się za przyczyną kolejnych wyborów samorządowych.
Nie brałam udziału w polonistycznych olimpiadach, nie studiowałam nauk humanistycznych, nie płakałam nad Mickiewiczem, nie przeczytałam połowy lektur z maturalnego kanonu, nie rozsiadam się po łąkach z tomikami poezji, interpunkcję mam za nic...
Skąd więc, że tak na przepadłe?
Trzymaj pan ten telewizor...
... nie wiem.
(...)
Rozgrzeszam się z tej żarliwości myślą, że ten, kto przeczytał trzy rozdziały ‘
Angielskiego w weekend’ i nabrał przekonania, że już jest naturalizowanym tubylcem, tak jak i ten, kto krzyczy, ‘
złaź no z tego tejbla’ (
od niefrasobliwego spolszczania angielskich słów, od wciskania ich w polskie zdania bezwiednie dostaję nacjonalistycznego szczękościsku), ten krzywdzi swoje dzieci bardziej niż ja.
(...)
... i mam tu pod ręką Polonię w wieku rozrodczym, która się wzrusza i zachwyca nad tym moim uporem i wciska guzik ‘
like it’ i mówi, że własne potomstwo,
o taaaak!, własne potomstwo też nauczy polskiego...
Jakiego polskiego, załamuję w myślach ręce, jakiego polskiego, skoro i
tejble, i
szifty, i
holideje, i
partajmy...
Jakiego polskiego.
(...)
Tymczasem nie mam pomysłu na dalej.
Na przykład, jak nauczyć Dynię czytać, albo pisać w moim, skoro jak wieść niesie uczenie tutejszego opiera się na zupełnie innych, niekompatybilnych technikach.
(Nie zapiszę jej przecież do polskiej szkoły niedzielnej imienia Marszałka Piłsudskiego.)
Do końca zresztą nie wiem, na czym polega uczenie tutejszego.
Pewnie dlatego, wyglądałam dość głupio, gdy jeden z autochtonów z dysertacją i kompletem dyplomów poprosił mnie, abym wskazała mu w zdaniu z dziecięcej czytanki rzeczowniki i czasowniki.
Myślałam, że mnie wkręca, a jak się okazało, to wiedza tajemna dostępna jedynie tym, którzy decydują się na
A-level z ojczystego języka.
Duch we mnie nieco podupadł.
(...)
Kiedyś w samolocie.
-
... zupełnie nie rozumiem, co do mnie mówisz. – powiedziała zdegustowana, wyfiokowana dama konwersująca z Dynią przez szparę między siedzeniami. Dynia właśnie zakończyła długi zaangażowany monolog. –
Musisz mówić do mnie po angielsku!
-
Noł. – powiedziała Dynia i odwróciła się na pięcie.
(...)
Naturalnie. – napisała Lou.
Właśnie.
Każdemu niech będzie naturalnie.
(A po wyrazy podziwu zgłoszę się za dwadzieścia lat. Jeśli będą się należeć.)
©kaczka