[6-7 Aug 2012]
(...)
Summertime.
(...)
Gouda, Brie, Cheddar...
Cheddar!
Jaskinie są dwie.
(W obie Dynia runęła bez lęku.
- WOW! Mama! WOW!)
Niższa – rozrywka na kwadrans, szczególnie, gdy człowieka sprasuje między iberyjską a antypodyczną wycieczką młodzieży gimnazjalnej.
(Tu refleksja, że pod każdą szerokością geograficzną młodzież gimnazjalna jest trudna do zniesienia.)
W Niższej trochę światła i dźwięku, trochę czerwonych stroboskopowych oczu, trochę szkaradnych, tandetnych wypchańców poupychanych po skalnych półkach.
No i smok.
Ze smokiem nie mieliśmy przyjemności twarzą w pysk, bo się zaciął.
Ostatnie pięć metrów przez zasłonę dymną smoczego wyziewu, przez mgłę a’la Twin Peaks i wreszcie przymusowa ewakuacja.
W ramach rekompensaty psze wrócić, gdy dym osiądzie.
Aż tak nam się nie paliło (sic!).
Wyższa – rozrywka na kilka kwadransów, dojrzewające po kątach cheddary, zakonserwowane płaskorzeźby mamutów ostrza prehistorycznego artysty i prawdopodobnie moc innych atrakcji, o których nic nie wiem, bo Dynia już na wstępie uprowadziła audioprzewodnik. Ledwiem zdążyła się dowiedzieć, że oto mieszka we wsi jeden autochton spokrewniony z tysiącletnim szkieletem udrapowanym u wejścia, gdy Dynia wywęszyła dziejową niesprawiedliwość i zażądała aktywnego partycypowania. Chwilę powydzierałyśmy sobie z rąk słuchawkę, Dynia zapuściła wokal, wyfrunęły spłoszone nietoperze, pomyślałam: dam, niech ma, zaraz się znudzi, zaraz porzuci...
A gdzieżby! Przeszła całą jaskinię trwale przyklejona do przekazu audio. Może zasięgnęła zasięgu, może wbiła się w sieć, może nastąpiła na telekomunikacyjne przewody, może odebrała międzymiastową od Profesora Lindenbrocka, bo ...hallo? hallo?... przez ponad godzinę prowadziła wielce zaangażowaną rozmowę ...hallo? hallo? apelz [1]? yhy, yhy, apelz?...
(Może zamawiała jabłka z Nowej Zelandii?)
Oprócz jaskiń – skały.
Oprócz skał – muzeum. W nim naścienne rysunki nieznanego prehistorycznego artysty, świadczące o rozwijającym się już w neolicie kulcie wieprzowiny.
Oprócz muzeum – sklep. W sklepie baba cerber skąpo wydzielająca po okruchu bezcenne jaskiniowe cheddary. (Pewnie słyszała o Dyni i po prostu była przygotowana.)
Z nadużycia sera lub cukrów (w podróżach żywimy się, czym popadnie, tu popadło na fromaże i garmaże) Dynia tłukła się długo w noc.
Wstała ponoć mocno zmiętolona i na pocukrowym kacu.
- Nic, z czym nie poradziłyby sobie dwie tabletki aspiryny i filiżanka mocnej kawy. – uspokoił Norweski.
[1] Dynia chce jabłek. W hurcie, na kopce, na spichlerze. Nieodgadnionym pozostaje, czy wynika to z faktu, że lubi, czy, że wreszcie potrafi nazwać po imieniu?
(Uradowana Dynia piszczy i wciska się pod kanapę.)
- Yyyyy? Jagrys?
- Przecież powiedziałaś: TY GRYS!
©kaczka
(...)
Summertime.
(...)
Gouda, Brie, Cheddar...
Cheddar!
Jaskinie są dwie.
(W obie Dynia runęła bez lęku.
- WOW! Mama! WOW!)
Niższa – rozrywka na kwadrans, szczególnie, gdy człowieka sprasuje między iberyjską a antypodyczną wycieczką młodzieży gimnazjalnej.
(Tu refleksja, że pod każdą szerokością geograficzną młodzież gimnazjalna jest trudna do zniesienia.)
W Niższej trochę światła i dźwięku, trochę czerwonych stroboskopowych oczu, trochę szkaradnych, tandetnych wypchańców poupychanych po skalnych półkach.
No i smok.
Ze smokiem nie mieliśmy przyjemności twarzą w pysk, bo się zaciął.
Ostatnie pięć metrów przez zasłonę dymną smoczego wyziewu, przez mgłę a’la Twin Peaks i wreszcie przymusowa ewakuacja.
W ramach rekompensaty psze wrócić, gdy dym osiądzie.
Aż tak nam się nie paliło (sic!).
Wyższa – rozrywka na kilka kwadransów, dojrzewające po kątach cheddary, zakonserwowane płaskorzeźby mamutów ostrza prehistorycznego artysty i prawdopodobnie moc innych atrakcji, o których nic nie wiem, bo Dynia już na wstępie uprowadziła audioprzewodnik. Ledwiem zdążyła się dowiedzieć, że oto mieszka we wsi jeden autochton spokrewniony z tysiącletnim szkieletem udrapowanym u wejścia, gdy Dynia wywęszyła dziejową niesprawiedliwość i zażądała aktywnego partycypowania. Chwilę powydzierałyśmy sobie z rąk słuchawkę, Dynia zapuściła wokal, wyfrunęły spłoszone nietoperze, pomyślałam: dam, niech ma, zaraz się znudzi, zaraz porzuci...
A gdzieżby! Przeszła całą jaskinię trwale przyklejona do przekazu audio. Może zasięgnęła zasięgu, może wbiła się w sieć, może nastąpiła na telekomunikacyjne przewody, może odebrała międzymiastową od Profesora Lindenbrocka, bo ...hallo? hallo?... przez ponad godzinę prowadziła wielce zaangażowaną rozmowę ...hallo? hallo? apelz [1]? yhy, yhy, apelz?...
(Może zamawiała jabłka z Nowej Zelandii?)
Oprócz jaskiń – skały.
Oprócz skał – muzeum. W nim naścienne rysunki nieznanego prehistorycznego artysty, świadczące o rozwijającym się już w neolicie kulcie wieprzowiny.
Oprócz muzeum – sklep. W sklepie baba cerber skąpo wydzielająca po okruchu bezcenne jaskiniowe cheddary. (Pewnie słyszała o Dyni i po prostu była przygotowana.)
Z nadużycia sera lub cukrów (w podróżach żywimy się, czym popadnie, tu popadło na fromaże i garmaże) Dynia tłukła się długo w noc.
Wstała ponoć mocno zmiętolona i na pocukrowym kacu.
- Nic, z czym nie poradziłyby sobie dwie tabletki aspiryny i filiżanka mocnej kawy. – uspokoił Norweski.
[1] Dynia chce jabłek. W hurcie, na kopce, na spichlerze. Nieodgadnionym pozostaje, czy wynika to z faktu, że lubi, czy, że wreszcie potrafi nazwać po imieniu?
(...)
- GRRRRRRRRRRRRRRRRRRRRRRR! – straszy Norweski – JAGRYS! JAGRYS!(Uradowana Dynia piszczy i wciska się pod kanapę.)
- Yyyyy? Jagrys?
- Przecież powiedziałaś: TY GRYS!
©kaczka
Ale macie fajną parasolkę w groszki! Aplez??? Znaczy się, mimo waszej domowej dwujęzyczności u Dyni przeważa wyspowy? Ciekawe ciekawe....a baba cerber, bo co będziecie próbować, jak w sklepach cheddarów liczne półki.
ReplyDeleteGroszki z Ikei. Czuc przewage wyspowego z coraz glosniejszym echem pokracznego akcentu hrabstwa Gorset. Polszczyzna ma jeszcze nieznaczna przewage, gdy brac pod uwage rozumienie sensu zlozonych informacji typu: bulko, przynies z szafki w kuchni swoj talerz z zyrafa. bulko, pokaz na obrazku zielony plecak...
DeleteZ zemsty Norweski zjadl cerberowi cala miske niepilnowanego relishu z papryczek czyli :-)
(Wyjatkowo glupia i nieprzemyslana zemsta.)
parasolka słoneczna na 34 stopnie by się zdała tutaj...
ReplyDeletea na kaca najlepsza "maszlanka" (to numer jeden w dialogach norweskich:-)
Norweski potwierdza, ale podkresla, ze polska maszlanka nijak ma sie do teutonskiej maszlanki :-)
Deletepotwierdzam nijakość!
DeleteFromaże i garmaże, poległam z wizją niegdysiejszego wyrobu pt. "Serek typu fromaż".
ReplyDeleteAnyway, widziałam w piaskownicy ewidentnie polskojęzyczną matkę, która do dziecka na zmianę mówiła po polsku albo dość toporną niemczyzną. Jak u Was? Ty po słowiańsku, Norweski po leśnemu, a okolica po swojemu? Czy mieszacie?
Sie pamieta serek typu fromaz, a jakze :-)
ReplyDeleteZ jezykami to bez najmniejszej przesady, chyba najtrudniejsze, co nas spotkalo. Teoretycznie poprzysieglismy, ze nie mieszamy, ale czasem po prostu sie nie da.
W domu zwykle nie ma z tym problemow, ale na podworku juz jest. Wtedy staram sie ten sam przekaz przekazac w obu zdobywajac sprawnosc tlumacza symultanicznego.
A czasem, gdy jestem zmeczona to nawet nie mam pojecia, co sie toczy z ust moich korali.
Matki probujace na sile w obcych jezykach slyszalam (daleko nie szukac, matka Polka od Upiornych Blizniakow), nie rozumiem, nawet nie probuje. Moze niektorzy tak rozumieja integracje? Moze to w dobrej wierze?
Jakoś mnie to nie dziwi, ten brak prób. Sama się zastanawiam, czy mi starczy siły przebicia i samozaparcia. Jeśli potomek ma być jedyną osobą, z którą "rozmawiam" (o ile z do trzeciego roku życia można to nazwać rozmową), nie wiem nie wiem.
DeleteZaczelam komentarz pod notka Lou i wyszedl manifest o wielojezycznosci :-)
DeletePolski Norweskiego najlepszy;))))))))))))))))
ReplyDeleteEwoluuje, ze hej! :-)
DeleteDynia i prehistoryczna Peppa - piękne :).
ReplyDeleteKiedys to byli malarze, nie to co teraz :-)
Deletety-grys wy-grys :)
ReplyDeleteCiekawam ewolucji polszczyzny Norweskiego i dojczyzny Kaczkowej jako skutku ubocznego hodowli Dyni. I podziwiam konsekwencję w niemieszaniu narzeczy oraz umiejętności tłumaczeń symultanicznych. Ja nie potrafię ani jednego ani drugiego.
Ja tez nie potrafie :-)
DeleteNorweski MISTRZ!!! :-)))
ReplyDeletePrzypuszczam, ze jeszcze nie raz...
DeleteLicze na spodzianki :-)
A może w lokalnym narzeczu słowa są krótsze i jakby łatwiejsze artykulacyjnie? Bo polskie jabłko,z przykrą zbitką spółgłoskową, to prawdziwe wyzwanie.
ReplyDeleteagazpoznania
Aga, polski jest paskudnie trudny. Ot, choćby zwykłe okołodomowe - spoon, fork, grapes, a po polsku łyżeczka, widelec, winogrona. Długie i trudne.
DeleteChcialabym raz zajrzec Dyni do osrodkow mowy i poznac neuron, ktory za tym stoi :-)
Deletea ciekawe jak Norweski przeżył to chilli :))) Bo jak Dynia serki, to widać :)))
ReplyDeleteEwo, przezyl z godnoscia. Zagryzl darmowymi krakersami :-)
Delete