[19 Mar 2016]
(...)
Dalej było tak.
Za kwadrans trzynasta umyłyśmy po raz czterdziesty piąty zęby (Biskwit osiągnął fazę bardzo zaawansowanej stomatologicznej obsesji), z myślą o Jewdokii sprawdziłyśmy, czy mamy na nogach jednakowe skarpety i podjęłyśmy trud skradania się w kierunku placówki.
Za pięć trzynasta z ulgą zarejestrowałam, że przed zwodzonym mostem kłębi się tłum mocno zdezorientowanych rodziców i wszyscy udają, że przechodzili tędy przypadkiem.
Jewdokia obuta w kozaczki na wysokim obcasie, stała na głazie narzutowym ustawionym przed placówką w celach dekoracyjnych [1], zaglądała przez płot i pełniła rolę komentatora aktualnej sytuacji polityczno-społecznej. ('Iduuuu... nie idu! Odkrywaju! Niet! Nie odkrywaju!'). Rosyjska diaspora falowala w rytm tych komentarzy. Iduuu! – zbiorowe, entuzjastyczne Aaaaaaaaaaaaaaaaaa! Nie iduu! – rozczarowane yyyyyyyyyyyyyyyy...
I zsynchronizowałaby się ta diaspora oddechowo w stopniu doskonałym, jak chór chłopięcy Stuligrosza, gdyby, rzecz jasna, nie Biskwit. Biskwit zaszedł Jewdokię od tyłu i wyemitował ‘AGGGGGGGHRRRRR’, gdyż Biskwit pasjami wciąż lubi być tygryskiem. Z tego zaskoczenia Jewdokia straciła równowagę i odpadła od skały. Szczęśliwie w locie Ikara, gdy kąt między Jewdokią a gruntem zaostrzył się dramatycznie, podtrzymały ją życzliwe kumy, opatrując zadarzenie donośnym bezdechem: Yyyyyyyyyyy.............CH!
(W oparciu o dotychczasowe dowody nie przesadzę pisząc, że dla Jewdokii Biskwit na pewno nie jest ekwiwalentem przynoszącej szczęście króliczej łapki.)
Tymczasem podniósł się już zwodzony most i naród popędził ku sali gimnastycznej niosąc na ramionach Jewdokię. Tam w blokach startowych czekały dziateczki karnie przyklejone do krzesełek ustawionych w okręgu, a dostępu do nich strzegły strażniczki obuwia zmiennego. Trochę potrwało nim jedni rozzuli się do skarpet, a drudzy wzuli kapcie, które ‘zupełnie przypadkiem zawsze noszą za pazuchą i oooo... akurat dzisiaj jak znalazł!’. Gdy już wszyscy wypełnili pomieszczenie, zużyli wszystek dostępny tlen, przyczepili się jak glonojady do pleców swego potomstwa, odpalili urządzenia nagrywająco-transmitujące i przetestowali błysk fleszy, przemówiła Dyrekcja placówki, tradycyjnie, przez wyłączony mikrofon. Jednak, nawet przez ten wyłączony mikrofon dotarło do zebranych, że uporczywie myli Wielkanoc z Bożym Narodzeniem i mami młodzież rychłą ekspektatywą wizyty świętego Mikołaja?!?
Uczestniczenie z Biskwitem w zgromadzeniach publicznych nie jest zajęciem szczególnie wdzięcznym, gdyż Biskwit w swej megalomanii jest przekonany, że wszystkie one są na jego cześć. Jeszcze mniej wdzięczne jest tłumaczenie Biskwitowi, jak faktycznie zorganizowany jest ten świat oraz wyciąganie Biskwita spod świateł reflektorów rozwieszonych nad sceną życia.
Za nogi. Lub inne wypustki.
Z tej przyczyny nie bardzo czuję się na siłach zrecenzować część artystyczną wieczernicy kolęd wielkanocnych odbywającej się w południe. W percepcji sztuki nie pomagał fakt, że dla publiczności przewidziano wyłącznie miejsca stojące, a Biskwit waży dwanaście kilogramów. Obsadzony na moim ramieniu Biskwit znudził się jeszcze przed pierwszym refrenem ekumenicznej pieśni o nadchodzącej wiośnie oraz jej konsekwencjach i zaczął znieważać aktorów pierwszego planu, w tym miągwę w koszulce ‘I am a wild one’. Jakich obraźliwych gestów użył Biskwit z bocianiego gniazda pozostanie tajemnicą. Istotne, że miągwa w pewnym momencie przestał w odwecie pokazywać język, zapowietrzył się i popadł w nieutulony szloch. Do miągwy podbiegła naszpani, a ja z niebywałym refleksem zdążyłam przykucnąć za plecami operatorów kamer rozepchanych w pierwszym rzędzie. Takoż, ha!, zarejestrowany kątem oka oskrżycielski palec miągwy skierowany w naszym kierunku, rykoszetem trafił w kogoś innego. Biskwit zaś po raz kolejny udowodnił, że w dziedzinie ‘wild one’ to on nosi koszulkę lidera.
To jasne, prawda, czemu nie chodzimy z Biskwitem do opery, albo na wernisaże, albo tam, gdzie zupę podają na porcelanie?
[1] W mojej wersji Lieber Gott próbował napomnieć naszpanie i sobie z rozpaczy cisnął
©kaczka
(...)
Dalej było tak.
Za kwadrans trzynasta umyłyśmy po raz czterdziesty piąty zęby (Biskwit osiągnął fazę bardzo zaawansowanej stomatologicznej obsesji), z myślą o Jewdokii sprawdziłyśmy, czy mamy na nogach jednakowe skarpety i podjęłyśmy trud skradania się w kierunku placówki.
Za pięć trzynasta z ulgą zarejestrowałam, że przed zwodzonym mostem kłębi się tłum mocno zdezorientowanych rodziców i wszyscy udają, że przechodzili tędy przypadkiem.
Jewdokia obuta w kozaczki na wysokim obcasie, stała na głazie narzutowym ustawionym przed placówką w celach dekoracyjnych [1], zaglądała przez płot i pełniła rolę komentatora aktualnej sytuacji polityczno-społecznej. ('Iduuuu... nie idu! Odkrywaju! Niet! Nie odkrywaju!'). Rosyjska diaspora falowala w rytm tych komentarzy. Iduuu! – zbiorowe, entuzjastyczne Aaaaaaaaaaaaaaaaaa! Nie iduu! – rozczarowane yyyyyyyyyyyyyyyy...
I zsynchronizowałaby się ta diaspora oddechowo w stopniu doskonałym, jak chór chłopięcy Stuligrosza, gdyby, rzecz jasna, nie Biskwit. Biskwit zaszedł Jewdokię od tyłu i wyemitował ‘AGGGGGGGHRRRRR’, gdyż Biskwit pasjami wciąż lubi być tygryskiem. Z tego zaskoczenia Jewdokia straciła równowagę i odpadła od skały. Szczęśliwie w locie Ikara, gdy kąt między Jewdokią a gruntem zaostrzył się dramatycznie, podtrzymały ją życzliwe kumy, opatrując zadarzenie donośnym bezdechem: Yyyyyyyyyyy.............CH!
(W oparciu o dotychczasowe dowody nie przesadzę pisząc, że dla Jewdokii Biskwit na pewno nie jest ekwiwalentem przynoszącej szczęście króliczej łapki.)
Tymczasem podniósł się już zwodzony most i naród popędził ku sali gimnastycznej niosąc na ramionach Jewdokię. Tam w blokach startowych czekały dziateczki karnie przyklejone do krzesełek ustawionych w okręgu, a dostępu do nich strzegły strażniczki obuwia zmiennego. Trochę potrwało nim jedni rozzuli się do skarpet, a drudzy wzuli kapcie, które ‘zupełnie przypadkiem zawsze noszą za pazuchą i oooo... akurat dzisiaj jak znalazł!’. Gdy już wszyscy wypełnili pomieszczenie, zużyli wszystek dostępny tlen, przyczepili się jak glonojady do pleców swego potomstwa, odpalili urządzenia nagrywająco-transmitujące i przetestowali błysk fleszy, przemówiła Dyrekcja placówki, tradycyjnie, przez wyłączony mikrofon. Jednak, nawet przez ten wyłączony mikrofon dotarło do zebranych, że uporczywie myli Wielkanoc z Bożym Narodzeniem i mami młodzież rychłą ekspektatywą wizyty świętego Mikołaja?!?
Uczestniczenie z Biskwitem w zgromadzeniach publicznych nie jest zajęciem szczególnie wdzięcznym, gdyż Biskwit w swej megalomanii jest przekonany, że wszystkie one są na jego cześć. Jeszcze mniej wdzięczne jest tłumaczenie Biskwitowi, jak faktycznie zorganizowany jest ten świat oraz wyciąganie Biskwita spod świateł reflektorów rozwieszonych nad sceną życia.
Za nogi. Lub inne wypustki.
Z tej przyczyny nie bardzo czuję się na siłach zrecenzować część artystyczną wieczernicy kolęd wielkanocnych odbywającej się w południe. W percepcji sztuki nie pomagał fakt, że dla publiczności przewidziano wyłącznie miejsca stojące, a Biskwit waży dwanaście kilogramów. Obsadzony na moim ramieniu Biskwit znudził się jeszcze przed pierwszym refrenem ekumenicznej pieśni o nadchodzącej wiośnie oraz jej konsekwencjach i zaczął znieważać aktorów pierwszego planu, w tym miągwę w koszulce ‘I am a wild one’. Jakich obraźliwych gestów użył Biskwit z bocianiego gniazda pozostanie tajemnicą. Istotne, że miągwa w pewnym momencie przestał w odwecie pokazywać język, zapowietrzył się i popadł w nieutulony szloch. Do miągwy podbiegła naszpani, a ja z niebywałym refleksem zdążyłam przykucnąć za plecami operatorów kamer rozepchanych w pierwszym rzędzie. Takoż, ha!, zarejestrowany kątem oka oskrżycielski palec miągwy skierowany w naszym kierunku, rykoszetem trafił w kogoś innego. Biskwit zaś po raz kolejny udowodnił, że w dziedzinie ‘wild one’ to on nosi koszulkę lidera.
To jasne, prawda, czemu nie chodzimy z Biskwitem do opery, albo na wernisaże, albo tam, gdzie zupę podają na porcelanie?
[1] W mojej wersji Lieber Gott próbował napomnieć naszpanie i sobie z rozpaczy cisnął
©kaczka
Czekam. Czekam na ten moment, gdy Biskwit zadebiutuje w ochronce.
ReplyDeleteI ja, i ja takoż.
DeleteBedzie dym. :)
DeleteJa tez. Mysle, ze to przypominac bedzie sytuacje, gdy zaklada sie ladunek dynamitu i pedzi za pagorek podpalac lont. A potem czeka... czy pierdyknie, czy nie.
DeletePierdyknie- wiadomo! Ciekawa tylko jestem wielkości i rodzaju uszkodzeń personelu i współosadzonych :o)
DeleteI ciekawe, czy pierdyknie od razu, czy z opoznieniem. Oraz ile odlamkow trafi rykoszetem w piers matke? A takze, czy to beda wybuchy seryjne, czy jedna solidna atomowka?
DeleteMiągwa - ach, przypomniałaś mi słowo z zakamarków dzieciństwa! Czyżbyś pochodziła Kaczko z Wielkopolski?
ReplyDeletePochodze ze zdziczalych polnocno-zachodnich rubiezy, gdzie przesiedlano po wojnie narod ze wszystkich stron Polski. Zapozyczen i wypozyczen jezykowch po kokardy. Jada sie karbinadle, albo mielone, zneca nad miagwa, pranie przypina sie klamerkami lub szczypawkami, jada sie kartofle, albo ziemniaki, wychodzi na dwor, albo na podworko, na upartego mowi sie 'ale zaudany', a na nienazartego 'zre jak kalmuk'.
Deletekrajanka?
DeleteO co chodzi, że ci wszyscy rodzice nie pracują? Wiem, Ty masz Biskwita.. Wszyscy mają? To kto pracuje? Czy kobiety uzyskały tam już prawa wyborcze? Mogą pracować bez zgody małżonka i mieć swój portfel? A może, bo ciągle doganiamy Zachód, taka będzie moja przyszłość? Dom i kuchnia... Aktualnie rządzący by chcieli...
ReplyDeleteHermi, to było dla mnie największym zaskoczeniem Zachodnich Niemiec. Zachodnie Niemcy bowiem skupiły się na wojowaniu o żeńskie końcówki rzeczowników, a zupełnie ominęły walkę o zwykłe życie. System ochronkowo-szkolny wymusza model "jedno pracuje - drugie odbiera dzieci z placówek o 13". Tym drugim od biedy może być też ojciec. No chyba, że ma się na podorędziu babcię lub stać cię dodatkowo na nianię.
DeleteMysle, ze wynika to tez z bardziej elastycznych umow, niz te z jakimi mamy do czynienia w Pl.
DeletePraca matek na pol etatu, czy nawet 10-12 godzin jest tu dosc powszechna. Powod wlasnie glownie taki, by moc ogladac te koledy wielkanocne o 13, no i zeby dziecie rozpoznawalo chociaz jednego z rodzicow ;-))
arbuz b.d.
Bawaria to jednak osobny przypadek, ze tak w biegu dorzuce trzy grosze. Im bardziej na poludnie to zwyczaje bardziej patriarchalne i u nas to tez czuc. Poletat wsrod znajomych matek z dzielnicy nie wystepuje.
DeleteNo właśnie, naiwnie oczekiwałam, że pół etatu dotyczyć też będzie ojców.
DeleteNo właśnie, naiwnie oczekiwałam, że pół etatu dotyczyć też będzie ojców.
DeleteFakt, ze Niemcy Zachodnie w obszarze feminizmu odstaja od Wschodnich, (tam z kolei przegiecie w druga strone, roczniaki na 10h upychane do przedszkoli,obydwoje rodzicow na pelnym etacie...), ale roznice moze faktycznie takze na linii Polnoc-Poludnie.
DeleteNa naszej dzikiej Polnocy przedszkola standardowo 7:00/7:30-16:00, a wsrod znajomych niemieckich matek wszystkie na jakims wiekszym lub mniejszym ułamku etatu. No i moga prowadzic samochod ;-))
arbuz b.d.
Ja tu znowu z kolana, bo jestem uwieziona posrod kwitow i kazalam sie juz przywiazac do masztu i uszy me napelnic woskiem, zeby spiewu komentatorow bloga nie slyszec...
DeleteAle musze! Bo moze wlasnie wskazalas mi, gdzie lezy problem! Hauptcioteczka z Polnocy nieustaje w przekonywaniu mnie, ze moge znalezc sobie prace na najmniejszy ulamek etatu, na dwie godziny dziennie, na pol, i nie rozumie, o co to wielkie halo. A ja tluke glowa w sciane, bo nie mam pojecia jak jej wytlumaczyc, ze taka opcja tutaj to UFO, szczegolnie dla mikrobiologa, ktorego robota w zalozeniu wymaga pewnej systematycznosci, regularnosci i kontynuacji. Slowem, znow te roznice kulturowe. #facepalm
Ach, etaty, półetaty i ułamki etatów... U nas w teorii też można pół godziny dziennie. Nawet znam takich (żywych!), co pięć godzin w tygodniu pracują. Tylko jak dotąd nie mogę pojąć, jak się taka praca ludziom kalkuluje, bo dziecko i tak trzeba komuś na ten czas oddać. Mnie nijak rachunki na plus nie wychodziły.
Delete@anonymous
Deleteto Szwecja niczym DDR :/
dzieci od roku życia po 10 godzin w instytucji
75% to minimum do którego można ograniczyć podjęty na nowo etat, wg prawa
bo jak ktoś ma fart (ja) to rzeczywiście zgodzą mu się na pół, albo na 60%, albo na elastyczne godziny w stylu "z biura wychodzę o 14, resztę zrobię z domu wieczorem"
Hej då, Lenin!
Fakt,ze branza ma wplyw na ilosc godzin zatrudnienia. Nie wiem, czy mikrobiolodzy dostaliby cos na 3 dni.. hm. Uniwersytety maja zazwyczaj beznadziejne umowy na rok.
DeleteW moim zawodzie bez wypruwania sobie flakow i ciagania ich wybebeszonych do miejsca pracy nie da sie na pelny etat za bardzo. Probowalam przez pol roku ;-)) O tym wie tez pracodawca na szczescie ;-)
No ale,ale.
Wchodzimy powoli w bardzo grząski teren: ile czasu mam dla dziecka ja, ile placowka ;-))
Kazda z nas ma tu pewnie inna intuicje i pewnie dla jej przypadku dobra intuicje...
arbuz
Żeby tam Niemcy! U nas placówka do 16tej czynna. Przyjeżdżamy po 15ej i ostatek dzieciarni jest właściwie. Jedne odbierane o 13, jedne przed południem. Ja się nie dziwię, że potem trudno znaleźć przedszkole otwarte do 17ej dla tych "normalnie pracujących", skoro potrzeby w narodzie nie ma...
DeleteArbuzie, intuicja - tak. Ale ograniczenia socjoekonomiczne bolesnie czesto te intuicje sprowadzaja na ziemie.
DeleteLitermatko - to mnie zawsze nadzwyczajnie fascynowalo na Wyspach, a pracowalam tuz pod stolica i tam miesieczna opieka nad kurduplem udzielana przez domowa opiekunke do dzieci (u tejze w domu) zaczynala sie od okolo 1000 funtow. Lokalizacja specyficzna, bo oczywiscie im dalej w glab kraju to taniej, ale nadal pokazny wylom w budzecie. Moze dlatego mlodziez tak wczesnie idzie do szkoly, zeby rodzicom wreszcie dac zaoszczedzic?
Ola - duch spolecznego socjalizmu wiecznie zywy w szwedzkim narodzie ;-)
To może Biskwita słyszałam w czasie wielkiego historycznego przedsięwzięcia z koniem/żywym zaznaczam, co wpływa na przebieg spektaklu, bo konie płochliwe są i dlatego była prośba reżysera, aby nie prowokować konia nielicującym zachowaniem.
ReplyDeleteno znalazł się jeden... po głosie/na ucho rozumiem, że biskwitowaty, który dał czadu także reszta zamarła w oczekiwaniu, co na to koń??
wypadki potoczyły się burzliwie, kompletnie nieprzewidywalnie....i dobrze mi tak, bo kto to do szkoły wprowadza konia?!wszystko dobrze się skończyło, ale ...musiałam Ci napisać jak to wygląda z drugiej strony, bo to ja byłam tym reżyserem)))))))
Nie! Mysle, ze Biskwit w takiej sytuacji zawiazalby raczej koniu nogi na supel, a potem krzyknal: wio!
DeletePowiedz, tak z reka na sercu, bedziesz kontynuowac eksperymenty na zywych zwierzetach? :-)
Diaspora rosyjska podobnie jak chińska przeurocza jest do obserwacji, szczególne pod szkołą/przedszkolem lub inna ochronką. Ach, te jednomyślność, ten duch wspólnoty, ta synchronizacja :)
ReplyDeletePlacówka edukacujna zawsze może wprowadzić zakaz wstępu krasnoludów i definitywnie rozwiązać problem nadaktywnych mistrzów drugiego planu. Nie wiem tylko co na takie wykluczenie powiedziałaby Dynia? Nas to spotkało w Jasełka i było bardzo niemiło, wręcz był bunt i bluzgi na szkołę, że ani mama ani siostra nie przyjdze podziwiać.
PS. W temacie "niepracy", no kurde, nie da się na etat. Ino chałupnictwo, wolny zawód jakiś czy inne rękodzieło.
Wydalono was z imprezy?! Za efekty dzwiekowe, czy proby przejecia show?
DeleteOh, nie! Angielska Naszpani Derektor nigdy nie zrobiłaby czegoś takiego żywej matce ucznia! Ona po prostu wykluczyła nas na wstępie pisząc w ulotce, że małe dzieci mają zostać w domu. W naszym przypadku równało się to wykluczeniu i Niutki i mnie z widowni (wiesz-zero babci, połowiec w robocie a sąsiedzi hmmm... enigmatyczni emeryci w dodatku w pracy).
DeleteOch, listem! Jakie to hmmm... angielskie :-)
DeleteWychodzi na to, że Ty masz z Biskwitem tak, jak ja z Rudolfem - unikamy miejsc, w których głupio paradować w ubłoconych kaloszach:-)
ReplyDeleteTak! Pzrypominam sobie, jakie obfite zycie kulturalne prowadzilam z Dynia. Biskwita zabieram do McDonald'sa :-)
DeleteZ moich doświadczeń: wschodnie Niemcy, ochronka jak najbardziej czynna od 7 do 17.30, ale dzieci można było zostawiać na najwyżej 7 godzin w tym czasie. Znaczy się do lat 2, bo potem przenieśliśmy się na płn zach. I tam było 8.30-12:00 ALBO 12.30-17. My braliśmy to pierwsze i dokupywaliśmy godziny jak się dało.
ReplyDeleteTaaak, oczami wyobraźni widzę jak Kaczka pomyka do pracy, zdejmuje płaszczyk, odkłada torebkę, zakłada fartuch, idzie do labu, zakłada rękawiczki, wyjmuje statyw z lodówki, sięga po pipetę i...patrzy na zegarek, odkłada statyw do lodówki, zdejmuje rękawiczki, zdejmuje fartuch, chwyta torebkę i pędzi do placówki.
a po co zdejmować fartuch? ;)
DeleteKtoś w ochronce mógłby się przejąć nadrukiem BSL-3. albo może nie nadrukiem, tylko malowniczym znaczkiem: https://de.wikipedia.org/wiki/Biogefährdung#/media/File:Biohazard.svg
DeleteAnia, nie sadze. Nie zebym odmawiala naszpaniom inteligencji, ale te dziateczki chodza tam w takich upstrzonych wzorkami wdziankach, ze biohazard panie moglyby odebrac po prostu jako kolejne logo zolwi Ninja :-)
DeleteZnaczkiem Boihazard powinny być wylejone drzwi każdej placówki edukacyjnej dla dziateczek i to na całym świecie. To powinno być nawet oficjalne godło tego typu przybytków.
DeleteOd stop do glow! Popieram!
DeleteZnow uslyszalam syreni wasz spiew :-)))
ReplyDeleteDynia uczeszczala do angielskiej ochronki od osmej do siedemnastej.
A na marginesie, anegdotka. Hauptcioteczka, jako zywo, pamietam, mowila mi wtedy tak, gdy sie z Dynia widywala. 'Patrz, kaczko, patrz! Ona ciagle chce z toba, w rece me nie pojdzie, gdy ty jestes na horyzoncie. TO DLATEGO, ze teskni, bo ja oddalas do ochronki' Obecnie, zas slysze 'Patrz, kaczko, patrz! Ten Biskwit! On ciagle chce z toba, w objecia me sie nie rzuci, gdy jestes na widoku. TO PRZEZ TO, zes go w domu chowala.'
Ania, Ola, fartuch moge zostawic, ale jeszcze rece trzeba wyszorowac dosc dokladnie, zeby nie zawlec do ochronki rzezaczki, albo waglika :-)
i ma rację! zawsze jest to matki wina. i już. Proste.
DeleteAAA w dyskutowanie Hauptcioteczek to ja sie nie wdaje, bo wiesz, że też mam na stanie model co to - jak zaproszę, to znaczy że nie chcę żeby przyjechała, a jak nie zaproszę, to tym bardziej. To nie ma nic wspólnego z tematem (dzieci, leczenie przeziębienia, podawanie ziemniaków na obiad).To taka konstrukcja.
ReplyDeleteTak, to jedynie dowod na to, ze cokolwiek zrobisz i tak ktos zawsze znajdzie argumenty, ze robisz glupio.
Deleteryczę, płaczę i to nie tylko ze śmiechu.
ReplyDeleteWyję, bo mój Biskwit w trakcie przedstawienia po prostu wychodzi i to w trakcie mówienia swojej kwestii. Mówi, mamo, chodź już i wychodzi po drodze zjadając kanapkę. Zabraną z biurka pani. Co nas JESZCZE czeka?!