[
…yyyyyyyyyyyy????.....]
(...)
Ludzie rozmaicie znoszą odosobnienie.
Jedni lepią szachy z chleba. Inni, jak na przykład Edmund Dantes, intensywnie uczą się języków obcych. Jeszcze inni, jak rosyjska diaspora w naszej wsi, aktualizują wygląd altanek przy Patriarszych Prudach do poziomu Soboru Wasyla Błogosławionego, kierując się przy tym przekonaniem-matrioszką, że zawsze i w każdej sytuacji można pyknąć altance jeszcze jeden daszek lub wyklepać kolejny garaż na grabie.
Ja piję.
(Podobno spożycie wina wzrosło w Republice o trzydzieści procent. Nie przyłożyłam się do tego, bo z trunków sączę likier z niezebranych przez gastarbeiterów truskawek i absynt prozy życia.)
Sąsiad z lewej wrócił do swego hobby, czyli metaloplastyki, które realizuje codziennie w godzinach od ósmej do czternastej, w ogródku, przy użyciu przecinarki tarczowej i acetylenowo-tlenowego zestawu do spawania. Oszołomiona rozmachem i determinacją przedsięwzięcia na początku obstawiałam, że sąsiad otrzymał wiadomość: ‘
Ty zaś zbuduj sobie batyskaf z materiałów znalezionych na autoszrocie i wprowadź doń po parze, samca i samicę, oraz papier toaletowy, dużo papieru toaletowego, aby ocalały wraz z tobą od zagłady.’ Po czterach tygodniach okazuje się, że to chyba jednak nie będzie Nautilius, ani nawet makieta Titanica, ale instalacja przypominająca metalową wyspę z palmami z PVC, z których zwisają metalowe kokosy. Taka wyspa może prawdopodobnie dryfować po falach potopu, niewykluczone zatem, że Opatrzność ma w ofercie kolejne plagi, a jedynie w sąsiedzie znalazła sobie upodobanie.
Sąsiad z prawej poszedł na wojnę z
TYM gołębiem (lub jego potomkiem). Gdyby sąsiad uprzedził o swoich planach, może dwa tygodnie temu nie dostałabym histerii, gdy o szóstej rano wchodząc do łazienki na pierwszym piętrze ujrzałam w oknie dyndające, włochate nogi. Nogi należały do sąsiada. Reszta torsu leżała na dachu i dźgała parasolką w gołębia. Sąsiad zdegustowany moją reakcją oznajmił, że operacja, którą prowadził na dachu to część jego taktyki wojennej (‘
Atakuj, gdy jest nieprzygotowany. Idź tam, gdzie się ciebie nie spodziewa.’
Sun Tzu.
Sztuka wojenna) i że celowo nie informował mnie o swoich planach, gdyż jest przekonany, że pozostaję w zmowie z gołębiem. Odtąd o rozmaitych porach dnia i nocy owłosione nogi sąsiada pojawiają się nam znienacka, jak Matka Boska na szybach, w rozmaitych oknach. Sąsiad krąży z drabiną po naszej posesji, trochę jak
Ghostbuster, trochę jak
Rambo: Ostatnia Krew. Wszelkie próby eksmisji gołębia, czy to polewanie wodą, strzelanie doń z procy, czy nawet dźwięki trąbki kibica, tej na sprężone powietrze, gołąb interpretuje jako niezobowiązujący flirt. Szczególnie ta trąbka kibica to przejaw wyjątkowej desperacji sąsiada. Mówimy wszak o gołębiu, który od pieciu tygodni żyje nad przecinarką tarczową i czynnym zestawem do spawania, a od trzech lat w towarzystwie moich dzieci. Jest zatem prawdopodobnie głuchy jak pień, tak jak my wszyscy, w promieniu trzystu metrów od epicentrum. (Jako że prowadzę intensywne życie zawodowe z home-office’u, wszyscy moi regularni rozmówcy, którzy zapraszają mnie do telekonferencji już wiedzą, że natychmiast po połączeniu się ze mną należy, ze względu na dzieci i spawalniczy nałóg sąsiada, odcinać mi fonię.)
Są trzy zaskakujące rzeczy, których brakuje nam w tym Oranie. Nie mamy papieru toaletowego, nie mamy drożdży i nie mamy puzzli z tysiąca kawałków. Jeszcze wczoraj mieliśmy perspektywę, że przynajmniej nasze pierworodne dziecko wróci do placówki w maju, ale
naszpani, która jak Nemezis, krąży po dzielnicy swoją czarną wołgą i rozwozi młodzieży zadania domowe (digitalizacja i informatyzacja nie są mocną stroną szkół w Erefenie), odarła nas, nie bez osobistej satysfakcji, ze złudzeń. Liczę, że może gołąb nam się jednak kiedyś odwdzięczy za ten bardzo dosłowny dach nad głową i dla odmiany spektakularnie zdefekuje na jej samochód.
Od pięciu tygodni przebywam w paradoksalnej samotności z cherubiętami. Z nudów trzy razy posprzątałam piwnicę i wyznaczyłam w niej sektory, w których –
uwaga, tu samospalam się z ekstazy na samą myśl – przy kolejnym armagedonie będę trzymać papier toaletowy, drożdże, puzzle i perspektywy. Mnóstwo papieru toaletowego, mnóstwo drożdży, jeszcze więcej puzzli i nieprzeliczone zasoby perspektyw.
Biskwit z nudów uczy się tabliczki mnożenia, Dynia z nudów uczy się amerykańskiej ortografii i już wie, jak napisać
plague,
outbreak oraz
catastrophic i, co ważniejsze, że Kalifornia, skąd pochodzi większość uczniów jej wirtualnej klasy, to jednak nie jest odrębny kraj z globusa.
Przyznaję, są momenty, gdy nie wiem, który to miesiąc, a które stulecie, dni, gdy zasiadam do zdalnej pracy w pidżamie, w którą ktoś właśnie wytarł ręce zanurzone po łokcie w słoiku nutelli, tygodnie, gdy na obiad trzeci dzień z rzędu są kluski... ale wtedy zawsze przypominam sobie, że odniosłam moralne zwycięstwo nad koronawirusem, gdyż… wakacje odpękałam w styczniu! (
Screw you, Corona!)
Gdy tuż przed wigilią obierałam kartofle na sałatkę, kartoflane łupiny spadały na lokalne wydanie gazety, a w nim na reklamę biura podróży dla emerytów.
(Czy już widać powtarzający się schemat?) Biuro podróży wyczarterowało samolot do Finlandii i szukało chętnych by wypełnić kilka, ostatnich wolnych miejsc. Przynaglony przeze mnie
Norweski, któremu powiedziałam, że wróżba z łupin to znak od słowiańskich bogów, którego nie wolno zlekceważyć, zadzwonił do biura i pod pretekstem, że razem mamy prawie sto lat, wciągnął mnie, siebie i Biskwita na listę [1].
W ten sposób wylądowaliśmy w Kuusamo. W hotelu, który zasypany śniegiem po pierwsze piętro, dla niepoznaki lub lepszej dramaturgii nazywał się…
Tropiikki.
TROPIIKKI (!)
(Nawet redukując dowolną ilość samogłosek, nie da się oszukać semantyki.
Tropiikii po fińsku -
TU w rozkosznej wersji audio - to polskie tropiki lub dla fińskiego narodu jakaś odmiana znanego w psychologii mechanizmu kompensacji.)
Nie musieliśmy korzystać z oficjalnego
escape roomu dorzuconego gratis do hotelu, gdyż wiadomo, wystarczyło stanąć przed fińskim jadłospisem w stołówce i już człowiek czuł się jak w
escape roomie. Jak Houdini próbujący wyplątać się z łańcuchów samogłosek. Jak Bear Grylls łapiący gołymi rękami drapieżne, karelskie pierogi. Jak obcy, którym wpadła w ręce wiadomość z Arecibo.
Finlandia, z którą nieszczególnie udane spotkanie przydarzyło mi się piętnaście lat temu w Helsinkach i o które ciągle miałam żal, tym razem przewróciła mnie na plecy i przez tydzień łaskotała w miękki brzuszek. Był śnieg, były psie zaprzęgi, były renifery, były lody z salmiakiem, były cynamonowe bułki z kardamonem, była sauna nad brzegiem zamarzniętego jeziora, było mnóstwo tubylczej życzliwości, a na specjalne życzenie Biskwita, wszechświat potrząsnął kalejdoskopem i pokazał nam tańczące zorze.
Tego żaden skurczywirus w regaliach nam nie odbierze.
[1] A Dynia wybrała obóz narciarski ze swoją klasą, ale to już zupełnie inna historia.
©kaczka