(...)
(...)
I po świętach.
W tym roku Weihnachtsbescherung pod sałatkę z kartofli i dzwony z brandenburskiej katedry.
Wywiódł Norweski w pole nieletniego biorcę prezentów, ja udrapowałam pod choinką prezenty, wygładziłam kokardki i ściągnęłam dzwony z youtube.
Biorca nie dał się zwieść i torturowany przez cioteczki via skype na okoliczność ‘kto ci przyniósł te wszystkie śliczne prezenty i dlaczego Mikołaj’ twardo trzymał się wersji ‘mamaipapa’.
Najcudowniejszy świąteczny prezent? Różowa, sklepowa kasa z czytnikiem czegokolwiek w paski (łącznie z pidżamą Norweskiego), z różową kartą kredytową, z megafonem i pakietem banknotów o tych samych numerach seryjnych.
(BDZYNK BDZYNK. Dozgonnie ci wdzięczni, ochronko. BDZYNK. Powieka nerwowo.)
Puszka zupy pomidorowej chodzi po milion pięćset dwa dziewięćset.
Do tego dwa zyliony zwrotu za kaucją, bo tylko tak można logicznie wytłumaczyć, czemu metrowy subiekt wpycha kupującym całokształt żywej gotówki wyjęty z sejfu.
Tym, albo, że wyglądamy jak napad rabunkowy.
Czego w tym roku nie wypełniły kwity, a wypełniły wszystko, zajęli goście.
Najpierw trzy pokolenia bałkańskie zjechały z kolędą, babą drożdżową tapicerowaną czekoladą, o wielkości amfiteatralnej (na kolanach tę babę wieźli z Triestu) oraz nieopisaną masą słowiańskich zdrobnień i czułości. I babę i czułości ljuba Dynia skonsumowała do przedostatniego okrucha.
Potem przez tunel, deszcz, Londyn i mgłę przedarła się Lou z drobnymi swymi dziateczkami, misiem pandą w skali 1:1 trwale przytroczonym do młodszego dziecka, z misiem psem – skala 1:1 trwale przytroczonym do starszego dziecka, z wózkiem terenowym niekompatybilnym z British Railways i torbą Mary Poppins – jak Mary Poppins miała w tej torbie wszystko, od kolekcji syropów na kaszel, przez wyborną czekoladę, po siedmiusetprocentowe piwo.
(Lou. Sama. Pociągiem. Metrem. Przez Londyn. Pociągiem. Z dwójką żywiutkich nieletnich. Z psem. Z pandą. Z piwem w szklanych butelkach. Z czekoladą. Owacja, beatyfikacja, kanonizacja!)
Dziateczki Lou nauczyły Dynię skakać po łóżkach. Nie pozostaliśmy dłużni, zorganizowaliśmy pospieszny fakultet z brodzenia po kałużach i wspinaczki po budowlanych samowolkach.
Miś panda, ofiara uciśnienia, nieustannie rzucał się samobójczo pod czyjeś nogi.
Mimowolny uczestnik pandamonium.
Były momenty, że trzeba nam było zawzywać oddziały ONZ, by rozstrzygać konflikty wśród kurdupli, choćby te samantyczne, gdy Dynia i Pociechatje nie mogły ogarnąć, że ich matki mogą być jednocześnie ciotkami. (- MAMA! - CIOCIA! – MAAAAAAAAMA! – CIOOOOOOOCIA! i dawaj naruszać nietykalność podczas, gdy nieczułe matki-ciotki konały ze śmiechu.) Jednakoż, gdy odjechali, gdy do Dyni dotarła nieodwracalność tego odjechania, rozszlochała się z rozpaczy, pustki i nieszczęścia na trzy kwadranse.
My straciliśmy trzeciego do wiecznie zimnej kawy, do grogu i brydża.
Nie możemy sobie znaleźć miejsca po dwudziestej, gdy Morfeusz zasysa nieletnich.
Dziś złożyłam podpis na ostatnim kwicie i wyrzuciłam ogryzek czerwonego ołówka.
Dynia pouczona przez Pociechatje uparcie nazywa słonia – olifantem.
Budzik nastawiony na piątą rano.
Postnoworoczna depresja.
(...)
Widzieliście!
©kaczka
(...)
I po świętach.
W tym roku Weihnachtsbescherung pod sałatkę z kartofli i dzwony z brandenburskiej katedry.
Wywiódł Norweski w pole nieletniego biorcę prezentów, ja udrapowałam pod choinką prezenty, wygładziłam kokardki i ściągnęłam dzwony z youtube.
Biorca nie dał się zwieść i torturowany przez cioteczki via skype na okoliczność ‘kto ci przyniósł te wszystkie śliczne prezenty i dlaczego Mikołaj’ twardo trzymał się wersji ‘mamaipapa’.
Najcudowniejszy świąteczny prezent? Różowa, sklepowa kasa z czytnikiem czegokolwiek w paski (łącznie z pidżamą Norweskiego), z różową kartą kredytową, z megafonem i pakietem banknotów o tych samych numerach seryjnych.
(BDZYNK BDZYNK. Dozgonnie ci wdzięczni, ochronko. BDZYNK. Powieka nerwowo.)
Puszka zupy pomidorowej chodzi po milion pięćset dwa dziewięćset.
Do tego dwa zyliony zwrotu za kaucją, bo tylko tak można logicznie wytłumaczyć, czemu metrowy subiekt wpycha kupującym całokształt żywej gotówki wyjęty z sejfu.
Tym, albo, że wyglądamy jak napad rabunkowy.
Czego w tym roku nie wypełniły kwity, a wypełniły wszystko, zajęli goście.
Najpierw trzy pokolenia bałkańskie zjechały z kolędą, babą drożdżową tapicerowaną czekoladą, o wielkości amfiteatralnej (na kolanach tę babę wieźli z Triestu) oraz nieopisaną masą słowiańskich zdrobnień i czułości. I babę i czułości ljuba Dynia skonsumowała do przedostatniego okrucha.
Potem przez tunel, deszcz, Londyn i mgłę przedarła się Lou z drobnymi swymi dziateczkami, misiem pandą w skali 1:1 trwale przytroczonym do młodszego dziecka, z misiem psem – skala 1:1 trwale przytroczonym do starszego dziecka, z wózkiem terenowym niekompatybilnym z British Railways i torbą Mary Poppins – jak Mary Poppins miała w tej torbie wszystko, od kolekcji syropów na kaszel, przez wyborną czekoladę, po siedmiusetprocentowe piwo.
(Lou. Sama. Pociągiem. Metrem. Przez Londyn. Pociągiem. Z dwójką żywiutkich nieletnich. Z psem. Z pandą. Z piwem w szklanych butelkach. Z czekoladą. Owacja, beatyfikacja, kanonizacja!)
Dziateczki Lou nauczyły Dynię skakać po łóżkach. Nie pozostaliśmy dłużni, zorganizowaliśmy pospieszny fakultet z brodzenia po kałużach i wspinaczki po budowlanych samowolkach.
Miś panda, ofiara uciśnienia, nieustannie rzucał się samobójczo pod czyjeś nogi.
Mimowolny uczestnik pandamonium.
Były momenty, że trzeba nam było zawzywać oddziały ONZ, by rozstrzygać konflikty wśród kurdupli, choćby te samantyczne, gdy Dynia i Pociechatje nie mogły ogarnąć, że ich matki mogą być jednocześnie ciotkami. (- MAMA! - CIOCIA! – MAAAAAAAAMA! – CIOOOOOOOCIA! i dawaj naruszać nietykalność podczas, gdy nieczułe matki-ciotki konały ze śmiechu.) Jednakoż, gdy odjechali, gdy do Dyni dotarła nieodwracalność tego odjechania, rozszlochała się z rozpaczy, pustki i nieszczęścia na trzy kwadranse.
My straciliśmy trzeciego do wiecznie zimnej kawy, do grogu i brydża.
Nie możemy sobie znaleźć miejsca po dwudziestej, gdy Morfeusz zasysa nieletnich.
Dziś złożyłam podpis na ostatnim kwicie i wyrzuciłam ogryzek czerwonego ołówka.
Dynia pouczona przez Pociechatje uparcie nazywa słonia – olifantem.
Budzik nastawiony na piątą rano.
Postnoworoczna depresja.
(...)
Widzieliście!
Super Robótka!!! :) :) :)
ReplyDeleteposlalam jadzi piratowa broszke, a teraz sie zamartwiam czy doszla bo nie poleconym, obejrzałam zdjecia, dobra dawka optymizmu na ciezkie czasy:)
ReplyDeletetaki sklep to wychowywanie przyszłego konsumpcjonisty;-)
ReplyDeleteA Lou! łza się w oku kręci: dopiero co suknię ślubną obstalowywała przy udziale Hermiony...
> Kinia: prawdaz? a to jedynie zdjecia bez radosci audio :-)
ReplyDelete> debe: zapytam! zapytam o piracka broszke.
> Hermi: rozowego konsumpcjonisty, a Lou sie pewnie miesci w te suknie, bo ani na chwile nie spoczywa przy swoich dziateczkach... (nie wiedzialam, ze Hermi miala udzial w sukni!)
Ah Kaczko, z ta suknia... Prawie bym poszla do slubu bez sukni:) Odbieralam po drodze na lotnisko;)))) A Hermi owszem udzial miala. Gdzie te czasy... Wieki temu to juz bylo:)
ReplyDeleteHermi zjezdzaj mi tu natychmiast! Kiedy ja Cie widzialam? Zgroza jakas, prawie dekade temu!
ależ w Niegowie wesoło! mam nadzieję, że moja paczka z wyklejankami doszła.
ReplyDeletepo Twojej kolejnej relacji świątecznej jeszcze bardziej deklaruję się do roli niezapowiedzianego gościa na rok :D
Święta, okołoświęta i robótka podsumowane :). Śmieję się do waszych dóbr czekoladowych ;)).
ReplyDeleteNajlepszego w Nowym Roku!
Baba drożdżowa tapicerowana czekolada - dobre, dobre :) Wszystkiego naj naj :)
ReplyDelete> Lou, Hermi: a moze spotkanie w polowie drogi. Mozemy sie z Dynia wpakowac w pociag :-)
ReplyDelete> Lejdi: wpisuje cie zatem na liste niezapowiedzianych gosci. serio serio. nadlatuj.
> Evitaa: :* Dobra czekoladowe takie ladne, ze az szkoda jesc.
> Petroff: jeszcze dzis oskubywalam resztki tej baby :-) Najlepszego!