[2]

[4 Nov 2013]

(...)
Jako beneficjentka in spe miejscowej opieki socjalnej uznałam, że stosownym jest podjąć lekcję oszczędnego gospodarowania, przyoszczędzić na kawiorze, szampanie i blinach, zainteresować się przepisami na Eintopf z rzodkiewki i pasternaku oraz skoro Hauptcioteczka zaprasza, wstać o świcie, by uczestniczyć w wielkiej wyprzedaży w Lidlu.
O nostalgiczna podróży w lata osiemdziesiąte ubiegłego wieku!
O socjologio społeczna in vivo!
O siódmej pięćdziesiąt nie było już wolnych miejsc na parkingu, a kolejka oplatała sklep tak ściśle jak wstążka brytyjski fruit cake.
Trzon kolejki stanowił element klasyczny nordycki oraz napływowy element turecki, czemu być może sprzyjał malutki jak pudełko zapałek meczecik na zapleczu. (By wzywać na pokuszenie tuż przy monopolowym.)
Nordycka masa sunęła w sposób zorganizowany wczepiona w swe wózki. Element napływowy siał ferment i robił Wiedeń prując pod prąd lub metodą ‘mam ze sobą babcię staruszkę lub siedmioro maleńkich dzieci’.
Miałam tę przewagę, iż nie planując kupna lodówki, ani przemysłowej sprężarki nie pobrałam wózka, nie przytroczyłam też do piersi Dyni, gdyż po pierwsze, prosta to droga do przepukliny, po drugie wątpliwe, abym zbudziła ją przed ósmą. (Mimo przeprowadzki Dynia pozostaje w poprzedniej strefie czasowej, do tego zarzuciła popołudniowe drzemki, zatem REM trzyma ją do dziewiątej.)
Krążyłam tedy jak wolny elektron, co szybko spotkało się z dezaprobatą elementu nordyckiego.
Tenże próbował mnie zlinczować kabanosami (sześć sztuk za dwa ojro), gdy odważyłam się naruszyć algorytm postępowania i przerzucić paczkę pieluch na prośbę z sąsiedniej alejki.
Nauczona tym doświadczeniem, dwadzieścia puszek mleka kokosowego przerzuciłam tedy w pełnym kamuflażu zyskując w zamian przepis na ryż po karaibsku od obfitej damy z przedmieść Jamajki.
Fascynujące, że element napływowy żarł czekoladki  wprost z opakowań, podczas, gdy element nordycki ze stoickim spokojem zbierał to, co zostało i metodycznie składał sobie zeń własne zestawy.
Takoż i z proszkiem do prania.
Ubytki w kartonach napełniano zbytkami z innych kartonów. Niekoniecznie kompatybilnych.
Dziwne, zamiast uprać sobie na miejscu?
A w tym wszystkim chyba najdziwniejsze, że nikt nikomu nie wykradał z wózków, choć aż się prosiło.
I tę myśl wyniosłam ze sklepu razem z parą rękawiczek ogrodowych, pięcioma puszkami mleka kokosowego, pudełkiem klocków, mydełkiem Fa, spodniami niemowlęcymi w sam raz na Edwarda, grą planszową, przyprawą do steków, pastą z sardeli, ciastem w proszku, opakowaniem flamastrów i trzema pełnometrażowymi filmami o przygodach Barbie.
Wyjątkowo udany poranek.

(...)
Dynia mówi.
Możliwe, że wcześniej gdy nie spędzałyśmy ze sobą razem tyle czasu, umknął mi rozmach jej krasomówstwa.
Możliwe, że to zmiany w scenografii uaktywniły nagle jakieś wcześniej niemrawe ośrodki mowy.
Dynia mówi. Używa słów, o znajomość których nikt jej nie posądzał (‘I am too little to have boobs. When I have boobs, I can clean toys, ok?’ cytat na miarę ‘All I Really Need To Know I Learned In Kindergarten’). Ujawnia, że rozumie o wiele więcej niż nam się zdaje.
Mówi jednak nadal karkołomnie i z naciskiem na ilość niż na jakość.
Irytuje ją konieczność sortowania języków.
Odnoszę wrażenie, że uznaje to za stratę czasu, denerwującą pauzę w jej zewnętrznym monologu, a może po prostu nadal nie ogarnia, że to trzy odrębne systemy?
Po trzech latach systematycznego recytowania Kaczki Dziwaczki, a dodajmy do tego jeszcze minimum sześć miesięcy prenatalnej lektury, wczoraj zdaje się wreszcie zrozumiała fragment fabuły: Mama? Fryzjer cutting hair, not selling cheese!
(Otworzyłabym szampana, lecz cóż jeśli to stały trend? Po trzy lata na strofę?)
Mówi nieustannie.
Przez sen również.
Do tego pisze.
Przezornie notuje każdą swoją złotą myśl na każdym dostępnym skrawku papieru.
I nie wychodzi z domu bez minimum dwunastu długopisów.
Nierozsądnie jest zostawiać ją sam na sam w towarzystwie urzędowych dokumentów i formularzy.
Do tego obrała konkretną ścieżkę kariery zawodowej. Będzie princessą, kontessą, baletnicą, narciarką, wygra Wielką Pardubicką, zostanie chirurgiem (to z naszej winy, bo pozwalamy jej oglądać M.A.S.H), a po godzinach będzie stemplować dokumenty i jeździć do pracy porzucając dzieci w ochronce.
Przez angielszczyznę zaczyna się przedzierać mowa ojców.
(Hast du Angst, mama? Bist du fertig? Ich mag...)
I coraz wyraźniej do mnie dociera, że Dynia jest w kraju ojców.
Że kurczy mi się przestrzeń na promocję bigosu, opłatka, dwuznaków i Bogurodzicy.
Jutro.
Pomyślę o tym jutro.
Albo w przyszłym tygodniu.
Albo w ogóle zaprzestanę myślenia.


©kaczka
24 comments on "[2]"
  1. Pisałem wcześniej, że Dynia poradzi sobie najlepiej. Ale przyznaję, że nie doceniałem... Alleluja i do przodu.

    ReplyDelete
    Replies
    1. Drzyj Szamanie, nadchodzi pokolenie chirurgow w rozowych baletkach :-)

      Delete
  2. Kaczko, nie trac ducha, moze zanabadz rozmowki turecko-insze bo Dynia wlaczy kolejny jezyk do repertuaru a czytelnicy nie beda w stanie rozkoszowac sie elokwencja Twego Dzieciecia...

    ReplyDelete
    Replies
    1. Ducha nie trace, choc chudy ten duch ostatnio. W swoich wizjach przeprowadzki zupelnie zapomnialam, ze i ten kraj ma swe mniejszosci narodowe i ciekawa jestem dalszych interakcji :-) Jak na tureckim kazaniu?

      Delete
  3. Przynajmniej mozecie teraz skupic sie na dwoch jezykach, a angielski zostawic na pozniej... Ja zadroszcze, meczy mnie juz wyglaszanie monologow po polsku, ta bezustanna uwaznosc zeby przypadkiem nie zaniedbac, nie przerzucic sie wygodnie na agielski, odpowiadac po polsku, czytac po polsku. Mam dosyc i zaczynam powatpiewac w zasadnosc tego rygoru... Albo jej sie polski kiedys przyda? Ale maz nie popuszcza z wegierskim, wiec na razie wzielam na ambit....

    ReplyDelete
    Replies
    1. Ha, tu pies pogrzebany. Nie bardzo wiem, czy mozemy zostawic juz teraz, bo choc to jezyk teraz podstawowy to jednak mocno nieoszlifowany. Stad chcialabym, zeby choc przez rok jeszcze miala z nim intensywny kontakt, by wygladzic. Od nas sie go dobrze nie nauczy, czy nauczy sie w miedzynarodowym przedszkolu, nie wiem? I doskonale rozumiem, bo i mnie ta nieustanna uwaznosc doprowadza czasem do szalu. I ten brak jednej konkretnej metody, ktora mozna by przylozyc do kazdego dziecka i osiagnac ten sam rezultat. To takie, cholera, nienaukowe :-)))

      Delete
  4. Kaczko, to JEST kraj jej Taty, mieszkacie w nim, co powoduje określone konsekwencje. Ale Polska to JEST kraj jej Mamy i tego też ją nauczysz, byle nie "na nerwowo" dla Ciebie i dla niej. Przestrzeń na promocję jest ogromna i świetnie dasz sobie radę, zwłaszcza przy Dyni ciekawości świata :-) Zaufaj jej.

    ReplyDelete
    Replies
    1. Ufam, bo Dynia jak Kohelet zawsze wiedziala, kiedy jest czas na okreslone rzeczy i niczego nie pozwolila przyspieszyc. Najtrudniejszy jest, to o czym w komentarzu wyzej, brak regul i przepisow, takich od kropki do kropki, ten wieczny rachunek sumienia, czy nie sabotuje jej neuronow i ta uwaznosc, ktora byc moze moga sobie odpuscic matki dzieci jednojezycznych. A moze nie?

      Delete
  5. Kaczko, nie desperuj, Dynia jest mądra, jak uda jej se posortować języki, z pewnością i Szczebrzeszyn ogarnie :)

    nigdy nie dotarłam do Lidla o tak wczesnej porze jak 7.50, ale słyszałam legendy o kolejkach, i to w Polsce.

    ReplyDelete
    Replies
    1. Mowiono mi, ze na Wyspie tez taka atrakcja jest dostepna i ze sceny dzieja sie dantejskie. We wsi sie nie dzialy, bo wies byla pelna bogatych emerytow, ktorzy kupowali w Waitrose, wiec o ile dobrze pamietam, Norweski sie udal na wyprzedaz i bez walki przyniosl dwie rolki srebrnej folii do ocieplania wnetrz. Hmm... po zastanowieniu... byc moze dlatego, ze tubylcy nie wiedzieli do czego owa folia sluzy :-)

      Delete
  6. Myśl jest taka, by zabierać Dynię na te wyprze, jak ich potraktuje konglomeratem lingwistycznym, to dopiero zobaczą. W dodatku jej zacięcie do zarządzania może ustawić nawet turecką kolejkę.

    ReplyDelete
    Replies
    1. Jesli odziedziczyla choc cwierc genu po Hauptcioteczce to i owszem. Hauptcioteczka zorientowawszy sie, ze element naplywowy wkreca sie do kolejki do kasy pochwycila kij od szczotki i w try miga, jak straznik Teksasu, przywrocila porzadek.

      Delete
  7. Ha, Lidla mam pod nosem i biorąc pod uwagę, jak wygląda asortyment popołudniowy w dniu wielkiej promocji, mogłabym w ramach badań terenowych wybrać się kiedyś o świcie ;). Pewnie wygląda to podobnie. Tylko że ja się boję :D.

    Dynia jest miszczem!

    ReplyDelete
    Replies
    1. Fakt, ze sam Lidl jeszcze po takiej promocji wyglada to juz duzy sukces. Zastanawialam sie, jacy to nieszczesnicy sprzataja po. A moze wystarczy polac woda podlogi, bo slizgalam sie miedzy tymi wozkami w sporej ilosci piany - proszek do prania wymieszany z szamponem przeciwlupiezowym :-)

      Delete
  8. oj to musiało być w tym Lidlu jak na promie do Dover w 91r - dzieci z polskiej wycieczki przynosiły swojej pani malteses "bo same wyszły z opakowania" :D pani już by tego drugi raz nie przeżyła, dzięki Ci za relację z Lidla, dzięki temu wiem czego unikać ;) Dynia wszystko ogarnia tylko nie może się zdecydować, który język zaszczycić używaniem - będzie wunderbar :)))

    ReplyDelete
    Replies
    1. A moze wlasnie partycypowac, nie unikac? Moze w twym Lidlu jak w Wersalu? Nie sprawdzisz, nie dowiesz sie :-)

      Delete
    2. nie sprawdzisz, bo nie masz gdzie :D atakuję tylko kropiaste stonki i to w godzinach bezpromocyjnych (ale nie bój się Kaczko, jak żem kiedyś wpadła na półkę chorizo to wyniosłam na zapas :D - jakoweś przebłyski na tematy kupieckie posiadam - zdziwiona byłam tylko, że tak sama tą kiełbachę targałam ciesząc się jak pajac ;)

      Delete
  9. no to angielski już zna, niemiecki teraz podszkoli, a potem wyprowadzka do kraju Kaczki Dziwaczki!

    ps. zmieniłam plany. olałam Londek. teraz zamierzam najechać Berlin! :D

    ReplyDelete
    Replies
    1. Nie lam mi serca! Z Berlina do nas to na oko tysiac kilometrow!

      Delete
  10. Poprzedni post mnie rozczulił, a zwłaszcza wątek nowych Dyninych przyjaźni. A tym razem jest jakoś tak naprawdę, po niemiecku, Lidl o brzasku, hmm ... ;)

    ReplyDelete
    Replies
    1. Jesli wszedles miedzy akhem... wrony?...
      Trzeba te wiwisekcje narodu i jego obyczajow gdzies zaczac ;-)

      Delete
  11. Trzymaj się, Scarlett.
    agazpoznania

    ReplyDelete
  12. Kilka lat temu czytałam w jakiejś gazecie (w Zwierciadle? chyba...) wywiad z pewnym młodym mężczyzną. Nazwiska nie pomnę, ale dla sprawy nie jest ono ważne. Tenże młody mężczyzna wychował się w środowisku wielokulturowym. Matka - Polka z któregoś szlacheckiego rodu, ojciec - też szlachcic, ale Niemiec, a dodatku dyplomata, więc rodzina stale gdzieś po świecie wędrowała. Ów młody mężczyzna spędził większą część dzieciństwa w Indiach (jego ojciec był tam na placówce), gdzie uczył się w angielskojęzycznej szkole. Zaś jego siostry miały tam francuskich guwernerów. Służba zaś, co raczej oczywiste, mówiła w lokalnym narzeczu. Dziennikarka przeprowadzająca wywiad zapytała, czy to nagromadzenie języków nie było dla niego kłopotem - codziennie miał przecież w dzieciństwie styczność z pięcioma językami. Młodzieniec odparł, że nie. Że nie pojmował wówczas języków jako tworów narodowo-kulturowych, tylko jako kody komunikacyjne z poszczególnymi osobami. Był więc język mamy, język taty, język dziewczynek, język nauczycieli i język służby. W dorosłym życiu dorzucił sobie to tej piątki jeszcze chyba dwa języki.
    A piszę to wszystko nie dlatego, że mam o wielojęzyczności jakiekolwiek pojęcie (bo nie mam), tyko żeby dodać Ci otuchy :) Trzymaj się!

    ReplyDelete