[1 Jan 2017]
(...)
Osada Hauptcioteczki leży na jednym brzegu cieku wodnego, który uparcie od lat, błędnie nazywam Elbą lub Łebą. By zachować pozory geograficzno-politycznej poprawności, nazwijmy zatem ciek Rzeką.
Na jednym brzegu Hauptcioteczka i jej osada, na drugim – Hamburg i światła wielkiego miasta. Pomiędzy nimi Rzeka szeroka jak bary enerdowskiej kadry pływaczek olimpijskich.
Kiedyśmy więc tak nadużyli gościnności Hauptcioteczki oraz zaznaliśmy corocznej zgagi imienia domowej sałatki z kartofli, wpadło nam do głowy, by porzucić dzieciny i wyskoczyć, jak za młodych lat, na surową rybę.
Internet wskazał nam ochotnie, że od najlepszego baru z rybą dzieli nas szesnaście kilometrów.
Jakiż łut szczęścia!
A właściwie, jakiżby byłby to łut szczęścia, gdyby nie to, że internet uznał, że jeśli ktoś szuka ryb, musi być potencjalnym Zbawicielem, więc nie straszne mu chodzenie po wodzie.
Szesnaście kilometrów przez taflę.
Na drugi brzeg Rzeki.
Tu wypada zaznaczyć, że osada Hauptcioteczki to socjologiczne Galapagos, wyspa erefenowskich endemitów, nieszczególnie zainteresowana kontaktami z drugim brzegiem. Nie dla nich mosty, tunele lub promy. Zatem, aby dostać się na ten drugi brzeg trzeba odbić w prawo i jadąc tygodniami wzdłuż rzeki dotrzeć po godzinie do pierwszego mostu w Hamburgu. Po drugiej stronie manewr należy powtórzyć odbijając w lewo.
Może są tacy, których by to zniechęciło (ja), ale na szczęście są jeszcze na świecie Kolumbowie barów sushi (Norweski).
I tak, jedyne trzy godziny później od porzucenia dziateczek i wyjścia poza rogatki rodzinnej osady Norweskiego, dwa pociągi później, trzy pomylone perony, siedemset dwadzieścia sześć stacji metra, rachu ciachu, stanęliśmy przed zamkniętą, spowitą pajęczyną, trochę nadpaloną, chińską restauracją 'Kwiat Lotosu' na drugim brzegu Rzeki.
Warto zaznaczyć, że to ja nalegałam, mimo, że nie odróżniam nori od memento mori, żebyśmy choć raz zjedli sushi w miejscu, które nie jest barem serwującym jednocześnie sajgonki, pizzę, kebab i kulki z ryżu i, w którym kucharz mówi z akcentem z Osaki.
Zatem stan lokalu 'Lotos' przyjęłam z ulgą i już byłam gotowa do odwrotu i żebyśmy w drodze powrotnej skoczyli na pączki przy dworcu i dali sobie z tym kompletnie spokókj, gdy okazało się, że ulica, na której stoimy nie jest tą, której szukamy, bo ta zaczyna się pięć metrów dalej za śmietnikiem.
Siedem śmietników dalej, między ortodontą, a sklepem z uszczelkami, w pomieszczeniach przypominających garaż, zmaterializował się nam bar sushi.
Konkretnie, według szyldu: 'Bar Azjatyckie Specjalności oraz Sushi Drobnym Drukiem'.
Trzy godziny na mrozie, bez toalety i nadziei? Nawet jeśli wnętrze straszyło pustką, pchnęłam zbite z desek drzwi wejściowe i wtargnęłam do środka.
I wtedy zza lady wychynął Hindus.
Jeszcze mogliśmy mieć nadzieję, że to jakieś nagłe zastępstwo, studencka wymiana, ale muzyka Bollywood z kuchennego zaplecza rozwiała wątpliwości.
Trzy godziny na mrozie, bez toalety i nadziei, uczyniły z nas dobrowolnych zakładników 'Azjatyckich Specjalności'.
- Ale zobacz! – szukał pełnej szklanki Norweski, choć szklanka ta była wypełniona piwem Singha. – Przynajmniej kucharz jest Chińczykiem!
Tak, byłaby to ogromna pociecha (!), ale nie. Kucharz był również Hindusem, a Norweski nie zabrał okularów.
A potem zdarzył się cud.
(Najwyraźniej zrolowany do spółki przez Wisznu i Oinari.)
Pod tajskie piwo hinduski kucharz ukręcił znakomite sushi, choć nie mogąc się zapewne oprzeć naturze, połowę kulek z ryżu usmażył w gorącym oleju i podał nam na gorąco w panierce i z miską remulady.
I reszta dnia też była dobra. Do szpiku kości.
Włóczyliśmy się samotnie nad rzeką popychani wiatrem. Przepychaliśmy się przez tłumy na świątecznym jarmarku w metropolii.
A na końcu, schodząc do metra przy Jungfernstieg, tam gdzie C jak Cartier i Ch jak Chanel, zachowaliśmy się jak para wioskowych, endemicznych i nieokrzesanych głupków.
Nie wiem, co w nas wstąpiło.
Biorąc pod uwagę tłumy na powierzchni, pod powierzchnią w metrze, w jelitach miasta, nie było prawie nikogo.
Przed nami na ruchomych schodach zjeżdżała stylowa Chinka w złotych pantofelkach, z wielką torbą wskazującą, że przed chwilą, na powierzchni, zrobiła zakupy u Louisa Won Tona. TEGO, oryginalnego Louisa Won Tona!
- Patrz! Norweski! - wykrzyknęłam na cały głos jak nieokrzesany endemit. - Prawdziwy Louis! W życiu nie miałam odwagi żeby wejść do wnętrza sklepu, a tu patrz! Nieomal na wyciągnięcie ręki! Prawdziwa torba z zakupami od Won Tona! Normalnież, czuć ekskluzywny zapach papieru od Won Tona!
(Przypominam, Chinka cztery stopnie niżej #facepalm)
A Norweski na to, równie gromkim, plebejskim głosem i z zacięciem antroposocjologa oraz ekonomisty:
- Wow! Przecież to musi być warte fortunę! Pomyśl, (och! praktyczny, jak zwykle, Norweski), sądzac po rozmiarze przynajmniej tysiąc ojro! Jak nie dwa!
No i powiem wam, w życiu byście nie pomyśleli, jak szybko potrafią zbiec z ruchomych schodów Chinki w złotych pantofelkach.
Na obcasie.
A następnie, jak w tym obcasie szybko wbiec po normalnych schodach na górę!
A ile schodów przeskoczyć jednym susem!
...
Mam nadzieję, że wzięła taksówkę.
©kaczka
(...)
Osada Hauptcioteczki leży na jednym brzegu cieku wodnego, który uparcie od lat, błędnie nazywam Elbą lub Łebą. By zachować pozory geograficzno-politycznej poprawności, nazwijmy zatem ciek Rzeką.
Na jednym brzegu Hauptcioteczka i jej osada, na drugim – Hamburg i światła wielkiego miasta. Pomiędzy nimi Rzeka szeroka jak bary enerdowskiej kadry pływaczek olimpijskich.
Kiedyśmy więc tak nadużyli gościnności Hauptcioteczki oraz zaznaliśmy corocznej zgagi imienia domowej sałatki z kartofli, wpadło nam do głowy, by porzucić dzieciny i wyskoczyć, jak za młodych lat, na surową rybę.
Internet wskazał nam ochotnie, że od najlepszego baru z rybą dzieli nas szesnaście kilometrów.
Jakiż łut szczęścia!
A właściwie, jakiżby byłby to łut szczęścia, gdyby nie to, że internet uznał, że jeśli ktoś szuka ryb, musi być potencjalnym Zbawicielem, więc nie straszne mu chodzenie po wodzie.
Szesnaście kilometrów przez taflę.
Na drugi brzeg Rzeki.
Tu wypada zaznaczyć, że osada Hauptcioteczki to socjologiczne Galapagos, wyspa erefenowskich endemitów, nieszczególnie zainteresowana kontaktami z drugim brzegiem. Nie dla nich mosty, tunele lub promy. Zatem, aby dostać się na ten drugi brzeg trzeba odbić w prawo i jadąc tygodniami wzdłuż rzeki dotrzeć po godzinie do pierwszego mostu w Hamburgu. Po drugiej stronie manewr należy powtórzyć odbijając w lewo.
Może są tacy, których by to zniechęciło (ja), ale na szczęście są jeszcze na świecie Kolumbowie barów sushi (Norweski).
I tak, jedyne trzy godziny później od porzucenia dziateczek i wyjścia poza rogatki rodzinnej osady Norweskiego, dwa pociągi później, trzy pomylone perony, siedemset dwadzieścia sześć stacji metra, rachu ciachu, stanęliśmy przed zamkniętą, spowitą pajęczyną, trochę nadpaloną, chińską restauracją 'Kwiat Lotosu' na drugim brzegu Rzeki.
Warto zaznaczyć, że to ja nalegałam, mimo, że nie odróżniam nori od memento mori, żebyśmy choć raz zjedli sushi w miejscu, które nie jest barem serwującym jednocześnie sajgonki, pizzę, kebab i kulki z ryżu i, w którym kucharz mówi z akcentem z Osaki.
Zatem stan lokalu 'Lotos' przyjęłam z ulgą i już byłam gotowa do odwrotu i żebyśmy w drodze powrotnej skoczyli na pączki przy dworcu i dali sobie z tym kompletnie spokókj, gdy okazało się, że ulica, na której stoimy nie jest tą, której szukamy, bo ta zaczyna się pięć metrów dalej za śmietnikiem.
Siedem śmietników dalej, między ortodontą, a sklepem z uszczelkami, w pomieszczeniach przypominających garaż, zmaterializował się nam bar sushi.
Konkretnie, według szyldu: 'Bar Azjatyckie Specjalności oraz Sushi Drobnym Drukiem'.
Trzy godziny na mrozie, bez toalety i nadziei? Nawet jeśli wnętrze straszyło pustką, pchnęłam zbite z desek drzwi wejściowe i wtargnęłam do środka.
I wtedy zza lady wychynął Hindus.
Jeszcze mogliśmy mieć nadzieję, że to jakieś nagłe zastępstwo, studencka wymiana, ale muzyka Bollywood z kuchennego zaplecza rozwiała wątpliwości.
Trzy godziny na mrozie, bez toalety i nadziei, uczyniły z nas dobrowolnych zakładników 'Azjatyckich Specjalności'.
- Ale zobacz! – szukał pełnej szklanki Norweski, choć szklanka ta była wypełniona piwem Singha. – Przynajmniej kucharz jest Chińczykiem!
Tak, byłaby to ogromna pociecha (!), ale nie. Kucharz był również Hindusem, a Norweski nie zabrał okularów.
A potem zdarzył się cud.
(Najwyraźniej zrolowany do spółki przez Wisznu i Oinari.)
Pod tajskie piwo hinduski kucharz ukręcił znakomite sushi, choć nie mogąc się zapewne oprzeć naturze, połowę kulek z ryżu usmażył w gorącym oleju i podał nam na gorąco w panierce i z miską remulady.
I reszta dnia też była dobra. Do szpiku kości.
Włóczyliśmy się samotnie nad rzeką popychani wiatrem. Przepychaliśmy się przez tłumy na świątecznym jarmarku w metropolii.
A na końcu, schodząc do metra przy Jungfernstieg, tam gdzie C jak Cartier i Ch jak Chanel, zachowaliśmy się jak para wioskowych, endemicznych i nieokrzesanych głupków.
Nie wiem, co w nas wstąpiło.
Biorąc pod uwagę tłumy na powierzchni, pod powierzchnią w metrze, w jelitach miasta, nie było prawie nikogo.
Przed nami na ruchomych schodach zjeżdżała stylowa Chinka w złotych pantofelkach, z wielką torbą wskazującą, że przed chwilą, na powierzchni, zrobiła zakupy u Louisa Won Tona. TEGO, oryginalnego Louisa Won Tona!
- Patrz! Norweski! - wykrzyknęłam na cały głos jak nieokrzesany endemit. - Prawdziwy Louis! W życiu nie miałam odwagi żeby wejść do wnętrza sklepu, a tu patrz! Nieomal na wyciągnięcie ręki! Prawdziwa torba z zakupami od Won Tona! Normalnież, czuć ekskluzywny zapach papieru od Won Tona!
(Przypominam, Chinka cztery stopnie niżej #facepalm)
A Norweski na to, równie gromkim, plebejskim głosem i z zacięciem antroposocjologa oraz ekonomisty:
- Wow! Przecież to musi być warte fortunę! Pomyśl, (och! praktyczny, jak zwykle, Norweski), sądzac po rozmiarze przynajmniej tysiąc ojro! Jak nie dwa!
No i powiem wam, w życiu byście nie pomyśleli, jak szybko potrafią zbiec z ruchomych schodów Chinki w złotych pantofelkach.
Na obcasie.
A następnie, jak w tym obcasie szybko wbiec po normalnych schodach na górę!
A ile schodów przeskoczyć jednym susem!
...
Mam nadzieję, że wzięła taksówkę.
©kaczka
:)))) Jak zwykle Twój tekst mnie rozbawił :) Jest bardzo plastyczny. Bez problemu wyobraziłam sobie tę przerażoną Chinkę jak ucieka przed Wami o mało nie gubiąc złotych pantofelków :)
ReplyDeleteKinga
Caly czas tlumaczymy sobie, ze moze to jednak byl dobry uczynek :-) Ostatecznie nie wiadomo, jaki zbrodzien mogl tam sie czaic w slepym jelicie hamburskich wnetrznosci!
DeleteOho! Ciekawość, czy Wasze zdjęcia już widzą na posterunkach, jako potencjalnych rabusiów. No chyba, że Chinka dokonała zakupów za środki z niezupełnie legalnych źródeł, to by się Wam upiekło.
ReplyDelete... rzekla TOREBKA! W dodatku NA RAMIE! :-)
DeleteTylko całe szesnaście.... O, o, Boże... ooo... [...] i zetchnęło mię, jak powiadała moja miła sąsiadka (znaczy, żem dech straciła na moment i chybażem go była jeszcze nie odzyskała). Nie wiem, czemu dotąd Hauptciotkę pozycjonowałam na jakim Cux hejwenie. Co mi nie przeszkadza się dziwić, gdzie straciłam cały rok pisania szanownej Kaczki, patrząc na datowanie powyższego posta.
ReplyDeleteBuchachachachacha! Naduzylam wytnij-wklej i grzanego wina. Tymczasem, spiesze powiadomic, ze alez owszem, spozycjonowalas Hauptcioteczke dokladniej niz googlemaps! W Cuxhejwenie jest, na przyklad, filia obuwniczego, ktorej zawdzieczam w tym roku bardzo cieple buty! To znaczy, moje buty stamtad przyjechaly do Osady, bo w Osadzie nie ma ludzi o takiej stopie. Nigdzie zreszta nie ma. Stad mizerne wyniki sprzedazy modelu w tym rozmiarze :-) Ide poprawic date!
DeleteEch, a ja już myślałam, że roczny zapas postów wyskoczy mi za kilka dni niczym wielkanocny zając z kapusty na sylwestrowy bigos.
DeleteWiadomo, że na byle stopie daleko się w życiu nie zajdzie. Więc niech przykład tambylce z Ciebie biorą. Tyle, że ciepłe buty? W tym roku?
W powiesciach Karla Maya bylabym na pewno Zimna Stopa. Mam taka powierzchnie podeszwy, ze naczynia wlosowate zawracaja w polowie drogi. Cieple buty to musthave :-)
DeleteInspiracjo, a moze faktycznie napisac wszystkie posty dzisiaj (i tak wszyscy wiedza, ze kaczka nie istnieje, ale przez grzecznosc nie kwestionuja) i zaprogramowac publikowanie?!
Myślisz, że fikcja da rady przebić fakty (jeszcze nie)dokonane przez Dynię i Biskwita? :) :)
ReplyDeleteKryguje sie! Fikcja moze za nimi sloj landrynek nosic.
DeleteMusieliscie w Osadzie strasznie zatesknic za cywilizacja, ze wbiliscie sie na Weihnachtsmarkty w centrum :) Toz to pieklo na ziemi jest!
ReplyDeleteAle, nie takie pieklo w sumie wydawalo sie polami elizejskimi, jak sie udalo podrzucic potomka i wyjsc SAMEMU na miasto!
Powiedzmy szczerze, ze zabladzilismy i wbilismy sie przez przypadek w poszukiwaniu kawiarni z toaleta. 'Dwadziescia lat temu tu byla, Norweski, doskonale pamietam'. Jest nadal, ale toaleta zabezpieczona jest elektronicznym kodem i nawet legalne wejscie w jego posiadanie (czyli zakup wiadra lub garnka kawy) to jeszcze nie jest recepta na sukces. Elektroniczny system odbezpieczania toalety wymaga precyzji i synchronizacji ruchow jak przy otwieraniu kasy pancernej. Nieosiagalne przy nadprogramowym wypelnieniu pecherza! :-)
DeletePotwierdzam, Weihnachtsmarkty to po salach zabaw z kulkami kolejna odslona piekiel. Jako diabel sama wiesz...
Ach Kaczko, Kaczko. Einkaufscentrum to cel toaletowych wycieczek przeciez jest! Mieliscie jeden pod nosen, Europa Passage!
Delete(kawe tez dajo. I najlepsze na miescie (serio) lody i tiramisu w Gelateria L'italiana !!! Prosze zaznaczyc na mapie na nastepny raz)
A popychal mnie w te strone Norweski, a jakze! Mysmy tam nawet postawili stope! Ale cos mi psztyknelo w glowie i mowie 'eeee, tu Zary nie ma, a ja, matka-zawsze-polka-nawet-na-wychodnym, chcialam dzieciom rajstop nakupic!' i smy sie odwrocili na tej stopie i poszlismy w ciemnosc! #plaskwczolo Zapisuje w notesiku!
DeletePrawde mówiac, to tak wlsciwie w ogóle tam nic nie ma, oprócz tych lodów. "Magia" pasazy hanlowych nie za bardzo na mnie dziala co prawda, ale sa takie, w których warto cos tam obejrzec. A w tej Europie jedno wielkie nic. Tylko (i az!) te lody :D Warte grzechu, i to wielokrotnego, mówie Ci!
DeletePokusa grzechu z rekomendacji samego Diabla! Pewnikiem maja lody buraczkowe!
Deleteacha cha łobuzy ))))))))))))))0
ReplyDeleteoraz najlepszego Wam w nowym roku ...
ReplyDeleteŁobuzy )))
Dzieki!
DeleteLobuzy to bardzo dyplomatyczne :-)
Myślę, żę hindusi coś wrzucają do jedzenia. Ostatnio mam przyjemność jadać curry kazdego dnia. Jadłam już curry nawet z buraka. Ale surowej ryby mi nie dali! DOBREGO ROKU!
ReplyDeleteTotez wlasnie! Po usmazeniu i w panierce to bylo tylko wspomnienie surowej ryby :-)
ReplyDeleteJest cos na rzeczy, jak wpadam w ciag jedzenia curry to nie wstaje od stolu przez miesiac!
Oj się zastanawiam czy nie zachowałabym sie podobnie. No wies wies no ale cóż zrobić. W metrze powinni dopisac ostrzeżenie: nie wchodzić z psami i drogimi torebkami...
ReplyDeleteNa powierzchni tez niebezpiecznie :-) A pies moglby byc obronny!
Delete