[18 Oct 2010]
(...)
W soboty dzieciny, którym eksperymentalnie okrojono sen nocny w celu wydłużenia snu porannego, wstają i nudzą się od siódmej dwadzieścia, zamiast jak normalnie, od siódmej piętnaście.
Wstają, logiczne, że wstają, bo przecież mogą spać dłużej, więc wstają.
Inkwizycja w pidżamach z grzybkiem. Apokalipsa w antypoślizgowych skarpetkach.
Kwestię ‘przywracania do żywych’ Biskwit załatwia ‘na ksylofon’, gdzie instrumentem są rodzicielskie czaszki, a tłuczkiem, to, co wpadnie Biskwitowi w ręce. Pantofel, kopyść lub talerz nienapełniony śniadaniem.
Biskwit chce suchych płatków owsianych z zimnym mlekiem, ziarnem chia i kiszoną kapustą.
Albowiem Biskwit lubi tak kulinarnie przechadzać się po krawędzi.
W tę i z powrotem.
Kompromisem jest w tym wypadku podanie płatków i kapusty w osobnych talerzach. To kompromis estetyczny, bo i tak za chwilę wszystko się wymiesza w bębnie losującym Biskwiciego żołądka.
Z zagadkowym skutkiem.
A za oknem deszcz ciurka cherlawie.
Dynia z rozpaczy wymyśla nowe reguły gry w pokera przy użyciu talii kart z Krecikiem.
(... i każdy ma cztery karty i w każdej kolejce dobiera kolejne osiem z talii na środku, a gdy tam skończą się karty wygrywa ten, kto pierwszy nie będzie miał żadnej, ale tylko ja mogę chować karty do kieszeni...).
Szamoce się z bezwzględnym i okrutnym regulaminem loteryjki obrazkowej.
(... nie mieszajcie mi! Nie mieszajcie! Jak mi pomieszacie to nie będę wiedziała, gdzie sobie poukładałam pary!)
Śpiewa ‘Buenosdiasbuenosdiasbuenosdias’ wydajnie zagłuszając psa sąsiadów.
Pytana, dlaczego, na litość, Buenos dias, odpowiada, że przecież mówiła, iż choćby szczezła to nauczy się francuskiego (!).
Biskwit, po trzeciej dokładce płatków i drugiej dokładce kapusty, krąży po kwaterze ciągnąc za sobą w charakterze psa pomarańczowe jojo.
(Jak w tej dykteryjce o pacjencie szpitala psychiatrycznego ze szczoteczką do zębów na smyczy.)
Jeśli przystaje to po to, by rozwarstwić ciasteczko skonstruowane ze zmielonych rodzynek wtopionych w mączną masę wyrośniętą na bikarbonacie.
Chodzi o to, by odłupać rodzynki do ostatniego ich ususzonego bozonu i każdy z tych bozonów z odrazą wetrzeć w matkę.
Monolit ciasteczka chrzęści okruchami pod sobotnim kapciem.
Biskwit nie lubi tego ciasteczka, ale nie, nie odda bez walki, ani nie wymieni na inne.
To jego ciasteczko, będzie stał i łupał.
Za oknem nieprzerwanie ciurka.
Zerkam na zegarek.
Ósma piętnaście.
©kaczka
(...)
W soboty dzieciny, którym eksperymentalnie okrojono sen nocny w celu wydłużenia snu porannego, wstają i nudzą się od siódmej dwadzieścia, zamiast jak normalnie, od siódmej piętnaście.
Wstają, logiczne, że wstają, bo przecież mogą spać dłużej, więc wstają.
Inkwizycja w pidżamach z grzybkiem. Apokalipsa w antypoślizgowych skarpetkach.
Kwestię ‘przywracania do żywych’ Biskwit załatwia ‘na ksylofon’, gdzie instrumentem są rodzicielskie czaszki, a tłuczkiem, to, co wpadnie Biskwitowi w ręce. Pantofel, kopyść lub talerz nienapełniony śniadaniem.
Biskwit chce suchych płatków owsianych z zimnym mlekiem, ziarnem chia i kiszoną kapustą.
Albowiem Biskwit lubi tak kulinarnie przechadzać się po krawędzi.
W tę i z powrotem.
Kompromisem jest w tym wypadku podanie płatków i kapusty w osobnych talerzach. To kompromis estetyczny, bo i tak za chwilę wszystko się wymiesza w bębnie losującym Biskwiciego żołądka.
Z zagadkowym skutkiem.
A za oknem deszcz ciurka cherlawie.
Dynia z rozpaczy wymyśla nowe reguły gry w pokera przy użyciu talii kart z Krecikiem.
(... i każdy ma cztery karty i w każdej kolejce dobiera kolejne osiem z talii na środku, a gdy tam skończą się karty wygrywa ten, kto pierwszy nie będzie miał żadnej, ale tylko ja mogę chować karty do kieszeni...).
Szamoce się z bezwzględnym i okrutnym regulaminem loteryjki obrazkowej.
(... nie mieszajcie mi! Nie mieszajcie! Jak mi pomieszacie to nie będę wiedziała, gdzie sobie poukładałam pary!)
Śpiewa ‘Buenosdiasbuenosdiasbuenosdias’ wydajnie zagłuszając psa sąsiadów.
Pytana, dlaczego, na litość, Buenos dias, odpowiada, że przecież mówiła, iż choćby szczezła to nauczy się francuskiego (!).
Biskwit, po trzeciej dokładce płatków i drugiej dokładce kapusty, krąży po kwaterze ciągnąc za sobą w charakterze psa pomarańczowe jojo.
(Jak w tej dykteryjce o pacjencie szpitala psychiatrycznego ze szczoteczką do zębów na smyczy.)
Jeśli przystaje to po to, by rozwarstwić ciasteczko skonstruowane ze zmielonych rodzynek wtopionych w mączną masę wyrośniętą na bikarbonacie.
Chodzi o to, by odłupać rodzynki do ostatniego ich ususzonego bozonu i każdy z tych bozonów z odrazą wetrzeć w matkę.
Monolit ciasteczka chrzęści okruchami pod sobotnim kapciem.
Biskwit nie lubi tego ciasteczka, ale nie, nie odda bez walki, ani nie wymieni na inne.
To jego ciasteczko, będzie stał i łupał.
Za oknem nieprzerwanie ciurka.
Zerkam na zegarek.
Ósma piętnaście.
©kaczka
Znowu podium?
ReplyDeletePodpowiem, choć pewnie Biskwit prychnie lekceważaco, że od czwartego roku życia dziecięcia wprowadziliśmy rygor godziny wejścia do sypialni rodziców w weekend. Narysowany został zegar ze wskazówkami na 8.00. I dopiero po tej godzinie mógł wejść. Może Dynia weźmie na ambit?
Dynia spalaby do poludnia, ale Biskwit jej nie pozwala :-)
Delete(Bogowie, od czwartego roku zycia! Zostaly nam do zagospodarowania dwa lata :-)
Jak to w miłym towarzystwie czas szybko leci. Hyyyyc, hyyyyyc! A wie, ze libsterem ode mnie dostała?!
ReplyDeleteI skorpion tez dostał :)
ReplyDeletePrzyjżdżam! U ciebie czas szybciej mija.
ReplyDeleteTutaj jest tak: 7:02..... bawimy się długo w budowanie wieży (ja) i jej rozwalanie (Grudkozilla).... patrzę na zegarek 7:05. Do powrotu Wiewióra jeszcze 11,5h. Za chwilę zbuduję Tokio.
Kaczka, Bebe, jak ja Was doskonale rozumiem! U mnie czas też się zapętla - między zbieraniem rozsypanych żurawin a jęczeniem "mama, Peppa!". A za oknem pada, nawet nie ma jak wypuścić młodzieży na plac zabaw.
ReplyDeleteA ja już tylko jak przez mgłę te czasy pamiętam....
ReplyDeleteTeraz mogliby i do południa lub popołudnia chrapać albo tylko leżakować.
Wygania ich tylko głód.
Chyba, że mają gdzieś ukryte ciastka to i to nie:)
Ale łupią wciąż. Każde, najmniejsze wtręty rodzynkowe lub podobne.
Będą łupać już chyba do emerytury.
Buchnęłam śmiechem w pierwszym akapicie. Taki śmiech przez łzy, kierowany tym samym doświadczeniem :D.
ReplyDeleteA w finale to już się popłakałam. Ze śmiechu, a jakże.
Nie wiem, z czego robisz ciasteczka, ale domniemywam, że to jednak fermiony w nich są, nie bozony.
ReplyDeleterozwarstwianie Biskwita przypomina mi, jak dziecięciem będąc rozwarstwiałam ptasie mleczko. Białe zjadałam natychmiast a czekoladę układałam na metalowym abażurze włączonej lampki w celu otrzymania płynnej czekolady. rodzicielstwo było "zachwycone". do dziś tak dobrej, płynnej czekolady nie udało mi się spoż(yć)ądzić. do dziś lampka nosi z pewnością ślady czekolady, tyle, że gdzieś na schrocie.
ReplyDeleteb.
O! A ja starałam się zjeść czekoladę z delicji tak, żeby nie naruszyć integralności osobistej biszkopta! :D Lub tak jeść nadziewane wafelki, żeby zostały same suche (!) wafle! Człowiek miał jednak męczący żywot.
DeleteOooo tak, delicje to zawsze musiały być odpowiednio rozwarstwione :D
DeleteNie martw się, już niedługo się zemścisz za poranne pobudki w soboty:-)))) mrauuuuu
ReplyDelete