[26-27 Mar 2013]
(...)
Myślę (ba! mam dowody), że dzieci skracają człowiekowi życie.
Niekoniecznie, zawsze w sposób zamierzony, związany z rozmiarem spadku i dziedziczonych aktywów.
Nie zawsze zatem arszenik w serniczku, podpiłowane krzesełko, suszarka wrzucona do wanny.
Zamierzone, czy niezamierzone, spektakularny efekt ten sam.
Nić życia nadgryziona zębami metrowej Mojry.
Weźmy Dynię.
Pojechałyśmy do lekarza spacerówką, wyjechałyśmy karetką.
Dynia podejrzanie świszczała i trawiła ją gorączka.
Kurs do szpitala trwał godzinę.
Paracetamol i salbutamol wciśnięte w Dynię w wiejskim ośrodku zdrowia zadziałały.
U bram szpitala Dynia tedy ozdrowiała, weszła do izby przyjęć na własnych nogach, otwierając drzwi z półobrotu jak Chuck Norris, a kolumna pediatrów zastała ją w zdrowiu, skaczącą po szpitalnym łóżku.
(Mama! Majn U-U A-A! czytaj: pochodzę od małpy)
Obraz niezgodny z dołączonym do kurdupla opisem przypadku.
Zatrzymano nas na obserwację.
Ponieważ Dynia zaczęła nanosić poprawki w kartach przymocowanych do innych pacjentów oraz odłączać aparaturę podtrzymującą życie, po kwadransie uprzejmie wyproszono nas do kącika zabaw dla dzieci.
Tam Dynia ogołociła bufet.
Trzy razy obracałam do zakładu zbiorowego żywienia.
W sztormie i pod szkwał.
Dwadzieścia centymetrów bagietki z nadzieniem, banan, babeczka z jagodami, owocowy batonik, jogurt i pół litra soku.
Wytarzała się Dynia w gronkowcach złocistych, w sraczkotwórczych klostridiach, w karbapenoopornych enterobakcylach, wypisała kilka recept, sfiksowała na koszu na śmieci z metalową klapą, odwiedziła ubikację kilka tysięcy razy.
Po pięciu godzinach uznano, że nic jej nie zagraża.
Zagrożony jest natomiast porządek publiczny.
No, bo tu sceny jak z serialu E.R., za firankami resuscytacje, tachykardie, ciągłe linie, a tu Dynia igra kablem od monitora, albo wolontaryjnie asystuje przy zakładaniu szwów.
Żeby nie było, że tak wracamy z pustymi rękami, pediatrzy przypisali jej specyfiki na egzemę.
W podzięce, że już wychodzimy dostałyśmy misia.
Miś ma w zadku etykietę: dar miejscowych wolnomularzy.
(Może i rządzą oni światem w konspiracji i podstępnie, ale poczucie estetyki...)
Jesteśmy w domu.
Czekamy.
Dynia od rana się drze: NOOOOOOOT POOOOOOOORLY! MAJN NOT POOOOOOORLY!
Oraz dla zasady rzyga każdym podanym specyfikiem.
(MAJN NOT LIKE! I co mi zrobisz? ... gdy już zetrzesz z siebie i podłogi pawia?)
Jestem krótsza o dziesięć lat życia.
(...)
Ach, gdybyż to był jedyny kryzys.
Dwie noce temu umarło ogrzewanie.
Ach, nie zrozumcie źle, póki żyło, ogrzewanie było osobliwym rodzajem placebo.
Ogrzewać nie ogrzewało, ale podnosiło na duchu.
Zatem, oh my, oh my, gdy termostat przestał łyskać zielonym okiem, powiało, choć to niemożliwe, większym chłodem i duch jakby podupadł.
Wczoraj o świcie zadzwoniłam do agencji wynajmu.
Ponieważ o świcie agencja nie działa, zostawiłam wiadomość z soczystym opisem sytuacji uprzejmie prosząc o najrychlejszy z możliwych kontakt.
Zimno. Wilgoć. Chore dziecko. Kamień by się wzruszył.
Minęły trzy godziny.
Nic.
Po trzech godzinach - telefon, skądinąd wiadomo, że w agencji mają burdel, idąc tym tropem, dzwoni do mnie dama o adekwatnie poszlakowanej reputacji.
(Bystry czytelnik niech sobie zastąpi dosadnym synonimem.)
DOAPR drze mordę w słuchawkę, iż nieopisanym skandalem jest, że nie można się z nami skontaktować, bo nie zadaliśmy sobie trudu, aby wprowadzając się podać numer telefonu stacjonarnego...
Paradne (!)
- Damo (OAPR) – zapytałam – czy insynuujesz, że nie masz numeru telefonu, pod który właśnie dzwonisz?
...
Tak to bywa, gdy za kłamstwa zabierają się idioci.
(...)
Uaktualnienie.
Ogrzewania nadal nie ma.
Specjalista, który wczoraj obejrzał bojler pod naszą nieobecność, zdiagnozował, że zepsuła się niezwykle rzadka śrubka, której sprowadzenie z Wysp Zielonego Przylądka może potrwać od trzech miesięcy do roku.
Wychodząc z domu, specjalista ów włączył ogrzewanie w wersji elektrycznej, dzięki czemu kilka godzin później wracając ze szpitala, zastaliśmy w domu skondensowaną parę wodną spływającą po oknach i ścianach.
DOAPR nie odbiera telefonów.
Kiedyś to na pewno będzie zabawne.
©kaczka
(...)
Myślę (ba! mam dowody), że dzieci skracają człowiekowi życie.
Niekoniecznie, zawsze w sposób zamierzony, związany z rozmiarem spadku i dziedziczonych aktywów.
Nie zawsze zatem arszenik w serniczku, podpiłowane krzesełko, suszarka wrzucona do wanny.
Zamierzone, czy niezamierzone, spektakularny efekt ten sam.
Nić życia nadgryziona zębami metrowej Mojry.
Weźmy Dynię.
Pojechałyśmy do lekarza spacerówką, wyjechałyśmy karetką.
Dynia podejrzanie świszczała i trawiła ją gorączka.
Kurs do szpitala trwał godzinę.
Paracetamol i salbutamol wciśnięte w Dynię w wiejskim ośrodku zdrowia zadziałały.
U bram szpitala Dynia tedy ozdrowiała, weszła do izby przyjęć na własnych nogach, otwierając drzwi z półobrotu jak Chuck Norris, a kolumna pediatrów zastała ją w zdrowiu, skaczącą po szpitalnym łóżku.
(Mama! Majn U-U A-A! czytaj: pochodzę od małpy)
Obraz niezgodny z dołączonym do kurdupla opisem przypadku.
Zatrzymano nas na obserwację.
Ponieważ Dynia zaczęła nanosić poprawki w kartach przymocowanych do innych pacjentów oraz odłączać aparaturę podtrzymującą życie, po kwadransie uprzejmie wyproszono nas do kącika zabaw dla dzieci.
Tam Dynia ogołociła bufet.
Trzy razy obracałam do zakładu zbiorowego żywienia.
W sztormie i pod szkwał.
Dwadzieścia centymetrów bagietki z nadzieniem, banan, babeczka z jagodami, owocowy batonik, jogurt i pół litra soku.
Wytarzała się Dynia w gronkowcach złocistych, w sraczkotwórczych klostridiach, w karbapenoopornych enterobakcylach, wypisała kilka recept, sfiksowała na koszu na śmieci z metalową klapą, odwiedziła ubikację kilka tysięcy razy.
Po pięciu godzinach uznano, że nic jej nie zagraża.
Zagrożony jest natomiast porządek publiczny.
No, bo tu sceny jak z serialu E.R., za firankami resuscytacje, tachykardie, ciągłe linie, a tu Dynia igra kablem od monitora, albo wolontaryjnie asystuje przy zakładaniu szwów.
Żeby nie było, że tak wracamy z pustymi rękami, pediatrzy przypisali jej specyfiki na egzemę.
W podzięce, że już wychodzimy dostałyśmy misia.
Miś ma w zadku etykietę: dar miejscowych wolnomularzy.
(Może i rządzą oni światem w konspiracji i podstępnie, ale poczucie estetyki...)
Jesteśmy w domu.
Czekamy.
Dynia od rana się drze: NOOOOOOOT POOOOOOOORLY! MAJN NOT POOOOOOORLY!
Oraz dla zasady rzyga każdym podanym specyfikiem.
(MAJN NOT LIKE! I co mi zrobisz? ... gdy już zetrzesz z siebie i podłogi pawia?)
Jestem krótsza o dziesięć lat życia.
(...)
Ach, gdybyż to był jedyny kryzys.
Dwie noce temu umarło ogrzewanie.
Ach, nie zrozumcie źle, póki żyło, ogrzewanie było osobliwym rodzajem placebo.
Ogrzewać nie ogrzewało, ale podnosiło na duchu.
Zatem, oh my, oh my, gdy termostat przestał łyskać zielonym okiem, powiało, choć to niemożliwe, większym chłodem i duch jakby podupadł.
Wczoraj o świcie zadzwoniłam do agencji wynajmu.
Ponieważ o świcie agencja nie działa, zostawiłam wiadomość z soczystym opisem sytuacji uprzejmie prosząc o najrychlejszy z możliwych kontakt.
Zimno. Wilgoć. Chore dziecko. Kamień by się wzruszył.
Minęły trzy godziny.
Nic.
Po trzech godzinach - telefon, skądinąd wiadomo, że w agencji mają burdel, idąc tym tropem, dzwoni do mnie dama o adekwatnie poszlakowanej reputacji.
(Bystry czytelnik niech sobie zastąpi dosadnym synonimem.)
DOAPR drze mordę w słuchawkę, iż nieopisanym skandalem jest, że nie można się z nami skontaktować, bo nie zadaliśmy sobie trudu, aby wprowadzając się podać numer telefonu stacjonarnego...
Paradne (!)
- Damo (OAPR) – zapytałam – czy insynuujesz, że nie masz numeru telefonu, pod który właśnie dzwonisz?
...
Tak to bywa, gdy za kłamstwa zabierają się idioci.
(...)
Uaktualnienie.
Ogrzewania nadal nie ma.
Specjalista, który wczoraj obejrzał bojler pod naszą nieobecność, zdiagnozował, że zepsuła się niezwykle rzadka śrubka, której sprowadzenie z Wysp Zielonego Przylądka może potrwać od trzech miesięcy do roku.
Wychodząc z domu, specjalista ów włączył ogrzewanie w wersji elektrycznej, dzięki czemu kilka godzin później wracając ze szpitala, zastaliśmy w domu skondensowaną parę wodną spływającą po oknach i ścianach.
DOAPR nie odbiera telefonów.
Kiedyś to na pewno będzie zabawne.
©kaczka
ah Ci specjaliści
ReplyDeleteW rzeczy samej :)
Deleteprzepraszam ale hichocze gdy wladnie na malym kwadratowym mini okienku ukrytego explorera czytam ta historie czuje juz oddech szefa na plecach :D
ReplyDeletebeen there done that ...rzeklabym...bo przygody z paniusiami z agencji mam rownie kwiecisty co Ty Kaczko :D
Wierze. I nieodmiennie, ze to jednak bardziej agencja towarzyska... Srubki nadal brak. Norweski idzie tam jutro robic Grunwald.
Deletetragikomedia w trzech aktach...!
ReplyDeleteoby epilog był pomyślny!
trzymajcie się dzielnie oraz rychłego ozdrowienia dla Dyni życzę!!
Srubki nadal brak, kaczka poorly... sklaniam sie ku tragedii :-)
DeleteWyspy zdecydowanie nie służą! Uciekajcie, póki możecie! Ciocia Bebe ma nowe książeczki.
ReplyDeleteJade na resztkach przywiazania do Wyspy. Ciociu Bebe, tulaj!
DeleteCzytałam artykuł o badaniach, które dowiodły,ze każdy syn skraca życie o kilka tygodni, a każda córka przedłuża o kilka tygodni. Poważnie.
ReplyDeleteOprocz tego co sie traci od naglych i niespodziewanych wyrzutow adrenaliny?
DeleteOch Kaczko, zbyt wiele wymagasz, zbyt wiele szczególnie po paru? dniach. Odsyłam do podobnego wątku w wiadome miejsce albo nie, przecież nadzieja umiera ostatnia.
ReplyDeleteNASZ sragencki był w innej sprawie 2 tygodnie temu, obiecał telefon następnego dnia. Jak myślisz?
Ja tam juz nic nie wymagam. Wreczylam nagie miecze Norweskiemu i powiedzialam, zeby cial tak, by sladu nie bylo :-)
Deleteczyli że są to problemy ogólnoeuropejskie, nie tylko polskie
ReplyDeleteżyczę zdrowia dla Dyni i cierpliwości dla Cię :)
Cierpliwosc mi sie wyczerpala, zdrowie tez, Dyni idzie ku lepszemu.
Deletekochana, ja przez jedną zimę miałam popsute ogrzewanie, w domu było max. 16 stopni, gdy dużo osób nachuchało, a pani z administracji z uśmiechem zaproponowała, żebym na zimę wyprowadziła się do chłopaka, ha!
ReplyDeletea ja miałam taką historię jak Dynia i mi smutno teraz, że mamie życie skróciłam. bo mama widząc mnie malutką, płonącą gorączką i ledwo zipiącą, pobiegła przez śniegi do przychodni, by błagać lekarkę o wizytę domową. lekarka o złotym sercu saniami cięła przez śniegi, by ratować chore nieboże. no i jak obie weszły do domu, zastały mnie w jakiejś obszernej maminej sukience, tańcującą w salonie i udającą królewnę. to mówisz, że przez to 10 lat mniej? :/
Pani z administracji poradzilabym, zeby sobie taka porade w czopek :-)
DeleteRodzona Matka wypomniala mi, ze biegla ze mna przez sniegi do szpitala, bo obstawalam, ze umieram na ucho. W szpitalu od reki ozdrowialam. Zwraca mi sie z naddatkiem.
wedle Twej koncepcji powinnam już nie żyć :D
ReplyDeletenie ma to jak zgniłe wyspiarskie powietrze, szczerze nie cierpię takiego klimatu i kiwam z politowaniem głową jak mi chwalą łagodne zimy - już ta wolę mieć -30 na zewnątrz niż pleśń wszędzie! kominka Wam syny Albionu nie zapewnili? a to syny!!!
Syny nie zapewnili, ale moze to i lepiej, bo skoro to dom z papieru to bysmy sie dlugo tym kominkiem nie nacieszyli. :-)
Delete