[28 Mar 2019]
(...)
W ubiegłym roku los kilka razy zrywał mi tupet (i tupecik) i wdeptywał je w psią kupę.
Dosadnie doświadczyłam, że tylko Batman jest nieśmiertelny, a i on, zdaje się, nie zawsze.
Przelały się przeze mnie zdroje łez i adrenaliny i myślałam, że gdy już te wody się rozstąpią to wszystko we mnie cudownie wydobrzeje.
Nie wydobrzało.
Długo, zbyt długo nierozcieńczane molekuły stresu nim wyparowały, nadkruszyły fundamenty.
Znać, nie tylko ryby, ale i kaczki, psują się od głowy.
Z zalecenia pruskiej służby zdrowia wiodę zatem ponętne życie emerytki.
Obsesyjnie mierzę hektopaskale ciśnienia, trzymam rękę na swoim pulsie, jadam kiełki i korzonki, chodzę spać wcześniej niż moja progenitura, bezkrytycznie przyjmuję jakieś pigułki z cukru, piję melisę, miętę, waleriannę i dziewannę [1] i na każde zebranie w fabryce wchodzę z tabliczką ‘zabrania się denerwować’.
Pogodziłam się, niemal zaakceptowałam, że moja przydatność do życia kiedyś się skończy.
Stąd, gdy w piątek zaczęłam tracić wzrok, przyjęłam to, ku własnemu zaskoczeniu, ze stoickim spokojem.
A było to tak.
Wychynęłam spod prysznica, założyłam okulary, wysuszyłam i odziałam swój negliż i nagle zorientowałam się, że bardzo źle widzę.
Wizję odbierałam jakby z telewizora marki Rubin ustawionego za akwariumem.
Świat wokół bujał się i rozmywał, a ustawienie ostrości nie było możliwe.
Zdjęłam okulary, wyczyściłam je dokładnie, założyłam ponownie.
Ten pospolity trik, odpowiednik ‘proszę wyłączyć i włączyc ponownie komputer’ nie zadziałał.
- Oho! – wydedukowałam. – Czyli musowo pękła mi jakaś żyłka!
(W sumie, nic dziwnego. Od kilku godzin po mojej kuchni grasowała Hauptcioteczka przyrządzając kanapkę z potrójną szynką, salcesonem, wątrobianką i mortadelą dla moich zapamiętale wegetariańskich dzieci. Rozeszłyśmy się właśnie do narożników po jakimś kolejnym sparringu na temat deficytów protein, wiatmin, roztropności i praworządności.)
Świat widziany przez te czyste okulary nie wyglądał wcale takim, jak go pamiętałam.
Znacząco stracił na atrakcyjności.
Bez okularów też nie był jakiś szczególnie pociągający. (U krótkowidzów rzadko takim bywa.)
Napad zaćmy? Zapalenie nerwu wzrokowego? Eksplozja żółtej plamki? Odklejanie się siatkówki? A może efekt uboczny żelu przeciw komarom, którym zalała mi oczy Hauptcioteczka, gdy przez zaskoczenie zaatakowała mnie komarocydem, który to efektywnie i oszczędnie miałby mi wyleczyć migreny? Te, których, jak raz, nie mam.
Zdiagnozowawszy, że tracę wzrok i nie wiem, ile czasu mi zostało na wizualną percepcję rzeczywistości, usiadłam przy komputerze i wytrzeszczając oczy zaczęłam poszukiwać wyjścia z sytuacji.
Na chłodno.
To znaczy, czy jako przewodnik lepiej sprawdzi się owczarek niemiecki, czy labrador?
I, że w sumie, szklanka zawsze pełna, dzieci się ucieszą, bo wtedy już na pewno kupimy psa.
I gdy tak siedziałam z oczami pięć centymetrów od ekranu analizując dane, przyszedł Biskwit, przyjrzał mi się uważnie i zapytał dlaczego mam na nosie okulary...
... Dyni.
...
...
...
Kurtyna.
[1] Picie od rana zalecanych dwustu litrów wody dziennie wystawia mnie na ciężką próbę. Niejednokrotnie o poranku, chlupiąc wewnętrznie, ścigam się z Biskwitem w drodze do przedszkolnej toalety. Ponieważ los drwi sobie ze mnie chronicznie, przedszkolna toaleta dla dorosłych jest o poranku zazwyczaj zajęta. Możliwe, że kurduple zamykają się w niej, aby sztachać się misiami Haribo. Możliwe, że chowają się tam przed Biskwitem naszpanie. Możliwe, że młodociane praktykantki kryją się tam łykając valium przyklejone za rezerwuarem. A może po prostu, nie tylko ja mam cholernie nieelastyczny pęcherz? Powiadam, z ręką na sercu, nie zna życia ten, kto w chwili próby nie musiał użyć mikroskopijnej toalety, nie czuł jak kolana ocierają mu się o uszy, i nie słyszał, jak za drzwiami bez haczyka gromada cherubów toczy spór o to, czyja matka sika najgłośniej.
PS... tak, wygrałam.
(...)
W ubiegłym roku los kilka razy zrywał mi tupet (i tupecik) i wdeptywał je w psią kupę.
Dosadnie doświadczyłam, że tylko Batman jest nieśmiertelny, a i on, zdaje się, nie zawsze.
Przelały się przeze mnie zdroje łez i adrenaliny i myślałam, że gdy już te wody się rozstąpią to wszystko we mnie cudownie wydobrzeje.
Nie wydobrzało.
Długo, zbyt długo nierozcieńczane molekuły stresu nim wyparowały, nadkruszyły fundamenty.
Znać, nie tylko ryby, ale i kaczki, psują się od głowy.
Z zalecenia pruskiej służby zdrowia wiodę zatem ponętne życie emerytki.
Obsesyjnie mierzę hektopaskale ciśnienia, trzymam rękę na swoim pulsie, jadam kiełki i korzonki, chodzę spać wcześniej niż moja progenitura, bezkrytycznie przyjmuję jakieś pigułki z cukru, piję melisę, miętę, waleriannę i dziewannę [1] i na każde zebranie w fabryce wchodzę z tabliczką ‘zabrania się denerwować’.
Pogodziłam się, niemal zaakceptowałam, że moja przydatność do życia kiedyś się skończy.
Stąd, gdy w piątek zaczęłam tracić wzrok, przyjęłam to, ku własnemu zaskoczeniu, ze stoickim spokojem.
A było to tak.
Wychynęłam spod prysznica, założyłam okulary, wysuszyłam i odziałam swój negliż i nagle zorientowałam się, że bardzo źle widzę.
Wizję odbierałam jakby z telewizora marki Rubin ustawionego za akwariumem.
Świat wokół bujał się i rozmywał, a ustawienie ostrości nie było możliwe.
Zdjęłam okulary, wyczyściłam je dokładnie, założyłam ponownie.
Ten pospolity trik, odpowiednik ‘proszę wyłączyć i włączyc ponownie komputer’ nie zadziałał.
- Oho! – wydedukowałam. – Czyli musowo pękła mi jakaś żyłka!
(W sumie, nic dziwnego. Od kilku godzin po mojej kuchni grasowała Hauptcioteczka przyrządzając kanapkę z potrójną szynką, salcesonem, wątrobianką i mortadelą dla moich zapamiętale wegetariańskich dzieci. Rozeszłyśmy się właśnie do narożników po jakimś kolejnym sparringu na temat deficytów protein, wiatmin, roztropności i praworządności.)
Świat widziany przez te czyste okulary nie wyglądał wcale takim, jak go pamiętałam.
Znacząco stracił na atrakcyjności.
Bez okularów też nie był jakiś szczególnie pociągający. (U krótkowidzów rzadko takim bywa.)
Napad zaćmy? Zapalenie nerwu wzrokowego? Eksplozja żółtej plamki? Odklejanie się siatkówki? A może efekt uboczny żelu przeciw komarom, którym zalała mi oczy Hauptcioteczka, gdy przez zaskoczenie zaatakowała mnie komarocydem, który to efektywnie i oszczędnie miałby mi wyleczyć migreny? Te, których, jak raz, nie mam.
Zdiagnozowawszy, że tracę wzrok i nie wiem, ile czasu mi zostało na wizualną percepcję rzeczywistości, usiadłam przy komputerze i wytrzeszczając oczy zaczęłam poszukiwać wyjścia z sytuacji.
Na chłodno.
To znaczy, czy jako przewodnik lepiej sprawdzi się owczarek niemiecki, czy labrador?
I, że w sumie, szklanka zawsze pełna, dzieci się ucieszą, bo wtedy już na pewno kupimy psa.
I gdy tak siedziałam z oczami pięć centymetrów od ekranu analizując dane, przyszedł Biskwit, przyjrzał mi się uważnie i zapytał dlaczego mam na nosie okulary...
... Dyni.
...
...
...
Kurtyna.
©kaczka
[1] Picie od rana zalecanych dwustu litrów wody dziennie wystawia mnie na ciężką próbę. Niejednokrotnie o poranku, chlupiąc wewnętrznie, ścigam się z Biskwitem w drodze do przedszkolnej toalety. Ponieważ los drwi sobie ze mnie chronicznie, przedszkolna toaleta dla dorosłych jest o poranku zazwyczaj zajęta. Możliwe, że kurduple zamykają się w niej, aby sztachać się misiami Haribo. Możliwe, że chowają się tam przed Biskwitem naszpanie. Możliwe, że młodociane praktykantki kryją się tam łykając valium przyklejone za rezerwuarem. A może po prostu, nie tylko ja mam cholernie nieelastyczny pęcherz? Powiadam, z ręką na sercu, nie zna życia ten, kto w chwili próby nie musiał użyć mikroskopijnej toalety, nie czuł jak kolana ocierają mu się o uszy, i nie słyszał, jak za drzwiami bez haczyka gromada cherubów toczy spór o to, czyja matka sika najgłośniej.
PS... tak, wygrałam.