[31 May 2017]
(...)
Czyż nie jest tak, że człowiek całą zimę wzywa ostrych jak żyletki słonecznych promieni UV, tęskni do orgii świeżego chlorofilu, fantazjuje o pływaniu z delfinami na miejskiej, nadrzecznej plaży i śni o tych wszystkich koktajlach z palemką, które wysączy systemem połączonych słomek, gdyż rzecz jasna, ani mu w głowie zwlekać swój hedonizm z leżaka.
I rok w rok człowiek ów zapomina, że pakiet ten oprócz glamouru i lazuru ma również całą listę objawów ubocznych.
Alergeny, sterydy wziewne, astma, delfiny nie dopłynęły, na plaży salmonella i że nikt nie ma siły co pięć minut zbierać suchego prania ze sznurków.
(Stąd też i rzędy Biskwicich desusów tygodniami łopocą na wietrze jak buddyjskie flagi w Katmandu.)
To, że pranie schnie błyskawicznie ma jedną zaletę.
Sukienka Biskwita, ta jedyna z tysiąca sukienek, która ma kieszenie, jest po upraniu natychmiast gotowa do założenia. Ponieważ w miesiące z literą eM Biskwit nosi wyłącznie sukienki z kieszeniami (oraz zimowe kozaki) w maju ta jedyna, która odpowiada specyfikacji, schnie samoczynnie. (A w marcu, bywało, trzeba ją było o świcie suszyć suszarką do włosów.)
W tych kieszeniach, uprzedzając pytania, Biskwit wynosi z placówki kamienie i piasek, a nawet i szyszki.
(Idę o zakład, że chodzi o podkop.)
Człowiek przypomina sobie, by sprawdzić te kieszenie, gdy z pralki wydobywa się dźwięk kruszonych skał osadowych, po domyty żwir zgłasza się obsesyjno-kompulsywna cementownia, a z upranych nasion wyrastają samochodowe odświeżacze powietrza w kształcie choinek.
(...)
W tym tygodniu nadszedł list, w którym Dyrekcja Placówki imienia Ofiar Holocaustu przypomina, że rok szkolny kończy się lada moment. Niby ten moment wypada za sześć tygodni, ale mam wrażenie, że mój zbiornik czasu ma jakieś uszkodzone uszczelki i przecieka.
Dałabym bowiem głowę, że ta szkoła zaczęła się, góra, przedwczoraj.
Na szczęście, zanim odpaliłam na tym tle kompleksową depresję ('zasnęłam w grudniu, budzę się jest czerwiec?!?') okazało się, że w dalszych słowach swojego listu Dyrekcja wyjaśnia, że placówka zmuszona jest przeprowadzić dwieście egzaminów ustnych w klasach końcowych i że do każdego egzaminu wymagana jest ustawowa obecność dwóch nauczycieli. Logistycznie jest to zatem przedsięwzięcie porównywane z podniesieniem z dna Titanica widelcem, odkopaniem Atlantydy przy użyciu jednego psa rasy jamnik i osobistym polizaniem własnego łokcia, zatem proszeni jesteśmy, aby się nie dziwić, że w te ostatnie tygodnie pani od religii przejmie lekcje geografii politycznej, woźny poprowadzi aerobic, a w ramach zajęć z matematyki dzieciny wypuści się na podwórko i każe sprzątać świat, żeby już było zaocznie za wrzesień.
Dziwić się?
Mua?
Takimi drobiazgami? Taką ledwie zmarszczoną falbanką na gaciach rzeczywistości?
Po pierwsze, nie mam czym się dziwić! Mój ośrodek zdziwienia uległ atrofii. Słońce przytrzasnęło mi mózg w gigantycznej maszynie do gofrów i prawdopodobnie nie otworzy jej póki nie wygładzi mi fałd i zwojów i nie wypiecze resztek w regularny, kratkowany, bezmyślny rzucik. Na chrupiąco.
Po drugie, od kilku tygodni jestem targetem fascynujących Przypadków, kaczką zbiegów okoliczności, drobiem zrządzeń losu. Na to wyprztykałam wszystkie nadwyżki zdziwień. Napisałabym już o tym dawno w detalu, ale muszę się powstrzymać, z obawy, że ta dopamina z euforyną to halucynacje wywołane przedawkowaniem leków przeciwhistaminowych.
Zatem ...cliffhanger!
©kaczka
(...)
Czyż nie jest tak, że człowiek całą zimę wzywa ostrych jak żyletki słonecznych promieni UV, tęskni do orgii świeżego chlorofilu, fantazjuje o pływaniu z delfinami na miejskiej, nadrzecznej plaży i śni o tych wszystkich koktajlach z palemką, które wysączy systemem połączonych słomek, gdyż rzecz jasna, ani mu w głowie zwlekać swój hedonizm z leżaka.
I rok w rok człowiek ów zapomina, że pakiet ten oprócz glamouru i lazuru ma również całą listę objawów ubocznych.
Alergeny, sterydy wziewne, astma, delfiny nie dopłynęły, na plaży salmonella i że nikt nie ma siły co pięć minut zbierać suchego prania ze sznurków.
(Stąd też i rzędy Biskwicich desusów tygodniami łopocą na wietrze jak buddyjskie flagi w Katmandu.)
To, że pranie schnie błyskawicznie ma jedną zaletę.
Sukienka Biskwita, ta jedyna z tysiąca sukienek, która ma kieszenie, jest po upraniu natychmiast gotowa do założenia. Ponieważ w miesiące z literą eM Biskwit nosi wyłącznie sukienki z kieszeniami (oraz zimowe kozaki) w maju ta jedyna, która odpowiada specyfikacji, schnie samoczynnie. (A w marcu, bywało, trzeba ją było o świcie suszyć suszarką do włosów.)
W tych kieszeniach, uprzedzając pytania, Biskwit wynosi z placówki kamienie i piasek, a nawet i szyszki.
(Idę o zakład, że chodzi o podkop.)
Człowiek przypomina sobie, by sprawdzić te kieszenie, gdy z pralki wydobywa się dźwięk kruszonych skał osadowych, po domyty żwir zgłasza się obsesyjno-kompulsywna cementownia, a z upranych nasion wyrastają samochodowe odświeżacze powietrza w kształcie choinek.
(...)
W tym tygodniu nadszedł list, w którym Dyrekcja Placówki imienia Ofiar Holocaustu przypomina, że rok szkolny kończy się lada moment. Niby ten moment wypada za sześć tygodni, ale mam wrażenie, że mój zbiornik czasu ma jakieś uszkodzone uszczelki i przecieka.
Dałabym bowiem głowę, że ta szkoła zaczęła się, góra, przedwczoraj.
Na szczęście, zanim odpaliłam na tym tle kompleksową depresję ('zasnęłam w grudniu, budzę się jest czerwiec?!?') okazało się, że w dalszych słowach swojego listu Dyrekcja wyjaśnia, że placówka zmuszona jest przeprowadzić dwieście egzaminów ustnych w klasach końcowych i że do każdego egzaminu wymagana jest ustawowa obecność dwóch nauczycieli. Logistycznie jest to zatem przedsięwzięcie porównywane z podniesieniem z dna Titanica widelcem, odkopaniem Atlantydy przy użyciu jednego psa rasy jamnik i osobistym polizaniem własnego łokcia, zatem proszeni jesteśmy, aby się nie dziwić, że w te ostatnie tygodnie pani od religii przejmie lekcje geografii politycznej, woźny poprowadzi aerobic, a w ramach zajęć z matematyki dzieciny wypuści się na podwórko i każe sprzątać świat, żeby już było zaocznie za wrzesień.
Dziwić się?
Mua?
Takimi drobiazgami? Taką ledwie zmarszczoną falbanką na gaciach rzeczywistości?
Po pierwsze, nie mam czym się dziwić! Mój ośrodek zdziwienia uległ atrofii. Słońce przytrzasnęło mi mózg w gigantycznej maszynie do gofrów i prawdopodobnie nie otworzy jej póki nie wygładzi mi fałd i zwojów i nie wypiecze resztek w regularny, kratkowany, bezmyślny rzucik. Na chrupiąco.
Po drugie, od kilku tygodni jestem targetem fascynujących Przypadków, kaczką zbiegów okoliczności, drobiem zrządzeń losu. Na to wyprztykałam wszystkie nadwyżki zdziwień. Napisałabym już o tym dawno w detalu, ale muszę się powstrzymać, z obawy, że ta dopamina z euforyną to halucynacje wywołane przedawkowaniem leków przeciwhistaminowych.
Zatem ...cliffhanger!
©kaczka