[24 Apr 2014]
(...)
Szarm Biskwita jest elektromagentyczny i zmienia tory planet.
Nie dalej, jak wczoraj siedzimy z Biskwitem na podłodze u
Małpiatek.
Siedzimy i czekamy zrugane przez Dynię, żeśmy przyszły za wcześnie.
Za wcześnie, bo Dyni nadzwyczajnie szła karta i nie mogła odejść od stołu do Black Jacka.
Samego Jacka też nie widziało jej się zostawiać.
Czekamy.
Co robić? Znudzony Biskwit ziewa i dłubie w nosie.
W tle Dynia raz za razem wykrzykuje ‘
BINGOOOOOOLO!’ i zgarnia pulę.
A tu otwierają się drzwi i wpada rodzina z Kalabrii, by odebrać swą Pierworodną za kaucją.
Córkę, siostrę, wnuczkę, siostrzenicę.
Akuratnie zjechali, więc przyszli tłumnie.
I teraz scena rodzajowa.
Wpadają do sali, gestykulują słowem i rękami, mówią dialektem z kalabryjskim akcentem (czytaj: krzyczą), pędzą ku Pierworodnej (Pieworodna już... już... otwiera ramiona...), mijają Biskwita, rzucają nań okiem, hamują z piskiem...
iiiiiiiiiiiiiiiiiiiiiiiiiiiiiiiiiiiiiiii....
STOP!
Skręcają, padają tłumnie na kolana przed Biskwitem i dalejże opiewać różaność cery, płowość tupecika, lazur tęczówek.
Dalejże, oszczypywać, całować po stopach i poprawiać skarpetki.
... a Pierworodna tam ciągle stoi z otwartymi ramionami...
Pod pachy trzeba było pochwycić babki, ciotki i wyciągać z placówki.
A one czepiając się framug i tak wracały ‘
un momento per favore’ żeby jeszcze Biskwitowi przesłać ostatni całus.
Un bacino, Biskwitku! Un bacino! [1]
A Biskwit – różane dziecię – odpowiadał na te całusy plaskając łapą w ust swych korale i z soczystym cmokiem oraz delikatnym jak bryza muśnięciem odsyłał własne.
Oczom nie mogłam uwierzyć.
Mnie bowiem plaskaniem to Biskwit łamie co najwyżej nos.
A jedyne, co odsyła wydmuchując, to zakażenia przenoszone drogą kropelkową.
I jeśli Pierworodna jest mściwa to Biskwit może pewnego ranka obudzić się z leżącą obok odciętą głową Miśka Zdziśka™.
[1] zasadniczo wokabularz sugeruje, że
bacino to anatomicznie miednica, ale widocznie dialekt kalabryjski jest elastyczny. Jak mięśnie Kegla.
(...)
Elektromagnetyzm.
(...)
Nie dalej jak wczoraj, dzwoni telefon.
Na wyświetlaczu:
Małpiatki.
W takich chwilach to człowiekowi całe życie przed oczami miga jak filmowy trailer.
Odbieram.
W telefonie roztrzęsiona pani od
Małpiatek z informacją, że Dynię użarł kolega (dane personalne zastrzeżone).
Pytam, czy to Per Gwint, bo to on na placu zabaw nieustannie dybie swoją żuchwą na Dynię.
Pani przeprasza, ale nie może wyjawić, gdyż
dane personalne zastrzeżone, spieszy jednakoż by mnie zapewnić, że winnych srodze ukarano, a Dynię opatrzono.
Spodziewałam się dramatu po przybyciu do placówki, ale Dynia zajęta była grami hazardowymi i chowaniem asów w rękawie.
Pytam zatem w drodze do domu, czy zdarzyło się w placówce coś niezwykłego?
-
Nope. – odpowiada Dynia.
(W sumie logicznie. Gwint ciągle na nią dybie, zatem nie nosi to znamion niezwykłości.)
-
Nikt cię nie użarł? – dociekam.
-
Nope. – odpowiada Dynia z wylewnością nastolatki.
-
A ten ślad na ręce? – pytam.
Siny odcisk żuchwy przestępcy odciśnięty z taką precyzją, że CSI Miami w dziesięć sekund zrekonstruowałoby twarzoczaszkę zbrodzienia, a w bonusie przygotowało jego profil psychologiczny.
Dynia wzrusza ramionami.
-
Sama się ugryzłaś?
-
Nope. Gwint [2]
did it.
... gdyż Dynia wolała bawić się z innym, takim szczepionym przeciw wściekliźnie.
-
Nie mogłaś mu dać w łeb, gdy cię użarł?
Nie mogła, bo podobno powiedziałam, że bicie innych to nieskuteczna metoda rozwiązywania problemów.
Musiałam to chyba w zaćmieniu, na grzbiecie różowego jednorożca, przegryzając tęczą i popijając sokiem z dalajlamy.
Chciałabym zatem oficjalnie zmienić zdanie.
[2] tyle na temat ochrony danych osobowych
©kaczka