[9-10 Dec 2012]
(...)
Partycypowaliśmy w świątecznym przyjęciu dla kurdupli.
Motywem przewodnim imprezy była zwyczajowo demolka, chryja oraz otwieranie kolejnych prezentów.
Jest dziesiąty grudnia.
Pod względem ilości pozyskanych darów akonto narodzin Zbawiciela już dawno zostawiliśmy w tyle Chanukkę w opcji standardowej.
Dzień w dzień Dynia rozpakowuje jakąś mirrę, jakieś kadzidło lub
niewszystkozłotocosięświeci z opakowań po sterydach dla bakterii przebranych za adwentowy kalendarz [1].
Trąci moralnym zepsuciem mimo, że treści pudełek najczęściej z Armii Zbawienia.
(Motto:
Nie ma takich śladów poprzedniego uczucia, których nie usunie proszek z wybielaczem i pranie w programie bawełna tysiąc stopni. Gumowy dinozaur? Domino? Klocki? Half Past Daisy [2]? Bryła świata? Punkt oparcia? Nie widzę przeszkód [3].)
Tym sposobem wymówiliśmy Mikołajowi spod szóstego.
Żadnego polerowania butów (tu akurat nieodżałowana szkoda), żadnych warzyw okopowych dla fauny towarzyszącej, żadnych ciasteczek i mleka, nikogo nie ma w domu, sio!
Odmówiliśmy podróży pociągiem świętego Mikołaja (jedyne eńcset plus VAT) oraz kontaktów z rozrzuconymi po centrach handlowych przedstawicielami profesji, tandetnymi erzacami w poliestrach i nylonach (w pakiecie zdjęcie i prezent, jedyne eńcset plus VAT).
Zda się, że poniekąd słusznie, bo z wczorajszego świątecznego przyjęcia Dynia wyjechała na hulajnodze przyozdobionej Dżordżem Sznyclem.
Na hulajnodze (!) [6]
Tak to jest, gdy się człowiek zadaje z Emerykiem-Emetykiem III, przyszłym dziedzicem królestwa skupu używanych domów, pól i samochodów, księciem agencji najmu, wynajmu i podnajmu.
Zgrzyt, bo Emeryk-Emetyk i Dynia zapałali ku sobie nagłym, niewytłumaczalnym racjonalnie uczuciem. Do tej pory byli dla siebie jak z próżni [7], jak z niczego, jak z przezroczystości, niewidzialni, dwie szyby.
Aż ustrzelił ich z procy jakiś nierozumny, szczerbaty kupidyn.
(Czy pomogła lśniąca hulajnoga, a w niej odbicie Emetykowej przyszłej prosperity, czy to zemsta na Rubenicie, który udał się ku Południu na miesięczne wywczasy z abuelą?)
Pospiesznie tedy Dynia i Emetyk zainicjowali podstawową jednostkę społeczną, w której Dynia opiekowała się różowym od stóp do głów Edwardem, a Emeryk-Emetyk utrzymując, że występuje w charakterze wuja (!) podgrzewał butelki mleka w różowej zmywarce do naczyń i obrywał ścierą. Po gospodarstwie domowym plątała się jeszcze jakby ciemniejskóra Lelija ze szczotką, ale jej rola (Putzfrau?) pozostaje niejasna. Regularnie przeganiano ją od pańskiego dziecka. I stołu. Równie regularnie tulono ją do piersi.
(...)
Prawdopodobnie nie zaproszą nas już więcej.
Dynia brylowała manierą towarzyską strofując niegrzeczne dziatki skserowanym z ochronki tonem sierżanta. Była wstrząśnięta rozmiarem anarchii i zniszczenia (usta w literę ‘o’) i podejmowała liczne interwencje, które w przyszłości, jeśli się nie opamięta, zaowocują etykietą '
Ananiasz - pieszczoszek naszej pani'.
Jakby tego mało, oficjalnie i regularnie informowała o konieczności udania się do latryny, czym psuła humor zebranym przy bufecie z dżinem i tonikiem, a nas kompletnie zbiła z tropu, bo wyjścia do latryny były
naprawdę zsynchronizowane z POTRZEBĄ! (Przy tym żadnych nocników, nasadek, nakładek, obsadek!
Kibel sauté.) [8]
(...)
Oprócz prezentów głównych, oprócz dorzucenia do świątecznego stołu frytek, hamburgerów i pizzy, zlecono nam przygotowanie gry w salonowca.
Nie pierwszy już raz wyjęci z kulturowego kontekstu - ze słowiańskich salonowców pamiętam jedynie 'starego niedźwiedzia',
Norweski, dla świętego spokoju, przezornie wymazał całe dzieciństwo z pamięci - ratunku szukaliśmy w sieci.
A potem już tylko opakować pierdylion prezentów (!) jeden w drugi jak matrioszki i próbować szerzyć altruizm wśród dwulatków.
Zadanie dla optymisty na Prozacu.
(...)
Z przyjęcia wychodziłam z gromadą dziatek czepiających się mych kolan i próbujących wciągnąć mnie z powrotem.
Łatwo wyjaśnić tę popularność.
Jestem jedynym rodzicem, który nie chowa się w bufecie, ani nie zajmuje kanapy pod ścianą między Hesią i Melą.
Sama rzucam się na pożarcie.
Kompletny brak instynktu samozachowawczego.
(...)
Za tydzień Mikołaj tak pracowniczy jak wczasy.
Więcej prezentów.
Niemoralnie.
[1] Bilans: dwa wieczory, dwie tubki kleju, nożyce w stopie, kryminalnie niskie morale w drużynie '
no, kaczka, daj żyć, przecież ona liczy tylko do leloł' ... i nadal sześć pudełek do przebrania.
[2]
Upsy Daisy, w wokalnej interpretacji Dyni:
Half Past Daisy
[3] Mówisz masz. Jedna z mam zrzuciła nam na progu dwadzieścia kilo ubrań w rozmiarze od blastuli do trzech miesięcy. Nad domem łyska różowa łuna. Dwadzieścia kilo różowych outfitów w takich odcieniach różu, których jeszcze nawet nie wymyślono. Dynię przeniosło do raju poza kolejką. Nurza się tedy wśród niemowlęcej odzieży wykorzystując status samotnej, wielodzietnej matki. Edward Damski Fryzjer przegląda
Yellow Pages w poszukiwaniu psychoterapeuty. Lola, która raz jest Lolą, raz Ethanem [4] nie może się zdecydować, czy to dobrze, czy źle. Ja mam szczęście do ludzi [5] oraz prania i prasowania na najbliższy kwartał.
[4] Ethan ‘
Mission Impossible’ Hunt, zaraz po Rubenicie Młodszym, najnowszy ze skazańców w ochronce
[5] z wyjątkiem tych, do których nie mam
[6] Hulajnogę miała dostać na osiemnaste urodziny.
[7] a przecież wiadomo:
horror vacui!
[8] Powstrzymajcie owacje, to kolejny sabotaż, przecież zanim się uśnie można iść do toalety trzysta czterdzieści cztery razy, wolnym krokiem przez spacerniak.
©kaczka