[3 Sep 2016]
(...)
Tak się bowiem złożyło, że te urodziny, które miał Norweski przedwczoraj, obszedł w samolocie, w drodze powrotnej do domu.
I Dynia, i personel Lufthansy uparli się, by uczynić je niezapomnianymi.
Personel Lufthansy winem w szklanym kieliszku i autografem kapitana na ściereczce do kurzu, Dynia – dziewczątko, które obleciało kilka razy kulę ziemską – nagłym, niespodziewanym, irracjonalnym i dość dorodnym atakiem lotniczej paniki.
I wyglądało to tak, po prawej mej ręce Dynia hyperwentyluje się, próbuje wstać, wysiąść oraz krzyczy, że zaraz wszyscy spadniemy, po lewej – Biskwit oburzony, że ktoś kradnie mu wyłączność dramatu, zanosi się dość niewiarygodnym szlochem. Niewiarygodnym, bo przerywanym co chwilę by zlizać cukier z żelków lub zażyć lizaka. Ja pomiędzy, w psychiczno-fizycznym wrestlingu, jedną ręką powstrzymująca Biskwita od wejścia mi na głowę, drugą odbierająca Dyni spadochron.
Gdyśmy wreszcie wznieśli się nad chmury, a samolot jako tako wyrównał, gdy dziecinom wyczerpały się baterie, a personel uspokoił poddenerwowanych współpasażerów cytując im statystyki spadalności, empatyczna stewardessa postawiła przede mną liczne alkohole, które spożyłam na miejscu i z gwinta. Do alkoholi dołączona była sugestywna ulotka reklamująca profesjonalne kursy jak radzić sobie z lękiem przed lataniem.
Biorąc pod uwagę astronomiczne ceny tego psychologicznego remontu, uważam, że pozostają nam dwie opcje. Albo Dynia nauczy się pić wódkę, albo do Australii pojedzie tramwajem.
(...)
W trakcie pobytu na łonie ojczyzny postanowiliśmy ‘wyskoczyć’ z Warszawy do Krakowa.
Kabriolet pożyczyły nam zakonnice. Do kabrioletu dołączony był święty Krzysztof i nawigacja.
Święty Krzysztof milczał. Nawigacja, z powodów, które na zawsze pozostały okryte tajemnicą, odzywała się po białorusku (!)
Trzysta kilometrów między stolicami, wydawało nam się odległością do pokonania przed obiadem. Ku naszemu zaskoczeniu, czas obiadu, podwieczorku i kolacji zastał nas w tym samym miejscu. W korku.
Pod Kielcami.
Król autostrad – Budimex – postawił pod Kielcami pana Mietka z lizakiem i zlecił mu kierowanie ruchem wartko napływającym z dwóch przeciwnych kierunków.
Pan Mietek, gdyśmy po śmięciu godzinach przesuwania się do przodu milimetr za milimetrem, dotarli wreszcie na wysokość jego stanowska zarządzania wszechświatem, był już do pasa zanurzony w roztopionym asfalcie, więc w akcie zemsty nie mogliśmy mu przejechać po stopach. Pan Mietek wykonywał jakieś niezborne ruchy rękami, które mogły być interpretowane rozmaicie, a to jako próby zatańczenia makareny, a to jako napad pląsawicy, a to jako wołanie o ratunek człowieka wciąganego przez ruchome piaski. Upieczona na czerwono fizys pana Mietka ozdobiona była niezwykle ornamentacyjnym ćmikiem wklejonym w kąt spierzchniętych ust. Prawdziwy beduin pustyni asfaltu. W waciaku!
Czas spędzony nieruchomo sprzyjał rozważaniom. Z nudów zaprojektowałam dla Budimexu krąg piekielny, w którym wszyscy odpowiedzialni za osadzenie pod Kielcami pana Mietka, zostaną zamknięci w samochodzie z sobowtórami mych dzieci i poddani obróbce termicznej, a w międzyczasie zmuszeni natychmiastowo reagować na ‘Daleko jeszcze?’, ‘Chcę kupę!’ oraz ‘Nudzę się!’
Do tego, nie sposób oprzeć się wrażeniu, że moje dziateczki już w jakiś sposób zainspirowały Budimex przy opracowywaniu strategii rozwoju i planowania przestrzennego. One, tak jak i Budimex, też rozpierdzielają wszystko na raz, a za sobą zostawiają wyłącznie popiół i gruzy. Droga na Kielce to, wypisz, wymaluj, pokój Dyni i Biskwita, jeno w dłuższej skali.
Ale, jako że podróże kształcą, do katalogu umiejętności, dorzuciłam wielokrotne wiązanie butów z przedniego siedzenia osobnikowi siedzącemu za moimi plecami. Bez Budimexu z całą pewnością nie miałabym okazji.
Tymczasem rogatki Krakowa nie okazały się końcem naszej męczarni. Białoruska satelita nawigacyjna okazała się jąkać i dopiero za siódmym razem zjechaliśmy z Ronda Mogilskiego tak, aby rzucić się w ramiona Komitetu Powitalnego.
A właściwie to stratować Komitet rzucając się w kierunku toalety (od Kielc nie było okazji!)
Ileż rozmaitych radości nam sprawił ten Kraków!
Biskwit upodobał sobie dorożki i fontannę pod Bazyliką.
Biskwita nurkującego w fontannie upodobała sobie grupa pielgrzymów z Lichenia.
Pielgrzymi cisnęli dydaktyką najpierw subtelnie, w przestrzeń: ‘A nie zimno tak dziewczynce w rączki?' (Biskwit młóci wodę rękami), następnie personalnie ‘A nie zimno ci tak w rączki, DZIEWCZYNKO?’ (Biskwit wzrusza ramionami i zanurza w fontannie ręce po łokcie), a wreszcie klasyczną metodą na wyrzut sumienia ‘No, jak tak pani może, przecież sobie pani dziecko przeziębi!!’ (Biskwit ostentacyjnie wyciera sobie mokre ręce o fronton zalanej wodą koszulki.)
Przed linczem uchronił nas powrót Dyni i Norweskiego.
Ci, poszli oglądać ołtarz Wita Stwosza.
Dynia, pytana o przeżycia związane z obcowaniem z monumentalnym dziełem, wyznała, że ogarnęło ją głównie przygnębienie, bo wszyscy, których widziała na ołtarzu i w okolicy, byli nieżywi.
(Czuję, że nieświadomie przyłożyłam ręki do tego Memento mori. Podróż otarła się o Powstanie warszawskie, mury getta i niewyjaśnione okoliczności zgonu Amy Winehouse.)
Jako że Biskwit od początku podróży obstawał przy zdaniu, że chodzenie jest przereklamowane, a nosić może go wyłącznie matka, dystans w Krakowie pokonaliśmy nadzwyczajnie mizerny.
Rynek-Wawel-Rynek.
Przystanek w Absurdaliach.
kaczka przodem, Biskwit w charakterze pługa.
(Nawierzchnia Grodzkiej może wymagać renowacji.)
Dopiero w Krakowie udało się nam wysłać pocztówki z wakacji.
Z widokami z Warszawy.
I ze znaczkiem z papieżem.
Tu Poczta Polska zaskoczyła nas rozmachem.
Znaczek należało sobie wyrwać z wnętrza arkusza pozbawiając papieża torsu, promieni światła i grupy młodzieży odmalowanej w estetyce magazynu ‘Przebudźcie się!’
To oburzyło me dzieci, które chciały na pocztówki nanieść całość, jak przedpokojową farbę na warszawską syrenkę Picassa.
(Ciekawe, czy wypadający ze skrzynki pocztowej rozczłonkowany, alternatywny przywódca duchowy oburzy rodzinę Ryfki?
Przekonamy się za trzy dni, gdy wrócą z Hajfy.)
Do Warszawy wracaliśmy przez przedszkole na Lotniczej. Ta naprędce zorganizowana wymiana studencka oszołomiła dziewczęta asortymentem niespotykanych w Erefenie atrakcji. Od kolekcji dziurkaczy po pałac do wynajęcia!
(Dla Dyni już za późno, ale gdyby tak oddać Biskwita do przedszkola z internatem?)
Pomni pana Mietka pod Kielcami, wyłuskaliśmy dwadzieścia złotych na autostradę, by prawie zahaczyć o Śląsk, wbić się w Częstochowę, a następnie zatrzymywać na każdych światłach w drodze na Piotrków.
Norweski miał za złe i złorzeczył konstruktorom trasy, ale pewnikiem przemawiał przez niego ten heksenszus, którego nabawił się podczas prób odklejania Biskwita od gruntu i motywowania go do kroku marszowego.
Nie wyjdziemy jednak w miasto z transparentem i protestem w temacie inzynierii ladowej, gdyż zdaje się, jesteśmy uciekinierami wyjętymi spod prawa.
Nieświadomi ustawy o zapobieganiu, spożyliśmy publicznie i do spółki puszkę piwa na skwerku pod Wawelem!
(Bonnie i Clyde spod Biedronki!)
cdn.
©kaczka
(...)
Tak się bowiem złożyło, że te urodziny, które miał Norweski przedwczoraj, obszedł w samolocie, w drodze powrotnej do domu.
I Dynia, i personel Lufthansy uparli się, by uczynić je niezapomnianymi.
Personel Lufthansy winem w szklanym kieliszku i autografem kapitana na ściereczce do kurzu, Dynia – dziewczątko, które obleciało kilka razy kulę ziemską – nagłym, niespodziewanym, irracjonalnym i dość dorodnym atakiem lotniczej paniki.
I wyglądało to tak, po prawej mej ręce Dynia hyperwentyluje się, próbuje wstać, wysiąść oraz krzyczy, że zaraz wszyscy spadniemy, po lewej – Biskwit oburzony, że ktoś kradnie mu wyłączność dramatu, zanosi się dość niewiarygodnym szlochem. Niewiarygodnym, bo przerywanym co chwilę by zlizać cukier z żelków lub zażyć lizaka. Ja pomiędzy, w psychiczno-fizycznym wrestlingu, jedną ręką powstrzymująca Biskwita od wejścia mi na głowę, drugą odbierająca Dyni spadochron.
Gdyśmy wreszcie wznieśli się nad chmury, a samolot jako tako wyrównał, gdy dziecinom wyczerpały się baterie, a personel uspokoił poddenerwowanych współpasażerów cytując im statystyki spadalności, empatyczna stewardessa postawiła przede mną liczne alkohole, które spożyłam na miejscu i z gwinta. Do alkoholi dołączona była sugestywna ulotka reklamująca profesjonalne kursy jak radzić sobie z lękiem przed lataniem.
Biorąc pod uwagę astronomiczne ceny tego psychologicznego remontu, uważam, że pozostają nam dwie opcje. Albo Dynia nauczy się pić wódkę, albo do Australii pojedzie tramwajem.
(...)
W trakcie pobytu na łonie ojczyzny postanowiliśmy ‘wyskoczyć’ z Warszawy do Krakowa.
Kabriolet pożyczyły nam zakonnice. Do kabrioletu dołączony był święty Krzysztof i nawigacja.
Święty Krzysztof milczał. Nawigacja, z powodów, które na zawsze pozostały okryte tajemnicą, odzywała się po białorusku (!)
Trzysta kilometrów między stolicami, wydawało nam się odległością do pokonania przed obiadem. Ku naszemu zaskoczeniu, czas obiadu, podwieczorku i kolacji zastał nas w tym samym miejscu. W korku.
Pod Kielcami.
Król autostrad – Budimex – postawił pod Kielcami pana Mietka z lizakiem i zlecił mu kierowanie ruchem wartko napływającym z dwóch przeciwnych kierunków.
Pan Mietek, gdyśmy po śmięciu godzinach przesuwania się do przodu milimetr za milimetrem, dotarli wreszcie na wysokość jego stanowska zarządzania wszechświatem, był już do pasa zanurzony w roztopionym asfalcie, więc w akcie zemsty nie mogliśmy mu przejechać po stopach. Pan Mietek wykonywał jakieś niezborne ruchy rękami, które mogły być interpretowane rozmaicie, a to jako próby zatańczenia makareny, a to jako napad pląsawicy, a to jako wołanie o ratunek człowieka wciąganego przez ruchome piaski. Upieczona na czerwono fizys pana Mietka ozdobiona była niezwykle ornamentacyjnym ćmikiem wklejonym w kąt spierzchniętych ust. Prawdziwy beduin pustyni asfaltu. W waciaku!
Czas spędzony nieruchomo sprzyjał rozważaniom. Z nudów zaprojektowałam dla Budimexu krąg piekielny, w którym wszyscy odpowiedzialni za osadzenie pod Kielcami pana Mietka, zostaną zamknięci w samochodzie z sobowtórami mych dzieci i poddani obróbce termicznej, a w międzyczasie zmuszeni natychmiastowo reagować na ‘Daleko jeszcze?’, ‘Chcę kupę!’ oraz ‘Nudzę się!’
Do tego, nie sposób oprzeć się wrażeniu, że moje dziateczki już w jakiś sposób zainspirowały Budimex przy opracowywaniu strategii rozwoju i planowania przestrzennego. One, tak jak i Budimex, też rozpierdzielają wszystko na raz, a za sobą zostawiają wyłącznie popiół i gruzy. Droga na Kielce to, wypisz, wymaluj, pokój Dyni i Biskwita, jeno w dłuższej skali.
Ale, jako że podróże kształcą, do katalogu umiejętności, dorzuciłam wielokrotne wiązanie butów z przedniego siedzenia osobnikowi siedzącemu za moimi plecami. Bez Budimexu z całą pewnością nie miałabym okazji.
Tymczasem rogatki Krakowa nie okazały się końcem naszej męczarni. Białoruska satelita nawigacyjna okazała się jąkać i dopiero za siódmym razem zjechaliśmy z Ronda Mogilskiego tak, aby rzucić się w ramiona Komitetu Powitalnego.
A właściwie to stratować Komitet rzucając się w kierunku toalety (od Kielc nie było okazji!)
Ileż rozmaitych radości nam sprawił ten Kraków!
Biskwit upodobał sobie dorożki i fontannę pod Bazyliką.
Biskwita nurkującego w fontannie upodobała sobie grupa pielgrzymów z Lichenia.
Pielgrzymi cisnęli dydaktyką najpierw subtelnie, w przestrzeń: ‘A nie zimno tak dziewczynce w rączki?' (Biskwit młóci wodę rękami), następnie personalnie ‘A nie zimno ci tak w rączki, DZIEWCZYNKO?’ (Biskwit wzrusza ramionami i zanurza w fontannie ręce po łokcie), a wreszcie klasyczną metodą na wyrzut sumienia ‘No, jak tak pani może, przecież sobie pani dziecko przeziębi!!’ (Biskwit ostentacyjnie wyciera sobie mokre ręce o fronton zalanej wodą koszulki.)
Przed linczem uchronił nas powrót Dyni i Norweskiego.
Ci, poszli oglądać ołtarz Wita Stwosza.
Dynia, pytana o przeżycia związane z obcowaniem z monumentalnym dziełem, wyznała, że ogarnęło ją głównie przygnębienie, bo wszyscy, których widziała na ołtarzu i w okolicy, byli nieżywi.
(Czuję, że nieświadomie przyłożyłam ręki do tego Memento mori. Podróż otarła się o Powstanie warszawskie, mury getta i niewyjaśnione okoliczności zgonu Amy Winehouse.)
Jako że Biskwit od początku podróży obstawał przy zdaniu, że chodzenie jest przereklamowane, a nosić może go wyłącznie matka, dystans w Krakowie pokonaliśmy nadzwyczajnie mizerny.
Rynek-Wawel-Rynek.
Przystanek w Absurdaliach.
kaczka przodem, Biskwit w charakterze pługa.
(Nawierzchnia Grodzkiej może wymagać renowacji.)
Dopiero w Krakowie udało się nam wysłać pocztówki z wakacji.
Z widokami z Warszawy.
I ze znaczkiem z papieżem.
Tu Poczta Polska zaskoczyła nas rozmachem.
Znaczek należało sobie wyrwać z wnętrza arkusza pozbawiając papieża torsu, promieni światła i grupy młodzieży odmalowanej w estetyce magazynu ‘Przebudźcie się!’
To oburzyło me dzieci, które chciały na pocztówki nanieść całość, jak przedpokojową farbę na warszawską syrenkę Picassa.
(Ciekawe, czy wypadający ze skrzynki pocztowej rozczłonkowany, alternatywny przywódca duchowy oburzy rodzinę Ryfki?
Przekonamy się za trzy dni, gdy wrócą z Hajfy.)
Do Warszawy wracaliśmy przez przedszkole na Lotniczej. Ta naprędce zorganizowana wymiana studencka oszołomiła dziewczęta asortymentem niespotykanych w Erefenie atrakcji. Od kolekcji dziurkaczy po pałac do wynajęcia!
(Dla Dyni już za późno, ale gdyby tak oddać Biskwita do przedszkola z internatem?)
Pomni pana Mietka pod Kielcami, wyłuskaliśmy dwadzieścia złotych na autostradę, by prawie zahaczyć o Śląsk, wbić się w Częstochowę, a następnie zatrzymywać na każdych światłach w drodze na Piotrków.
Norweski miał za złe i złorzeczył konstruktorom trasy, ale pewnikiem przemawiał przez niego ten heksenszus, którego nabawił się podczas prób odklejania Biskwita od gruntu i motywowania go do kroku marszowego.
Nie wyjdziemy jednak w miasto z transparentem i protestem w temacie inzynierii ladowej, gdyż zdaje się, jesteśmy uciekinierami wyjętymi spod prawa.
Nieświadomi ustawy o zapobieganiu, spożyliśmy publicznie i do spółki puszkę piwa na skwerku pod Wawelem!
(Bonnie i Clyde spod Biedronki!)
cdn.
©kaczka
Kaczko szczerze podziwiam ))))))) oraz mnie się udało kiedyś spożyć w Toruniu na krawężniku przysiadłszy i ... do mnie podeszli mundurowi znienacka i zapytali, czy to moje piwo stoi obok, się wyparłam natychmiast, a nawet nakłamałam, że był tu takijeden ale ...
ReplyDeletePrzyznaje, jestem rozczarowana, bo nikt nas na tym piciu nie przylapal! Spoleczenstwo, co prawda, lypalo na nas zlym okiem, ale myslalam, ze chodzi tu o maniery, ze tak z puszki, na lawce, a nawet w towarzystwie dzieciatek... a tu prosze! przestepcy!
DeleteByłaś w Absurdaliach....oooh...wzdech...
ReplyDeleteBylam! Ale tak jakbym nie byla, bo nie bylo Mery! Trzeba wrocic!
Deleteo,to w zasadzie nie byłaś w Absurdaliach. Ufff.. (przepraszam)
DeleteKaczka mi przez Śląsk prawie śmignęła, a ja nic o tym nie wiem. Prasa milczy! Skandal!
ReplyDeleteE.
Smignela i odbila na Lodz! Za to z fasonem, bo za 20 zeta :-)
Delete"Prawdziwy beduin pustyni asfaltu. W waciaku!" - piękne!
ReplyDeleteOraz stolaty dla Norewskiego! Byle ze zdrowym kręgosłupem i w kraju, gdzie spożycie jest dozwolone ;)
Urlopy, urlopami - ale fajnie jest wrócić, wiedząc, że też wróciłaś :*
Zaczyna mi sie wydawac, zem za stara na urlopy z dziecmi :-)
DeleteNo, to chywtamy, ja za olowki, ty za kredki, c'nie? :*
Mi się wydaje, że zawsze byłam na to za stara :P
DeleteOłówki w ruch! Jesień należy do nas c'nie?
Jako mieszkanka Kielc, z lekką nudą śledziłam falę krytyki dotyczącą pana Miecia, jaka przewaliła się przez wszystkie możliwe media. Twoją natomiast relację, przeczytałam z wypiekami. Ten sam korek a jaka różnica :D
ReplyDeleteFala krytyki, a pan Mietek cierpi! Zrzutka na parasol, albo jakis daszek!
DeleteNorweskiemu to i moze, zyla na czole pulsowala, by zrozumiec ulanska fantazje Budimexu, ale prawda jest taka, ze juz w drodze z lotniska utknelismy w korku na tutejszej autostradzie :-) Kazdy kraj ma swoj Budimex :-)
Ach, gdybyśmy wiedzieli, że Norweski tak bliski urodzin, wypilibyśmy na tę okoliczność jakąś żubrówkę!
ReplyDeleteNo popatrz! Takie niedopatrzenie ;-)))
DeleteCzy w same urodziny zafundowałaś Norweskiemu to Powstanie Warszawskie i smętki po getcie, czy w swej przezorności rozdzieliłaś obie atrakcje?
ReplyDeleteHa! Nie fundowalam, nic nie fundowalam, ale czlowiek, chcac nie chcac, jednak w ojczyznie potyka sie o historie. No i to Dynia sie nieustannie nam potykala, zadajac przy tym zawile pytania :-)
DeleteNOrweskiemu sto lat!
ReplyDeleteKaczko, bylas w Krakowie i Absurdaliach :-))
Ja tez, ja tez!
A nawracanie na prawde o wychowaniu stalo sie w Krakowie chyba wiec sportem popularnym. Bawiace sie na chodniku dziecko (nie moje. Ale rodzice w ogrodku kawiarni, tuz obok na chodniku) wzbudzalo wsrod emerytek fontanne troski o stan zdrowia dziecka i rodzicow. Echm.
Fajnie, ze juz jestescie.
Co kupiliscie w Absurdaliach? :-)
arbuz b.d.
Byc w Krakowie i nie wstapic do Absurdaliow byloby haniebnych grzechem zaniechania!
DeleteAle bez Mery to tak na pol gwizdka, liczy sie to bycie tylko troche.
To zreszta byla akcja przerzutowa. Jechalam tam z przesylka od Bebe, a spod lady nabylam ostatnia siostre Filomene :-)
No i podróże kształcą. Cudze też. Pomyśleć, że przez całe życie nie wiedziałam o istnieniu Absurdaliów (w sensie: przybytku). Gorzej, nie wiem, jak długo tam funkcjonują, ale skoro 2 razy w roku bywam delegacyjnie w Krakowie i z konieczności topograficznej przechodzę Grodzką, minęłam je pewnie ładnych parę razy. Co do sióstr Filomen też trwałam w ignorancji. Pisz, Kaczko, a zaplanuję kolejne delegacyjne przedpołudnie...
Delete[Aż się boję kliknąć "Publish". Ostatnio kazało mi liczyć witryny sklepowe na obrazkach. Za co, Kaczko, za co????]
Hania! To przeze mnie, bo wprowadzilam moderowanie komentarzy do starszych postow. Zeby nic nie umknelo mej uwadze, gdy ktos zechce sie wpisac pod numerem pierwszym lub drugim! Moja wina! Ale witryny sklepowe to juz chyba nie przeze mnie. Ostatnio Blogger kazal mi je liczyc u Adama i zaniechalam, bo chyba mam kacza slepote :-)
DeleteDo Absurdaliow zajrzyj koniecznie, jest tam duzo blogosferycznego rekodziela. Mery ma oko do znajdowania perelek. Tyle, ze Absurdalia wyrzucaja z Grodzkiej :/ i ja jeszcze nie wiem, dokad pojda. Jesli wybierasz sie teraz to moze jeszcze zdazysz. Idac od Rynku, po lewej, arkady przed hmmmm... o ile sie nie myle, klasztorem klarysek?
Ha, niech stracę. Zaczynam się bać, że pomysłowość detektywistyczna blogspota skrzyżowanego z góglem i narzucającego łamigłówki czy łami-oczka może być prawie tak duża jak ta Kacza. Niestety do Krakowa się wybieram późną jesienią (ale sieM dopytam przed wyjazdem, nie omieszkam), niestety przy poprzednim komentarzu - aby go przyjęło elektroniczne pandemonium - tropiłam rozliczne trawniki z fragmentami nazw ulic, niestety nie wiem, czym zapłacę za tę nędzną klikaninę, ale niech tam, i tak warto.
DeleteI gratulacje TU wielkie w ramach pakietu pt. Wyspa, achronologicznie, bo następnej układanki graficznej (zaznacz wszystkie obrazki, na których myszy mają za długie/za krótkie/za łyse ogony, teraz publikuj) tego wieczora mogę nie wytrzymać.
A w Warszawie bywasz? Bo tam tez trafila nam sie wysmienita miejscowka. Jesli uda mi sie wreszcie opisac te czesc wakacji, wspomne o niej na pewno :-)
DeleteDziekuje! Jestem zaskoczona, zdziwiona. Nawet wsrod finalistow wroclawskiego festiwalu przewazaja ci, ktorzy profesjonalnie zajmuja sie slowem. A tu nagle... kaczka. Caly czas wydaje mi sie, ze jednak ktos sie zorientuje, ze udaje, ze jestem podrabiana prozaiczka :-) (Moze ta wizja zastapi sen o koniecznosci zdawania matury jeszcze raz. 'Splonelo archiwum Ministerstwa Edukacji Narodowej, trzeba powtorzyc, tu kartka, prosze napisac wszystko co pani wie o wyplawkach, wyjasnic, co Szymborska miala na mysli i rozwiazac rownanie siedemnastego stopnia.'
Horror! Senny, powtarzajacy sie cyklicznie horror! :-)
Niedawno pojechałam z klasą młodszej córki na wycieczkę. Autobus miejski z dziećmi w środku utknął w korku. Klimatyzacja się popsuła, a okna były nieotwieralne. Po tej podróży nawet gdy widzę korek od wina, dostaję dreszczy.
ReplyDeleteZaczelam to sobie wyobrazac, ale stchorzylam!
DeleteKaczko relacja jak zawsze piękna, a że w wakacje byłam z dziatwą (sztuk 4) raz w Wiedniu i raz nad morzem to bardzo rozumiem. Prawie wszystko rozumiem, bo po cóż wiązać buty wielokrotnie w trakcie jazdy? Dodatkowe umartwienie? Nowa sprawność :)?
ReplyDeleteO, to jest wlasnie dokladnie to pytanie, ktore zadawalam Biskwitowi wiazac mu te trampki na kokardke! PO CO? WHY? WARUM?
DeleteZ jakiegos powodu rozwiazany but jest dla Biskwita znakiem konca swiata. Nic to, prawdaz, ze Biskwit sam sobie te sznurowki rozwiazuje, a potem wpada w histerie...
Aaaaaaah - to Biskwit. Mam na stanie rocznik 2013 i on nigdy przenigdy z własnej woli zawiązania nie chce, więc w chwili wieczornego otępienia (próba napisania sensownej recenzji książki naukowej (wrr) w języku obcym (2 x wrr)) zastanowiło mnie, czy to była z Twojej strony próba zaklinania rzeczywistości, że korek minie i wyjdziecie z samochodu...
DeleteAle ale ale - kiedy relacja z germańskiej szkoły, doczekać się nie mogę, mi ten tydzień oferuje 3 zebrania, basen w środę już jest, a mąż COŚ zająknął się o delegacji, chwilo trwaj!
Szkola dopiero za dwa tygodnie!
DeleteZ jednej strony: co za ulga!, z drugiej: dwa tygodnie z dziecmi na kwaterze, a pogoda przechodzi zalamanie nerwowe :-)
Palec do budki, kto po każdym wpisie u Kaczki dopisuje nowe słówka do wokabularzyka? heksenszus - śliczności!
ReplyDelete****
A w ogóle - tyś mi siostrom mentalnom! och i ach, jakże się odnajduję w każdziuteńkim wycinku Twej doli!
No a pytanie co zrobić na komunikat: "kupę!" w budimexowym paraliżu pozostaje otwarte i domaga się odpowiedzi....
Odpowiedz ta moze byc tylko jedna: zacisnij posladki! :-)
DeleteCzyli na wyjeździe poprobowaliście wszystkich atrakcji - od kilometrowych korków, przez dobre rady pań starszych po kilometrowe światła, na których się trzeba zatrzymać nie do końca wiadomo po co :) A ja blisko Łodzi mieszkam, tak na marginesie (jakieś 34 km ale to zawsze bliżej niż Ty, wiec blisko :D)
ReplyDeleteJako żem po spożyciu, przeciągnę się ino leniwie i powiem Ci, jakże mało odkrywczo i płytko i w ogóle nietak, że ILOWJU. Rili.
ReplyDeleteZ wzajemna wzajemnoscia! :-) Toast!
DeleteBo do Krakowa najlepiej jechać przez Wrocław: A2, A1, S8 i A4. Jest dwa razy dłużej ale na drodze luźno i bez świateł a korek może złapać dopiero pod Katowicami i wtedy można rozważyć drogi lokalne. Znam te rozkopy pod Kielcami i coraz częściej uważam, że to wcale nie jest taki głupi pomysł. ;)
ReplyDeleteA bylo zapytac! #plaskwczolo
DeletePoczynilam notatki, ale skonsultuje spolecznie przed nastepna podroza. Kto wie, gdzie za rok, za dwa, bedzie stal pan Mietek! :-)
Może powinno się zaznaczać pozycje na mapach Google i stosować przewidywanie eliminacyjne. To musiałaby być szeroko zakrojona akcja społeczna, każdy kto spotka pana Mietka zgłasza to ogółowi.
ReplyDeleteKaczko uśmiałam się jak zawsze, ale komentarz wpisuję bo chcę policzyć okna bądź fragmenty trawy:)))
ReplyDeleteJestem rozczarowana, nic nie musiałam liczyć:(
Delete