[13 Jul 2016]
(...)
Jakby to byo wczoraj.
Pamiętam mroczne Studium Wychowania Fizycznego, obowiązkowe dla studentów pierwszego i drugiego roku. Mieściło się, jakże adekwatnie, w posępnym budynku z pruskiego muru, który zapewne służył wcześniej jako leprozorium, stajnia, szpital psychiatryczny lub szkółka niedzielna dla małych, pobożnych, zdyscyplinowanych, pruskich dzieci.
W szatniach pachniało skarpetkami, a w ubikacjach – lizolem.
Chodziło się tam pod przymusem, nieobecność groziła relegowaniem z listy, obecność – śmiercią lub kalectwem.
I to wcale nie dlatego, że treserzy wychowania fizycznego wymagali jakiegoś skakania przez płonące kozły, chodzenia po linach bez asekuracji, czy połykania mieczy.
A skąd.
Treserzy sprawdzali listę obecności, zamykali na klucz drzwi wyjściowe (!), wrzucali na środek sali gimnastycznej piłkę do kosza, a następnie barykadowali się w schowku na sprzęt sportowy. Stamtąd odwróceni plecami do boiska wydawali od czasu do czasu okrzyki zachęty lub wskazówki na temat strategii znad szklanki herbaty sypanej Yunnan i gazety codziennej.
Idealne warunki, by symulować zaangażowanie unikając jednocześnie pęknięcia żyłki, naderwania ścięgna lub niewydolności komorowej, czy co tam jeszcze zagraża olimpijczykom.
Człowiek przegalopowałby sobie to tu, to tam. Odbiłby piłkę kilka razy od ziemi. Położył się na ziemi udając, że na nią padł w obronie, bądź ataku.
Ale nic z tych rzeczy, bo na zajęcia przychodziła ONA.
Na pierwsze miała Scylla, na drugie Charybda.
Dziewoja jak amazonka, która mimochodem odgryza sobie sama pierś, bo nie ma czasu szukać nożyczek w celu amputacji.
Z jakiego była wydziału? Nie wiem.
Oceniając po gabarytach, z budowlanego, albo z maszyn ciężkich.
Co gorsza, miała jakieś niespełnione ambicje sportowe i kanalizowała je wśród tych pruskich murów, uważając, że wszyscy winni dzielić jej zamiłowanie do sportów kontaktowych.
Na parkiecie była jak rozpędzona lokomotywa, z której wypchnięto maszynistę.
Pędziła na oślep, łamała żebra swojej (!) i przeciwnej drużynie, a piłkę od kosza podmieniała na piłkę lekarską.
Cokolwiek na temat reguł gry mówiła Międzynarodowa Federacja Koszykówki, pani od wuefu, czy pan Wacek – dozorca obiektu, było jej obojętne. Scylla wprowadziła do koszykówki sumo, boks i sześciotakt, a gdy to jakimś cudem nie dawało jej przewagi, to dla pewności siadała na przeciwniku.
Nie oszczędzała rezerwowych, ani kibiców.
Nie raz, i nie dwa, naród wbiegał na drabinki gimnastyczne i wisiał tam jak (nie)winne grona przez resztę meczu, byleby tylko uniknąć czołowego zderzenia.
Ściany pruskiego prosektorium muszą wciąż jeszcze nosić ślady hamowania.
Konfrontowana z delegacjami obywatelskimi próbującymi mitygować jej zapał, Scylla obiecywała poprawę, a następnie perforowała delegacjom płuca przyjacielskim uściskiem lub kuksańcem w bok.
Po czym wracała na boisko i wybijała komuś ząb.
A po zajęciach podobno pisała romantyczne wiersze.
I przypomniała mi się ta historia, te dwa lata cotygodniowego zaglądania śmierci w oczy, podczas ostatniej lekcji ksylofonu.
Pojawiła się na nich Żenewiew z Jekaterynburga.
Masywny golem, dziewczę o figurze sześcianu.
W koafiurze - trzy nastroszone, nadnaturalnych rozmiarów kokardy z tiulu.
Na oko lat pięć.
Wedle metryki dwa (!)
Biskwit to nie ułomek, ale przy Żenewiewie wygląda jak anemiczny astmatyk, jak Szopen na Majorce. Albowiem, gdy Żenewiew stąpa to drżą podłogi, a z sufitu sypie się tynk.
A co dopiero, gdy pani od ksylofonu rozdaje bębenki.
Dziewczę jednym ciosem pięści przebija bębenek na wylot.
Oddech Żenewiewy przesuwa dziateczki usadzone na materacykach z jednego końca sali w drugi.
Gdy Żenewiew rusza to nie wie dokąd, ani tym bardziej którędy, a po drodze jednym ruchem dłoni przewraca rówieśników standardowych wymiarów, jak również pianino, kontrabas i dwanaście krzeseł.
Jest jak czołg pod Stalingradem.
Matka Żenewiewy tłumaczy, że to dlatego, że w ramach każdego posiłku karmi dziecinę trzydaniowym obiadem i piersią.
Musi to być pierś mastodonta.
W filecie.
(...)
Łudziłam się, że Biskwitowi wystarczą ostatki z życia towarzyskiego Dyni.
Jakaś młodsza siostra, czyjś brat-noworodek, chomik lub kotek do poigrania na drugim planie.
Tak, by usprawnić logistykę, uefektywnić przemieszczanie się po mieście i upiec dwie kaczki na jednym rożnie.
Tymczasem Biskwit wyrwał sobie na lekcji ksylofonu – Lelona – uroczego młodzieńca, sceptyka i filozofa. I robi z nim to samo, co Dynia z Łukaszkiem.
Wymaga bezwzględnego posłuszeństwa i lojalności, spełniania najdzikszych kaprysów oraz deprawuje żywnością wysoce przetworzoną i cukrem.
Związek trwa od dwóch tygodni, jeszcze nie ostygł, a wręcz przeciwnie ewoluuje.
Młodzież kopie wspólnie tunel do Chin, albo lansuje się na zjeżdżalni, albo galopuje ku zachodowi słońca na rumakach osadzonych na sprężynach.
Nim zdążę otworzyć o świcie oko, Biskwit już stoi nade mną z telefonem w każdej ręce i domaga się natychmiastowego zawiadomienia Lelona, że oto jest gotowy i Lelon może podjeżdżać kabrioletem na trzech kółkach.
Zatem, gdy nie ma mnie tutaj, dzień w dzień jestem w piaskownicy.
Razem z ojcem Lelona.
Będą plotki na dzielni.
©kaczka
(...)
Jakby to byo wczoraj.
Pamiętam mroczne Studium Wychowania Fizycznego, obowiązkowe dla studentów pierwszego i drugiego roku. Mieściło się, jakże adekwatnie, w posępnym budynku z pruskiego muru, który zapewne służył wcześniej jako leprozorium, stajnia, szpital psychiatryczny lub szkółka niedzielna dla małych, pobożnych, zdyscyplinowanych, pruskich dzieci.
W szatniach pachniało skarpetkami, a w ubikacjach – lizolem.
Chodziło się tam pod przymusem, nieobecność groziła relegowaniem z listy, obecność – śmiercią lub kalectwem.
I to wcale nie dlatego, że treserzy wychowania fizycznego wymagali jakiegoś skakania przez płonące kozły, chodzenia po linach bez asekuracji, czy połykania mieczy.
A skąd.
Treserzy sprawdzali listę obecności, zamykali na klucz drzwi wyjściowe (!), wrzucali na środek sali gimnastycznej piłkę do kosza, a następnie barykadowali się w schowku na sprzęt sportowy. Stamtąd odwróceni plecami do boiska wydawali od czasu do czasu okrzyki zachęty lub wskazówki na temat strategii znad szklanki herbaty sypanej Yunnan i gazety codziennej.
Idealne warunki, by symulować zaangażowanie unikając jednocześnie pęknięcia żyłki, naderwania ścięgna lub niewydolności komorowej, czy co tam jeszcze zagraża olimpijczykom.
Człowiek przegalopowałby sobie to tu, to tam. Odbiłby piłkę kilka razy od ziemi. Położył się na ziemi udając, że na nią padł w obronie, bądź ataku.
Ale nic z tych rzeczy, bo na zajęcia przychodziła ONA.
Na pierwsze miała Scylla, na drugie Charybda.
Dziewoja jak amazonka, która mimochodem odgryza sobie sama pierś, bo nie ma czasu szukać nożyczek w celu amputacji.
Z jakiego była wydziału? Nie wiem.
Oceniając po gabarytach, z budowlanego, albo z maszyn ciężkich.
Co gorsza, miała jakieś niespełnione ambicje sportowe i kanalizowała je wśród tych pruskich murów, uważając, że wszyscy winni dzielić jej zamiłowanie do sportów kontaktowych.
Na parkiecie była jak rozpędzona lokomotywa, z której wypchnięto maszynistę.
Pędziła na oślep, łamała żebra swojej (!) i przeciwnej drużynie, a piłkę od kosza podmieniała na piłkę lekarską.
Cokolwiek na temat reguł gry mówiła Międzynarodowa Federacja Koszykówki, pani od wuefu, czy pan Wacek – dozorca obiektu, było jej obojętne. Scylla wprowadziła do koszykówki sumo, boks i sześciotakt, a gdy to jakimś cudem nie dawało jej przewagi, to dla pewności siadała na przeciwniku.
Nie oszczędzała rezerwowych, ani kibiców.
Nie raz, i nie dwa, naród wbiegał na drabinki gimnastyczne i wisiał tam jak (nie)winne grona przez resztę meczu, byleby tylko uniknąć czołowego zderzenia.
Ściany pruskiego prosektorium muszą wciąż jeszcze nosić ślady hamowania.
Konfrontowana z delegacjami obywatelskimi próbującymi mitygować jej zapał, Scylla obiecywała poprawę, a następnie perforowała delegacjom płuca przyjacielskim uściskiem lub kuksańcem w bok.
Po czym wracała na boisko i wybijała komuś ząb.
A po zajęciach podobno pisała romantyczne wiersze.
I przypomniała mi się ta historia, te dwa lata cotygodniowego zaglądania śmierci w oczy, podczas ostatniej lekcji ksylofonu.
Pojawiła się na nich Żenewiew z Jekaterynburga.
Masywny golem, dziewczę o figurze sześcianu.
W koafiurze - trzy nastroszone, nadnaturalnych rozmiarów kokardy z tiulu.
Na oko lat pięć.
Wedle metryki dwa (!)
Biskwit to nie ułomek, ale przy Żenewiewie wygląda jak anemiczny astmatyk, jak Szopen na Majorce. Albowiem, gdy Żenewiew stąpa to drżą podłogi, a z sufitu sypie się tynk.
A co dopiero, gdy pani od ksylofonu rozdaje bębenki.
Dziewczę jednym ciosem pięści przebija bębenek na wylot.
Oddech Żenewiewy przesuwa dziateczki usadzone na materacykach z jednego końca sali w drugi.
Gdy Żenewiew rusza to nie wie dokąd, ani tym bardziej którędy, a po drodze jednym ruchem dłoni przewraca rówieśników standardowych wymiarów, jak również pianino, kontrabas i dwanaście krzeseł.
Jest jak czołg pod Stalingradem.
Matka Żenewiewy tłumaczy, że to dlatego, że w ramach każdego posiłku karmi dziecinę trzydaniowym obiadem i piersią.
Musi to być pierś mastodonta.
W filecie.
(...)
Łudziłam się, że Biskwitowi wystarczą ostatki z życia towarzyskiego Dyni.
Jakaś młodsza siostra, czyjś brat-noworodek, chomik lub kotek do poigrania na drugim planie.
Tak, by usprawnić logistykę, uefektywnić przemieszczanie się po mieście i upiec dwie kaczki na jednym rożnie.
Tymczasem Biskwit wyrwał sobie na lekcji ksylofonu – Lelona – uroczego młodzieńca, sceptyka i filozofa. I robi z nim to samo, co Dynia z Łukaszkiem.
Wymaga bezwzględnego posłuszeństwa i lojalności, spełniania najdzikszych kaprysów oraz deprawuje żywnością wysoce przetworzoną i cukrem.
Związek trwa od dwóch tygodni, jeszcze nie ostygł, a wręcz przeciwnie ewoluuje.
Młodzież kopie wspólnie tunel do Chin, albo lansuje się na zjeżdżalni, albo galopuje ku zachodowi słońca na rumakach osadzonych na sprężynach.
Nim zdążę otworzyć o świcie oko, Biskwit już stoi nade mną z telefonem w każdej ręce i domaga się natychmiastowego zawiadomienia Lelona, że oto jest gotowy i Lelon może podjeżdżać kabrioletem na trzech kółkach.
Zatem, gdy nie ma mnie tutaj, dzień w dzień jestem w piaskownicy.
Razem z ojcem Lelona.
Będą plotki na dzielni.
©kaczka
Tatuś siedzący w piaskownicy?! Weź numer telefonu! ;-)
ReplyDeleteWzielam. Podac dalej? :-)
ReplyDeletePierś mastodonta!!!
ReplyDeleteBuchacha!
Do kazdego posilku. Na bank. :-)
DeleteA ja mam inne wspomnienia z WF na studiach. Nikt mnie nie taranował na boisku, chodziłem sobie spokojnie, nikomu nie przeszkadzałem, piłce też, a tu pan magister mnie woła i, bardzo zdegustowany tłumaczy, że trzeba myśleć, i że on nie musi do indeksu zaglądać a i tak od razu wie, kto umie myśleć, a kto nie. No i dobrze, że do mojego nie zaglądał również. Teoria by mu się wykopyrtnęła.
ReplyDeleteTym komentarzem ujawniasz swoja niezwykla skromnosc, albo solidnie zamontowane poczucie wlasnej wartosci :-) Ktorakolwiek to wersja, respekt!
DeleteBędę pisać sprayem na murach: LOWE ŻENEWIEWĘ!
ReplyDeleteJa tez! Choc od wczoraj oczy mi krwawia od widoku Zenewiewy w lateksie.
DeleteKaczko, ja też chcę numer. Do Twojego dilera :D.
ReplyDeleteTo z niewyspania, albo cos jest w tych placuszkach, o ktorych nizej Bebe...
DeleteMoj wf w podstawowce wygladal jak ten twoj na studiach ;)
ReplyDeleteOjciec Lelona karmi cie placuszkami, ty polewasz kawe....beda plotki!
Jak wygladal zatem ten na studiach? :-)
Delete... tak, sasiadka spod osmego juz pytala.
Najcenniejsza zdobycz na studiach- dożywotnie zwolnienie z wf, żaden magister nie mógł i nie może mnie zmusić aż do śmierci do grania w piłkę. Z dwojga złego wolałam siedzieć w piaskownicy... choć przy każdej okazji wypychałam dziecię z tatusiem
ReplyDeleteJAK??? Jak sie zdobywa dozywotnie zwolnienie? Co zaniedbalam? Co przegapilam? U nas zwolnienie wystawic mogla jedynie przychodnia studencka, a w niej pierwszego odsiewu dokonywala Gorgona z rejestracji. Nawet brak konczyn lub glowy nie byl dla niej oczywistym powodem do zaniechania cwiczen fizycznych, a przed oblicze lekarza wpuszczala tych z goraczka powyzej 39C.
DeleteTo dlatego Ty taka wysoka jesteś, żeś się na tych drabinkach wisząc wyciągła ;)
ReplyDeleteCzasem to zazdroszczę ludziom mieszkającym na małych lub trochę wiekszych osiedlach, ponieważ dzieci mają ciągły dostęp do rówieśników, zbliżonych wiekowo lub zupelnie starszych/młodszych dzieci i mogą się wspolnie bawić, u mnie niestety najblizsze koleżanki starszej są 10 km od nas.
... co ma swoje dobre strony. Nikt nie wpada, bo akurat przechodzil i nie eskaluje sie zadan: 'a teraz mamo, zrob nam cos do jedzenia, bo Wolfgang, Bettina, Gudrun, Florian i Johann sa bardzo, bardzo glodni'.
DeleteTak, mysle, ze te drabinki jakos sie przyczynily, ze patrze na swiat z wysoka :-)
A cóż się stało ze Stafanem, domalowany wąs stracił na romantyczności tudzież atrakcyjności? La donna mobile... No chyba że Biskwit z Lelonem montują koalicję antyŻenewiwew i gabaryty Lelona bardziej przeciwpancerne? . Swoją drogą dziewoja ta winna wystąpić w teledysku My Słowianie:) bądź też rugby trenować, ksylofon to strata czasu
ReplyDeleteStefan nigdy nie podniosl sie po traumie i zniknal, a z nim az do teraz cala frakcja rosyjskojezyczna. Dzieci niemieckie nadal w mniejszosci, choc w sumie Biskwit chyba sie liczy jako autochton. Mamy za to Peruwianczykow oraz ha! slowianskiego Lelona. Jednakoz, duzo musza jeszcza placuszkow zjesc do spolki Lelon i Biskwit zeby stac sie tarcza przeciwrakietowa. Dla Zenewiew sa oni jak przystawka, jak oliwka na wykalaczce.
DeleteMartwica więzadeł zapewniła mi dożywotnie zwolnienie z WFu, a Szopen moją dozgonną miłość Kaczce (choć obecnego wystroju kaczego wnętrza nie cierpię :( )
ReplyDelete