[27 Apr 2016]
(...)
Stacjonujemy w piwnicy.
Pod pralką.
Biskwit z wypiekami na licu śledzi program ‘Płukanie’, ja zbieram z linek garderobę miejską, podsuszaną.
Nadchodzi Don Corleone z własną miednicą białego, segregowanego (tu na Dolce, tu na Gibona), i zawiązuje small talk, że ooo... tak tam u was na mansardzie cicho od niedzieli, normalnież jakby nikogo nie było!
(Nawet jeśli, szyte grubymi nićmi ironii to udaję, że nie zauważam.)
- Cóż – odpowiadam. - Dzieciny dorastają.
(Głupi argument, synowie sąsiada, dwaj utrwaleni żelem do włosów bamboccioni, dawno już mogą głosować, a i tak na życiowe rady rodziców reagują podobną akustyczną histerią jak i moje córki. Może rzadziej, może głównie o pieniądze i używki, ale decybele porównywalne.)
- Ooo - interesuje się sąsiad. - Zatem od teraz żyją już w zgodzie?
- NIE! - krzyczę, bo w tym samym czasie wszystkie pralki w pomieszczeniu wchodzą w program ‘Turbowirowanie’. - TO TYLKO STARSZA WYJECHAŁA!!!
- AHA!!! – krzyczy sąsiad z trudem skrywając rozczarowanie, a właściwie nawet nie starając się skrywać.
(W tym miejscu Biskwit odrywa wzrok od hałasującego bębna pralki i strofuje nas przykładając palec do ust i emitując: CIIIIIIIIIIIIIIIII! Bezczelnie daje do zrozumienia, że zagłuszamy mu fonię turboobrotów.)
Dynia istotnie wyjechała.
Na drugi koniec świata z Hauptcioteczką.
Zabrał się z nimi i Norweski, aby dopilnować tego eksperymentu na ludzkich tkankach, ale nie oszukujmy się, co może Norweski, gdy mu się Dynia z Hauptcioteczką rozlezą w dwie strony?
Sobie może najwyżej pobrzdąkać na ukulele, albo kupić Corn Doga.
A że wypadałoby dopilnować, Hauptcioteczka udowodniła już w chwili, gdy odmówiła zabrania walizki, a następnie spakowała do bagażu podręcznego scyzoryk, nunczako, nożyczki do paznokci, puszkę rozpuszczalnika, żywe hodowle bakterii i jogurcik marki kefirek, co właściwie podchodzi pod żywe hodowle, albo też, w tym konkretnym przypadku, nawet pod broń biologiczną.
- Dla kogóż ten kefirek? (Sprecyzujmy: dla kogóż ten kefirek, który stał od dwóch dni na kuchennym blacie, dwa metry od lodówki? ) – zapytałam, by usłyszeć, że dla Dyni, gdy zgłodnieje.
Tu ujawniła się moja natura pesymisty, który miast widzieć szklankę wypełnioną w połowie kefirkiem, ujrzał własne dziecko trwale blokujące klozet Boeinga 747, galopującą sraczkę na wysokości dziewięciu tysiecy metrów, deficyt wymiotnych torebek na pokładzie i czterystu pozieleniałych pasażerów sikających do butelek po coca coli. A zaraz potem rachunek za czyszczenie Boeinga.
Skonfiskowałam kefirek, ale wiadomo, moje ręce konfiskanta nie sięgają poza Stary Kontynent. Pokładam jedynie nadzieję we własnym dziecku i w jego instynkcie samozachowawczym, że oto mając wybór będzie żywić się popcornem z poliakrylamidu i chemicznie zsyntetyzowanym zbożem śniadaniowym marki Lucky Charms i unikać miejscowych kultur.
Na dwanaście godzin przed odlotem odkryliśmy też, że sprzedawca biletów okołoziemskich błędnie zapisał personalia Hauptcioteczki przez co bilet przestał nagle być kompatybilny z Auswajsem, a bez tej symetrii ani (się podobno) rusz. Planowana fala strajków w awiacji zablokowała gorące linie przewoźników lotniczych, więc już zaledwie po czterech godzinach, gdy uszy stopiły nam się z ebonitem słuchawek telefonicznych, a w mózgu powstał nieusuwalny ślad pamięciowy nagrania umilajacego czekanie: ‘pirli pirli plum plum, nie bądź pierdoletem, lataj z nami dżambodżetem’, wreszcie ktoś w centrum obsługi klienta w Mumbaju przerwał ten horror i wyjaśnił, że miło, że dzwonimy, ale nasz telefon się nie liczy, bo zadzwonić powinien sprzedawca biletów, zatem sajonara i konichiwa.
Sprzedawca biletów spał, jak to zwykle ludzie mają w kłopotliwym zwyczaju o drugiej w nocy, więc zostawiliśmy mu obszerną wiadomość z kwasu, ługu, materiałów łatwopalnych i słów eksplodujących.
O poranku Hauptcioteczka jako Bauptcioteczka przeszła przez rozmaite kontrole lotniskowe, które machały ręką w geście 'nie takie literówki już tu widzieliśmy, idzie pani, czy nie?'
Zatrzymano ją dopiero na mecie, gdyż sprzedawca biletów się obudził, odsłuchał nasze groźby karalne, przejął się i zmienił bilet, a tym samym sekwencję numerów w systemie. Zatem, Halt! Haende hoch!, w jaki sposób przedostała się pani pod bramkę odlotów? Alarm, alarm! Wyją syreny. Wkracza oddział antyterrorystyczny.
Nieomal.
Ale to i tak drobiazg w porównaniu z: 'kaczko, potrzebuję czegoś na głowę!'
Zmylona tym sygnałem rzuciłam się do apteczki w poszukiwaniu tabletek z krzyżykiem lub aspiryny, a tymczasem Hauptcioteczka zanurkowała w koszyk pełen czapek i apaszek i wydobyła zeń, z samego dna, a nawet z jakiejś jeszcze głębszej odkrywki, materiał na turban, gdyż jak się okazało brakowało jej kapelusza od słońca.
I wiem, że w korytarzu było ciemno, a miły w kontakcie materiał dawał z pewnością uczucie taktylnej ekstazy, ale nic nie przygotowało mnie na to, że Hauptcioteczka znajdzie w tym koszyku i wyłoni się z ciemności korytarza przyozdobiona ... czerwoną arafatką. (Dla jasności, kilkaset lat temu w Barcelonie to był fashion statement i poręczny obrus na pikniki na plaży.).
Wizja Hauptcioteczki aka Bauptcioteczki udekorowanej arafatką, stającej przed urzędnikiem imigracyjnym Najlepszego z Kontynentów z porcją wzdętego kefirku w jednej ręce i szwajcarskim scyzorykiem w drugiej, a w trzeciej z fałszywym biletem, już nigdy mnie nie opuści.
PS Dolecieli.
©kaczka
(...)
Stacjonujemy w piwnicy.
Pod pralką.
Biskwit z wypiekami na licu śledzi program ‘Płukanie’, ja zbieram z linek garderobę miejską, podsuszaną.
Nadchodzi Don Corleone z własną miednicą białego, segregowanego (tu na Dolce, tu na Gibona), i zawiązuje small talk, że ooo... tak tam u was na mansardzie cicho od niedzieli, normalnież jakby nikogo nie było!
(Nawet jeśli, szyte grubymi nićmi ironii to udaję, że nie zauważam.)
- Cóż – odpowiadam. - Dzieciny dorastają.
(Głupi argument, synowie sąsiada, dwaj utrwaleni żelem do włosów bamboccioni, dawno już mogą głosować, a i tak na życiowe rady rodziców reagują podobną akustyczną histerią jak i moje córki. Może rzadziej, może głównie o pieniądze i używki, ale decybele porównywalne.)
- Ooo - interesuje się sąsiad. - Zatem od teraz żyją już w zgodzie?
- NIE! - krzyczę, bo w tym samym czasie wszystkie pralki w pomieszczeniu wchodzą w program ‘Turbowirowanie’. - TO TYLKO STARSZA WYJECHAŁA!!!
- AHA!!! – krzyczy sąsiad z trudem skrywając rozczarowanie, a właściwie nawet nie starając się skrywać.
(W tym miejscu Biskwit odrywa wzrok od hałasującego bębna pralki i strofuje nas przykładając palec do ust i emitując: CIIIIIIIIIIIIIIIII! Bezczelnie daje do zrozumienia, że zagłuszamy mu fonię turboobrotów.)
Dynia istotnie wyjechała.
Na drugi koniec świata z Hauptcioteczką.
Zabrał się z nimi i Norweski, aby dopilnować tego eksperymentu na ludzkich tkankach, ale nie oszukujmy się, co może Norweski, gdy mu się Dynia z Hauptcioteczką rozlezą w dwie strony?
Sobie może najwyżej pobrzdąkać na ukulele, albo kupić Corn Doga.
A że wypadałoby dopilnować, Hauptcioteczka udowodniła już w chwili, gdy odmówiła zabrania walizki, a następnie spakowała do bagażu podręcznego scyzoryk, nunczako, nożyczki do paznokci, puszkę rozpuszczalnika, żywe hodowle bakterii i jogurcik marki kefirek, co właściwie podchodzi pod żywe hodowle, albo też, w tym konkretnym przypadku, nawet pod broń biologiczną.
- Dla kogóż ten kefirek? (Sprecyzujmy: dla kogóż ten kefirek, który stał od dwóch dni na kuchennym blacie, dwa metry od lodówki? ) – zapytałam, by usłyszeć, że dla Dyni, gdy zgłodnieje.
Tu ujawniła się moja natura pesymisty, który miast widzieć szklankę wypełnioną w połowie kefirkiem, ujrzał własne dziecko trwale blokujące klozet Boeinga 747, galopującą sraczkę na wysokości dziewięciu tysiecy metrów, deficyt wymiotnych torebek na pokładzie i czterystu pozieleniałych pasażerów sikających do butelek po coca coli. A zaraz potem rachunek za czyszczenie Boeinga.
Skonfiskowałam kefirek, ale wiadomo, moje ręce konfiskanta nie sięgają poza Stary Kontynent. Pokładam jedynie nadzieję we własnym dziecku i w jego instynkcie samozachowawczym, że oto mając wybór będzie żywić się popcornem z poliakrylamidu i chemicznie zsyntetyzowanym zbożem śniadaniowym marki Lucky Charms i unikać miejscowych kultur.
Na dwanaście godzin przed odlotem odkryliśmy też, że sprzedawca biletów okołoziemskich błędnie zapisał personalia Hauptcioteczki przez co bilet przestał nagle być kompatybilny z Auswajsem, a bez tej symetrii ani (się podobno) rusz. Planowana fala strajków w awiacji zablokowała gorące linie przewoźników lotniczych, więc już zaledwie po czterech godzinach, gdy uszy stopiły nam się z ebonitem słuchawek telefonicznych, a w mózgu powstał nieusuwalny ślad pamięciowy nagrania umilajacego czekanie: ‘pirli pirli plum plum, nie bądź pierdoletem, lataj z nami dżambodżetem’, wreszcie ktoś w centrum obsługi klienta w Mumbaju przerwał ten horror i wyjaśnił, że miło, że dzwonimy, ale nasz telefon się nie liczy, bo zadzwonić powinien sprzedawca biletów, zatem sajonara i konichiwa.
Sprzedawca biletów spał, jak to zwykle ludzie mają w kłopotliwym zwyczaju o drugiej w nocy, więc zostawiliśmy mu obszerną wiadomość z kwasu, ługu, materiałów łatwopalnych i słów eksplodujących.
O poranku Hauptcioteczka jako Bauptcioteczka przeszła przez rozmaite kontrole lotniskowe, które machały ręką w geście 'nie takie literówki już tu widzieliśmy, idzie pani, czy nie?'
Zatrzymano ją dopiero na mecie, gdyż sprzedawca biletów się obudził, odsłuchał nasze groźby karalne, przejął się i zmienił bilet, a tym samym sekwencję numerów w systemie. Zatem, Halt! Haende hoch!, w jaki sposób przedostała się pani pod bramkę odlotów? Alarm, alarm! Wyją syreny. Wkracza oddział antyterrorystyczny.
Nieomal.
Ale to i tak drobiazg w porównaniu z: 'kaczko, potrzebuję czegoś na głowę!'
Zmylona tym sygnałem rzuciłam się do apteczki w poszukiwaniu tabletek z krzyżykiem lub aspiryny, a tymczasem Hauptcioteczka zanurkowała w koszyk pełen czapek i apaszek i wydobyła zeń, z samego dna, a nawet z jakiejś jeszcze głębszej odkrywki, materiał na turban, gdyż jak się okazało brakowało jej kapelusza od słońca.
I wiem, że w korytarzu było ciemno, a miły w kontakcie materiał dawał z pewnością uczucie taktylnej ekstazy, ale nic nie przygotowało mnie na to, że Hauptcioteczka znajdzie w tym koszyku i wyłoni się z ciemności korytarza przyozdobiona ... czerwoną arafatką. (Dla jasności, kilkaset lat temu w Barcelonie to był fashion statement i poręczny obrus na pikniki na plaży.).
Wizja Hauptcioteczki aka Bauptcioteczki udekorowanej arafatką, stającej przed urzędnikiem imigracyjnym Najlepszego z Kontynentów z porcją wzdętego kefirku w jednej ręce i szwajcarskim scyzorykiem w drugiej, a w trzeciej z fałszywym biletem, już nigdy mnie nie opuści.
PS Dolecieli.
©kaczka
Płaczę że śmiechu, nie mogę się opanować na myśl o podniebnej sraczce :D
ReplyDeleteZ poziomu morza to jest wesola anegdotka :-)
DeleteByle Haribo było w bagażu ;-).
ReplyDeleteZ racji srania, przepraszam, grania na czekanie leżę i kwiczę.
Otoz obawiam sie, ze Hauptcioteczka zle oszacowala popyt i przesadzila z podaza przebywajac tu z nami przed odlotem. Biskwit ciagle zul, a zawartosc reklamowki topniala i topniala. Licze, ze jakas kontrabanda byla zaszyta w podszewce, gdyz inaczej... :-)
Deleteno płaczę.
ReplyDeletejak zwykle z rozkoszy.
nikt, nigdy nie pisał o własnej teściowej tak pysznie.
Bo to, z ktorej strony nie patrzec, dosc oryginalna Tesciowa. Wystarczy obserwowac i notowac :-)))
DeleteDroga Kaczko - oderwalam sie w srodku nocy od pisania granta (3cia nieprzespana noc odbija mi sie nieco na faldach kory nowej i kiedy zamiast proponowanych eksperymentow mam juz w glowie na nieustannym replay'u "just keep swimming" Dory z Gdzie jest Nemo musze miec jakas odskocznie). No wiec tego - przyszlam sie rozerwac na Twoj blog i swoimi dzikimi kwikami obudzilam meza! D przybiegl ratowac bo myslal ze mnie grant wykonczyl ;) A wizja Hauptcioteczki za Wielka Kaluza w arafatce bedzie mi towarzyszyc na dlugo.
ReplyDeleteA juz mialam sprawdzac liste obecnosci! Dawno Wacpani nie bylo! Foch!
DeleteHa! Kilka kwietniowych nocy przekiwalam nad recenzowaniem grantow, wiec z drugiej strony barykady informuje, ze trawa tu nie jest zielensza, a w dodatku moderatorzy bija po lapach :-)
I zaraz, zaraz... czy ty, aby nie jestes wciaz za Wielka Kaluza? Bo jesli tak to Hauptcioteczka tam krazy, wiec z dobrego serca sugeruje: nie wychodz z domu! nie wychodz! :-)
Alez ja jestem caly czas tylko sie nie udzielam ;) Z racji braku posiadania potomstwa wstrzymuje sie zazyczaj od komentowania postow ochronkowo-Dyniowo-Biskwitowych. Nie dlatego ze nie doceniam ich kunsztu ale raczej z racji braku empiricznego materialu do polemiki ;)
DeleteAle faktycznie wstyd skoro nawet nie donioslam ze mieszkam (ponownie) w Krainie Wiatrakow czyli wlasciwie po sasiedzku. Za wielka woda bywam co 3 miesiace co lekko nadwyreza moja szyszynke. Chociaz prawde powedziawszy od wrzesnia funkcjonuje w obu strefach czasowych (majac PIs bo obu stronach kaluzy ktorzy w dodatku cierpia na chroniczna bezzennosc). Troszke mnie to meczy...
Ale z drugiej strony mam tyle ciekawych obserwacji kulturowych! Teraz z pozycji powtornej imigrantki pewne rzeczy widze inaczej. Powinnam jakos to gdzies zapisywac ale czasu brak. A szkoda bo np. epopeja biurokratyczna zwiazana z tym ze zeszly rok przepracowalam w polowie w Wiatrakowie a w polowie za Kaluza nie odbiega swa fabula od niejednych hollywoodzkich horrorow. Smaczku jak zawsze dodaje fakt ze paszportowo nie przynaleze do zadnego z krajow w ktorych pracuje. (Przyklad: otoz tydzien temu ze zdziwieniem zaobserwowalam ze w niektorych rejestrach Krainy Deszczu jestem samotna singileka. Zlozylabym to na karb "glitcha" w komputerze ale zastanawiajace bylo to ze zajrzawszy do rejestu D. jak byk stoje tam jako jego legalna partnerka zyciowa. W sumie ktos by powiedzial ze coz to znaczy taki maly blad systemu. W skali swiata ewidentnie niewiele ale juz na przyklad biura podatkowe "nie moga" nas rozliczyc wspolnie, co z roznych wzgledow jest nam na reke. Odkrecanie tego bledu oparlo sie o najwysze struktury biurokratyczne w panstwie, ktorym udowadnialam ze jesli juz musze byc wielbladem to tylko zameznym do cholery! W koncu sprawe odkrecilismy, ale ktoras z Pan Biurokratek nie omieszkala zrugac mnie ze to moja wina gdyz: "nie jest Pani Holenderka i na dodatek nie mieszkala Pani na stale w Holandii w trakcie zawierania zwiazku malzenskiego. A co gorsza takze nie w Polsce. Czyli sama Pani widzi tylko z tego klopot".)
A w oglole mam Weltschmerz wiec sie malo gdziekolwiek udzielam - takze prosze o wybaczenie.
Aaaaaaa! Wybaczone!
DeleteWeltschmerz? Przyjechac z Malibu, ulepic troche mielonych? Biskwit moglby zagrac na bebenku (to nie likwiduje bolu, ale przenosi go w inne rejony!)
Zawsze mnie fascynuje, ze Unia niby juz taka zupelnie nie nowa, a biurokracja wiecznie czyms zdziwiona. Tak jak tutejszy Amt od podatkow, gdy wyjasnialam, ze Brytyjczycy nie przystawiaja pieczatek.
Ale, czy nie daloby sie tego dualizmu jakos jednak wykorzystac? Tu przykladna zona, tam singielka... No sami promuja poligamie i jakies nieprzystojne figury uczuciowe! :-)))
Ach Kaczko - Mamy nawet calkiem wygodna kanape (rozkladana) dla gosci takze jesli masz ochote wpasc do stolicy Wiatrakowa do zapraszam :) I mowie to z pelna swiadomoscia konsekwencji (typu granie na bebenku :)
DeleteNo jasne! TAM nas jeszcze nie bylo. Byla za to Hauptcioteczka i bardzo jej sie podobalo. A bebenek jednak milosiernie zostawimy w domu!
DeleteCudowne! Ubawiłam się po pachy! Cud! Mniód!
ReplyDeleteDo uslug! :-)
DeleteUfff, czekalam na to ostatnie slowo ("Dolecieli") jak ta kania na dżedż ;)
ReplyDeleteAle zabral Norweski to ukulele ze soba? Bo inaczej nie bedzie mial nawet na czym brzdakac.
Ukulele zabral. Bedzie nim myl zeby, bo zapomnial szczoteczki. A w okolicy tylko takie dla pieciolatkow z Anna i Elza i po pincet dolarow od sztuki.
DeleteBauptcioteczka!
ReplyDeleteWiadomość dla sprzedawcy biletów!
Odczuwam jednakowoż cierń zazdrości. Jak można pisać tak dobrze, tak zabawnie i tak regularnie???
I jakże to? Nie macie pralki W DOMU?
Jarecka mówi mymi usty!
Delete... powiedziala Jarecka, ktora sama dzis pyknela smakowita notke, a potem wrzucila fotoreportaz!
DeletePralke mamy w pralni, ale to dla nas nie pierwszyzna. W Krolestwie Szwecji dygalismy z praniem do pralni dwie przecznice od domu lub zjezdzalismy do niej z osmego pietra. Takoz zejscie dwa pietra w dol to juz zadne mecyje. No i zima tam sie wszystko suszy, wiec nie trzeba sie potykac o linki i sznurki na salonach :-)
Tęskniłam!
ReplyDeleteAle za to teraz mogłam się nurzać do woli w kilku nowych, kaczych opowieściach, jedna po drugiej!Co za luksus.
A kefirek zrobił mi dzień. H(B)auptcioteczka nadaje na podobnych falach, jak moja rodzicielka. Żadna bakteria jej nie straszna.
No wlasnie, wlasnie! Prosze sie tlumaczyc z absencji!
DeleteDuza czesc ludzkosci, cios w me serce, nie wierzy w bakterie. Nawet, gdy te robia im z rosolu kwasny barszcz! (to znow z biografii Hauptcioteczki)
Uprzejmie donoszę, iż wytłumaczenie znajduje się w dwóch mych ostatnich postach. Mam nadzieję, że absencja ma zostanie usprawiedliwiona ;))
DeleteOplacilam abonament postow Apaczowej i juz mi nie umkna jej koleje losu, ani inne ofiary losu! A na odwrocenie zlej passy zakopuje w doniczce z wielkanocna trawa (nadal rosnie, taaaaaaaka wola zycia!) gumowego nietoperza i spluwam przez lewe ramie!
DeleteW filmie "Chlopaki nie płaczą" Cezary Pazura (Fred) rzuca do Mirosława Zbrojewicza (Gruchy): ..."Aniołkom w niebie ze śmiechu puszczą zwieracze i spadnie na nas gówniany deszcz" z Dynią po kefirku może być to realna wizja ;)
ReplyDeleteAniol stroz czuwal i podobniez Boeing zaoferowal taki entertainment dolby stereo system, ze Dynia nie tylko przez dziesiec godzin nie czula przymusu udania sie do toalety, ale trzeba jej bylo rowniez przypominac o oddychaniu. Przypuszczam, ze to okaze sie jedyna atrakcja wyprawy.
DeleteKaczko, a ja Cie podziwiam, ze puscilas dziewcze samo. No ok, z dwojka spokrewnionych doroslych ;-)
ReplyDeleteMoja pepowina nie siegalaby az za Wielka Wode.
Czapki i arafatki z glow za to :-)
arbuz b.d.
Dzieki, ale to po prostu wynik chlodnej, wrecz lodowatej ekonomicznej kalkulacji :-) Od wrzesnia beda krepowac nas szkolne ferie w wyznaczonych terminach, podczas ktorych to ceny lotow szybuja poza orbite okolo. A tu nieskrepowani latwiej ustrzelilismy przyzwoita okazje. Poza tym ja nie mam wizy (dodatkowe koszta, zawracanie glowy), dla Biskwita 10h podroz bylaby atrakcja przez pierwszy kwadrans. To sobie zracjonalizowalam, ze Dyni sie nalezy troche quality time z ojcem i odpoczynek od mlodszej siostry. I pyk, pepowina sie sama poluzowala :-) (Pomyslalam tez i o sobie, calkiem egoistycznie, ze zupelnie inne rzeczy interesuja mnie za Wielka Woda niz te, ktore ekscytuja pieciolatke, wiec zalu nie ma, ze sobie nie pofruwam :-)))
DeleteAle mowie ci, arbuzie, w bonusie dziecko, ktore wraca jest zawsze jakies takie fajnie inne, wieksze, doswiadczone, dojrzalsze (chcialam napisac: madrzejsze, ale z tym to poczekajmy :-) i to jest niezwykle, biorac pod uwage, ze mija gora tydzien :-)
Jednakoz przyznaje, mam szalona, wariacka ochote na jakas rodzinna przygode, wiec moze za rok zbiorowo zdemolujemy jakiegos Boeinga :-)
Kaczko, pomimo wszelkich chlodnych i jak najbardziej racjonalnych argumentow, podziwiam.
DeleteMoja obsesja kontroli przyslonilaby mi rozsadek, hahah ;-))
A jesli chodzi o wize...
Postanowilam to obejsc ;-) W maju mam Einbürgerungstest.
Polecam. Na pewno tez juz od dawna spelniasz warunki. Choc trzeba niestety rowniez siegnac dosc gleboko do portfela.
arbuz b.d.
:-)))Rozsadek moglby zostac znokautowany przez 'o kurcze, przez tydzien nie musze gotowac!'
DeleteHa! Hauptcioteczka juz kilka razy wyrazila sugestie, ze powinnam. Staz mam wystaczajacy, test wiedzy o spoleczenstwie od biedy rozwiazuje, ale nadal, obawiam sie, nie potrafie omamic Straznikow Plemienia elokwencja w dialekcie. W samej nazwie 'Einb...' uczynilabym z piec ortografow :-) (Ale jest postep, nadal oszukuja mnie na bulkach, ale odbieram co moje!)
o rany, ale się uśmiałam :-)
ReplyDeletegratuluję pióra ! :-)
pozdrawiam
cicho podczytująca
ivonesca
Dziekuje! :*
DeleteLeżysz z Martini na osłonecznionej sofie i delektujesz się tą ciszą?
ReplyDeletePrawie. Wlasnie wrocilam z placu zabaw po trzech godzinach eksploatowania hustawki i zjezdzalni. Czesc hustawki przynieslismy pewnie do domu, bo Biskwit nie zamierzal odstapic od niej po dobroci.Mysle, ze jutro zabiore martini ;-)
DeleteBędzie zlot?
DeleteWzlot! Wzlot bedzie!
DeleteTermosik z Martini. Mięsne kulki w kieszeni i można ćwiczyć bicepsy przy huśtawce ;)
DeletePrzy okazji, nie wiem czemu Kaczko, wyobrażam sobie Ciebie właśnie z martini w kieliszku. Choć jak się dobrze zastanowić, to nie zaznałam cię jeszcze w tym wydaniu. Martini wydaje mi się z kaczką nader kompatybilne.
DeleteNikt Hauptcioteczce nie podskoczy!
ReplyDeleteWyżyny, Moja Pani, najwyższe wyżyny! To, co się tu wyprawia)))
Minimum 9km nad poziomem morza ;-)
DeleteKacze pióro wznosi się wyżej niż Boening obciążony Haupcioteczką!
ReplyDeleteByle nie za blisko slonca, bo wiadomo... przypadek Ikara i straszliwy smrod palonych pior!
DeleteLata całe uważałam, że mam Teściową, której nikt nie przebije, ale widzę, że przy Haupcioteczce wysiada. A może po prostu je nie umiem tak pisać...
ReplyDeleteMysle,ze to jednak kwestia intensywnosci Hauptcioteczki. Jej osobowoscia daloby sie obdzielic kilka dodatkowych osob, a wtedy u wszystkich z nich zdiagnozowanoby ostre ADHD :-)
DeleteMnie ogranicza jeszcze to, że cała nasza rodzina czyta po polsku ;-)
Delete