Image Slider

[45]

[27 Feb 2014]

(…)
Myszy leżą nadal.
Faktycznie, nie mogę wykluczyć, że to prezent od wszechświata.
Jeśli według treści polskiej szansony ‘życie jest ściemniarą z bukietem ciem w pysku’ to można przypuszczać, że życie jest gatunkiem nietoperza.
Idąc tym tropem, czemu wszechświat nie mógłby być kotem sporych rozmiarów i podkładać  mi na progu mysie truchła?
Mówię Norweskiemu:
- Mam tu palący problem ze zwłokami gryzoni. Co radzisz?
A on mi na to bez chwili wahania:
- Myślę, że powinnaś zadzwonić do Ordnungsamtu.
Ordnungsamt!
Że też sama na to nie wpadłam.
Przecież musi tu być takie mityczne miejsce, gdzie mogę, na przykład zgłosić, że mi się nie zgadza ilość rodzynek w muesli ze stanem deklarowanym na opakowaniu, albo zadenuncjować sąsiada, który manipuluje mi przy feng shui wózka ustawionego na korytarzu [1].
Nim jednak chwyciłam za słuchawkę, los zesłał mi snującego się w okolicach krzaczków osobnika wystrojonego w neonowe ubranie wskazujące na powiązania ze służbami porządkowymi.
(Dynia na widok umarła z zachwytu, a gdy ożyła zadeklarowała, że już wie, co będzie robić, gdy dorośnie i w co z całą pewnością będzie ubrana.)
Przydybałam neonowego i mówię po wstępnej porcji uprzejmości, błogosławiona erudycja Szarika, ‘Maus raus, bitte!’ dla pewności pokazując palcem na zwłoki.
A neonowy patrzy na mnie jak na kretynkę.
Gdyż, wnioskując z pęku kabli, które trzymał w dłoni był pracownikiem telekomunikacji.
1:0 dla ziemskich powłok myszy.


[1] wózek jest duży, ale sąsiad mały i doprawdy nie jest tak, że codziennie wnosi on na swoją mansardę fortepian lub wynosi zwłoki żony zawinięte w dywan...

(...)
W sztuce obserwujemy nowy trend: lawlizm.

©kaczka

[44]

[25 Feb 2014]

(...)
O trzystu królach. Z darami.
Najpierw P. hojnym gestem ofiarowała Biskwitowi wełnianą czapkę i wełniane skarpety. I takie uspokajające, musujące kartacze. Do kąpieli. Dla matki.
Następnie Zuzanka przysłała kolekcję milicyjnych powieści  noir. I taflę czekolady studenckiej ‘ze wszystkim’. Z knedlami, z sosem cebulowym, z galaretką, z ryżem, z endorfiną i z orzeszkiem.
Potem, z uzasadnionej obawy, że zatrzymam się na czytaniu ulotek z Lidla – Panpaniscus nadesłał prozę o utraconych genomach neandertalczyków i gdzie tychże szukać. I wiadro czekoladowego puddingu. I kostkę sera. I przepis na pierogi. I firankę pod fundamenty IQ u niemowlęcia. I litr uspokajającego oleju do kąpieli.
M. ofiarowała o transmisji wartości. I buty. Buty dla Biskwita. Ale nosi Dynia. Bo po pierwsze, wyszły z zapasem, po drugie, niby kto jej zabroni? Pan? Pani?
Kuka wydziergała przecudnej urody narzutę na niemowlę. Do narzucania jak na papugę w klatce. Niemowlę w narzucie – tak twierdzi rozemocjonowana strukturą narzuty Dynia – przypomina sporych rozmiarów pszczółkę Maję.
G.wyplotła z włóczki Fernanda Alonso. Podobno – obstaje Norweski - Alonso jak żywy.
El Padrino podarował niezwykłe klisze z podróży po Japonii.
B. – kucyka, który po kres baterii inwigiluje: 'a czy ty też jesteś księżniczką, mamusiu?' (A co? Niby nie widać?)
P., niezawodna jak UNRA, zrzuciła nam tonę ptasiego mleka o smaku śmietany, dziergany frak dla Biskwita oraz podnoszącą na duchu myśl, że jej pies szybciej opanował podstawy higieny niż niemowlę. A do tego, jakby inaczej, dwa litry uspokajającego oleju do kąpieli.
Rubenito wykazał się gestem. Przysłał różowy kabriolet. Abuela dorzuciła różowy outfit dla infantki. Matka Rubenita – trzy litry różowego, uspokajającego oleju do kąpieli.
Mama Jagody nadała pocztą walizkę. W walizce były podobno słodycze, ale głowy nie dam, bo Dynia była pierwsza. O słodyczach wiemy zatem z historycznych przekazów ustnych. Z rzeczy niejadalnych pozostały nam pelikan (jak kaczka!), dwa flamingi, wiadro ryb, literatura niemowlęca i czarujące mikroskarpety.
Jestem wzruszona, rozpieszczona, wniebowzięta.
Eksperymentalny sygnał dobra łaskocze mi neurony.
A pewnego dnia wleję wszystkie te oleje do wanny i na bank osiągnę zen doskonałe.
Muszę tylko znaleźć klucz od drzwi do łazienki.

(...)
Rankiem kaczka wychodząc ze swego gabinetu zawadziła o zdechłego szczura.
Dokładnie nie z gabinetu, ale z przedszkola, i nie o jednego, ale o pięć.
Niby nie na chodniku, ale nie sposób nie zauważyć, że skonały pod krzaczkiem. Tym, tamtym i jeszcze jednym.
Zbiorowe samobójstwo, nieprzemyślana deratyzacja, albo La Peste - Reaktywacja?
- Spójrz, mamo! Jakie prześliczne myszki! Będę głaskać! – postanowiła Dynia, a gdy postawi sobie w życiu jakiś cel, bedzie dążyć do niego, nomen omen, po trupach.
Cóż, macierzyństwo polega również na odrywaniu protestujących dziatek od szczurzych zwłok i bezlitosnym deptaniu marzeń: ‘Nie, nie zabierzemy myszek do domu! Po moim, nomen omen, trupie!'
Myszki leżą tam od piątku.
I znowu mi się kłóci utrwalony stereotyp ze stanem faktycznym i jakością zastaną.
Myszki leżą, ale drzewa pod którymi leżą, skubańcy, ustawili w szyku marszowym i ponumerowali.

(...)
- Maaaaama! I want to change my name!
- Jak chciałabyś mieć na imię?
- Baby Sister Coffee.
- A w skrócie, jak mamy na ciebie wołać, żeby się nie spocić?
- … yyyyyyyy… Ula?


©kaczka

[43]

[23 Feb 2014]

(...)
A więc tak to wygląda.
Że się w końcu dostaje samodzielnie wykonany tort, który chrzęści w zębach jajecznymi skorupkami i srebrem z opakowania po maśle.
I wreszcie jest laurka z różową princessą bez twarzy i pieśń okolicznościowa o świcie.
Zum burstag
I to wzrusza do trzewi, a jednocześnie w najgłębszej ze swych warstw jest bardzo gorzkie.
I boli.
Że się mija.
Choć bardzo chciałoby się zatrzymać w miejscu.

©kaczka

[42]

[20 Feb 2014]

(...)
W poniedziałek Biskwit padł ofiarą szczepień i poszedł spać.
Gdy po dwunastu godzinach wstał, przypomniał sobie, że mu przykro i że po raz kolejny zawiedliśmy jego oczekiwania, co do standardu Royal Class w tym lokalu.
Że to nie Royal, ani nawet nie Business Class Singapure Airlines, ale miejsce stojące w klasie economy tanich linii, a w dodatku tężec (bezapelacyjnie stawiam na tężec) nadal rypie w pulchne udo.
Głośna, konsekwentna, uzasadniona, dwudziestoczterogodzinna pretensja, transmisja do statku-matki ‘leeeeeeeeeeeeeeee! leeeeeeeeeeeee!' (tłum. 'zabierzcie mnie z rąk tych psychopatów ze strzykawką') porysowała mi psyche.
W psychodeliczny wzorek.

(...)
Jakby jaskinia w Lascaux. Jakby Juliusz Kossak.



- Pssst! Norweski, wiesz, co to jest?
- Jasne. Koń.
- I niby po czym poznałeś, że to koń, a nie, na przykład Helicobacter pylori?
- Po sześciu nogach. A tak naprawdę, to po orle nad głową. 

???

(...)
Król Biskwit Pierwszy.
©kaczka

[41]

[18 Feb 2014]

(...)
Otrzymałam w darze książkę o tym, jak przekazywać w łańcuchu pokoleń wartości.
(Dzięki, M.!)
Lektura nie tylko obnażyła deficyty w wartościach, ale i znaczące zaniedbania w transmisji.
Z miejsca zabrałam się za nadrabianie strat.
Okazja sama wsiadła do tramwaju.
A tramwaje w tej części kraju muszą chyba być tak deficytowe jak te moje wartości, bo każdy jeden społeczeństwo traktuje jako ostatni.
Nie, że ostatni przed obiadem, ostatni przed północą, czy ostatni w tym tygodniu.
O-s-t-a-t-n-i.
Najostatniejszy.
Taki, że kurs na pętlę z widokiem na eksplozję Ziemi, okolicznych planet, a potem POP! i w miejscu, gdzie była nasza galaktyka już tylko kartka ‘zamknięte do odwołania’.
Nie ma sensu kupować powrotnego, no i rzecz jasna, skoro ostatni to należy koniecznie do niego wsiąść.
K-o-n-i-e-c-z-n-i-e.
Choćby i przechodząc na skrót przez matkę z niemowlęciem.
No to jedziemy tym tramwajem. Stoję i własnym ciałem oraz parasolką zasłaniam wózek. Rzutem na taśmę Dynia zajmuje miejsce siedzące i nie dlatego, że młodzież dziś taka cherlawa, ale dlatego, że tramwajem ciska, a trzylatkę prześladuje siła bezwładności, dzięki czemu staje się bezbronną ofiarą Sir Isaaca Newtona.
(Trója na szynach (sic!)  z fizyki na maturalnym. Możliwe, że plotę bzdury.
Szarpie tramwajem, szarpie Dynią, wolę gdy tkwi zaklinowana wśród krzeseł.)
I oto do tramwaju wsiada okazja.
Okazja przebrana za starowinkę.
Na oko najstarszą na ziemi.
Jak ona dogoniła tramwaj, pozostanie na wieki zagadką.
Ale dogoniła, wsiadła, opiera się na dwóch kulach, ledwie stoi i czeka.
Społeczeństwo udaje, że nie widzi.
Młodzi, starzy, biali, czarni, szarzy.
Każdy gapi się w okno.
- Ustąp pani miejsca, Dyniu. – powiadam i próbuję temu ustępowaniu dodać nieco pozłocistego PR.
Że na tych co ustępują spływa splendor, szlachetność, że są fajni, a pośmiertnie idą do raju, a tam domy z pereł... ‘A w prezencie od Allaha podobno nawet mąż, z którego będziesz zadowolona’.
I że skoro ty ustąpisz, to jest nadzieja, że może ktoś kiedyś ustąpi tobie miejsca.
- CHOĆ NAJWYRAŹNIEJ NIEKONIECZNIE W TYM KRAJU. – podsumowuję w trybie fortissimo.
Kraj nerwowo wierci się w krzesełkach, ale nadal udaje, że to nie do niego.
- Mama! – Dynia sądząc po zmarszczce na czole intensywnie rozważa treści mego przekazu. – Am I a good girl, yes?
- No, ba! Oczywiście. Dobra, mądra, piękna i szlachetna. W ODRÓŻNIENIU od tych, którzy SIEDZĄ dookoła!
- Mama!
- Tak?
- I HATE THIS WOMAN THAT TOOK MY SEAT!!!


Może niech szkoła jej przekaże wartości?


(...)
Biskwit tymczasem zaprzestał sypiania ‘na Lenina’.
Teraz sypia ‘na przewróconego Chrystusa z Rio’.

©kaczka

[40]

[16 Feb 2014]

(...)
Doktor Livingstone opowiada o okolicy.
Za oknem solidna, niemiecka architektura.  Bauhaus. Wczesne lata siedemdziesiąte. Społeczeństwo dostaje taką architekturę do jakiej dojrzało. Podmurówka na pięć pięter w dół, izolacja na trzy metry wszerz. Okna tak szczelne, że trzeba nieustannie patrolować metraże. Bo algi, ameby i pleśń.
I wietrzyć. Wietrzyć. Wietrzyć trzeba.
Sąsiedzi z naprzeciwka w popłochu się wyprowadzają. Przed domem ciężarówka: Geld sparen, selber fahren. Udawajmy, że ewakuują się bez związku z nocną aktywnością niektórych niemowląt.
Za oknem pośród słupów trafostacji i wagonów z cementem - góry.
Czasem, jak pragnę, człowiek rzuciłby wszystko i jak stał, poszedł w te góry szukać swojej wiszącej skały.
Na zboczach winnice. W ogródkach winnice. W doniczkach na parapetach winnice. W Lidlu - wino.
Tanie.
W powietrzu nuda. Nuuuuuda. Atmosfera jak w kurorcie narciarskim po sezonie.
Przed nami idzie batiuszka i matuszka. On się nagle schyla, podnosi kijek, który psuje estetykę trotuaru, wrzuca ten kijek do śmietnika. Kilka metrów dalej Frau Schopke udaje, że nie widzi, że na ten sam trotuar sra właśnie jej Schnuppi.
- Bo widzisz. – mówi Frau Schopke. – Płacę podatki to niby czemu miałabym sprzątać gówna.
- Bo widzisz. – mówi batiuszka. – W tym kraju taki panuje porządek!
Mijamy schludne, przepasane krochmalonymi fartuszkami domy, na których wszystko oprócz oddychania jest ‘verboten’.
Policmajster ma przy pasku ostrą broń, a nie procę i kapiszony.
Zza firanek z zielonej organzy i zza storczyków podejrzliwie przyglądają się napływowym ci, co tu z dziada pradziada.
Zaraz obok, za przejściem dla pieszych jest authentisch włoska lodziarnia ‘Freddo e Kupido’ Jedna z siedmiu w okolicy. Zamknięta. Chiuso. Stefano i Nadieżda informują na kartce, że wrócą jak bociany z wiosną. Teraz pewnie za blondwłosą Nadieżdą z czerwonym pazurem i w pozłacanych botkach gwiżdżą ragazzi w ciasnych uliczkach Neapolu. A może Stefano dławi się bimbrem i pielmieniami w Astrachaniu?
Po drugiej stronie ulicy sklep z włóczką, gdzie właścicielka kompulsywnie wyrabia wełniane buty dla zakurzonych, bawarskich lalek z wystawy.
Sklep dzieli podwórko z habilitowanym doktorem chorób wewnętrznych. (W pakiecie sponsorowanym przez kasę chorych: czakry, czary i mary.)
Koło rosyjskiego supermarketu – rosyjskiego, bo jednak majonez Winiary tam w mniejszości – dzień w dzień rozkłada się w kałużach błota taki mały Kiercelak.
Tajlandzkie ubrania, chińskie tenisówki, poliestrowe firany i falbany oraz must-have: bazarowe torby z ortalionu. Te w paski. Absolutna klasyka.
Przy torbach budka z Bratwurstem.
Potem jest plac z ratuszem.
Przy placu dwie konkurencyjne piekarnie. Berliner tam to wciąż Berliner a nie żaden tam Topfen Tropfen Krapfen.
Linia Marshalla dla Berlinerów wypada za torami tramwajowymi.
W tej zaskakującej części miasta, którą z nieznanych przyczyn ludność opuściła w popłochu.
Jak przy nuklearnej zagladzie.
Ruiny. Puste, smutne domy.
Porzucony browar, gdzie w podłodze zieje ogromna dziura po kadzi, ale tablica kontrolna na ścianie wciąż miga kolorowymi światełkami.
Hotel, w którym straszy.
Przedszkole z powybijanymi szybami, stół z powyłamywanymi nogami, sklep, w którym już nikt nie naprawi swojego aparatu foto.
Nagle w tym świecie, który się skończył, za rogiem, w wąskiej uliczce, całkiem żywa, stuletnia piekarnia.
Herr Bröt, okrągły jak bochen chleba, przyozdobił fronton kamienicy tłuczoną zastawą stołową z markowych serwisów. Tu Villeroy & Boch, tam Rosenthal. Pół dzbanka, ćwierć talerza, filiżanka bez ucha, ucho od śledzia.
(Albo to pański gest, albo wyraźny dowód, że od 1890 roku małżeńskie nieporozumienia w rodzinie Brötów były zawsze gwałtowne.)
Jest jeszcze mur, a za murem konwent pełen hinduskich zakonnic, stąd zapewne, jak czytamy na krzywo rozklejonych plakatach, na parafialnym odpuście z racji świętej Fredegundy, patronki lekkoatletów, można się spodziewać curry i siedemdziesięciu pięciu odmian samosy.
Pod ratuszem  - sklep ‘Karat', gdzie można zamówić matrioszkę z Putinem i gdzie rosyjskie damy kupują kozaczki na szpilach, sukienki z lateksu i torebki ze sztucznej krokodylej skóry.
Dwie witryny dalej wyprzedają, raczej bez powodzenia, kolekcję sukien Desigual.
Zaraz obok zakład zbiorowego żywienia 'Kebap-Pizza-Pommes-und-Tortillas' zarządzany przez elastycznych uchodźców z Iranu. Na miejscu i zum mitnehmen.
(W piątki przecena na sznycle.)
Przy ratuszu jest też wymarły pasaż handlowy.
Poczta, mydło i powidło, gry hazardowe, karczma, kiosk, ubrania z Tajlandii, stylonowe  pierwszokomunijne sukienki, chińskie tenisówki, falbany, firany, welurowe garnitury do konfirmacji i afirmacji, przystanek autobusowy oraz zawodowy żebrak, który poprawia sobie PR królikiem i dalmatyńczykiem.
Ponieważ rzadko kto tam zagląda, żebrze raczej w ramach hobby.
...
Nuda.
Nic. Zupełnie nic się nie dzieje.
Nawet czas się tu nie zatrzymał.
Czas po prostu przeszedł obok.

(...)
©kaczka

[39]

[15 Feb 2014]

(...)
Nie da się bez strat.
Nie da się tym samym, jedynym kompletem rąk przytulać obu jednocześnie.
Jednej, bo przechodzi ostrą fazę lęków separacyjnych, drugiej, bo właśnie osiągnęła stan wrzenia.
Są straty.
Że się już tu czule nie negocjuje zażycia porcji paracetamolu. Albo, że się do niemowlęcia krzyczy ‘zaraz, przecież chyba widzisz, że teraz nie mogę!!!’. Albo, że z wrzącą do Jugendkliniki jedzie ojciec.
Bardziej chyba stwierdzam, niż mam wyrzuty sumienia.
Nie, nie przestałam się bać chorób dziecięcych i odzwierzęcych, choć prawdopodobnie nabrałam do nich nieco zdrowego (sic!) dystansu. (Trudno też i nie nabrać, gdy czterdzieści i pół stopnia dość żywo i logicznie dyskutuje w czym wypada pokazać się w izbie przyjęć, a do tego zamawia prowiant na drogę.)
Ostatecznie, tak sobie tłumaczę przezornie unikając swego wzroku, niemowlę nie wie, że sprawy mogłyby toczyć się inaczej. Ostatecznie, gorliwie przecież nadrabiam jako dyrektor do spraw artystycznych między trzecią a szesnastą nad ranem, gdy gorączka opada, a jej ofiara w przypływie zdrowia i natchnienia życzy sobie kontynuować prace nad swym rysunkowym portfolio.
Ostatecznie może jest dobrze?

(...)
Między trzecią a szesnastą nad ranem Poczta Dyńska wprowadziła do obiegu nową serię znaczków z autoportretem.


(...)
Między trzecią a szesnastą nad ranem podróżowano w czasie. Z biurem podróży 'Tempus fugit'.


(...)
Między trzecią a szesnastą nad ranem położono fundament pod sztukę transportową.

©kaczka

[38]

[15 Feb 2014]

Wprawka trzecia. Pozakonkursowa:  Ja.
(z inspiracji Fidrygauki)

- Bo widzisz. – mówię. – Trochę stąd, trochę stamtąd. Ni z tego, ni z owego. 
Z niczego dobrego. Ze śniegu, z czasu, z lądów. Z kilku głupich przesądów. 
Z atawizmów i truizmów. Z serc połamanych. Z szans głupio niewykorzystanych. 
Z  pójdę gdzie mnie oczy poniosą. Ze żmudnej, nudnej, trudnej drogi. Z wiecznej nad wszystkim trwogi. Z głupoty. Z mądrości. Z doświadczenia. Z niechcenia i przywidzenia. Z wojny na Falklandach i swetrów na Szetlandach. Ze smutku i z zaniechania. Z wiecznie tych samych popełnianych błędów. Z kilku odmian obłędu. 
Z bezsilności. Ze złości. Teoretycznie z dorosłości. Z nadziei i beznadziei. 
Z nadwagi, z niedomiaru, z braku osobistego czaru. Z rozpaczy. Ze strachu, że ktoś zobaczy. Z atomów węgla, z białka, z czterech litrów czerwonego ciałka. 
Z prywatnych armagedonów. Z wymiętych elektronów. Ze smarków i kwarków. 
Z bezrozumnego uporu. Ze swoich córek. Ze wstrętu do pomarańczowych w cukrze skórek. Z jakiejś duszy o nietutejszym formacie. Z kompulsywnego inwentaryzowania. Z niezrealizowania. Z chorób wieku dziecięcego. Ze skarlałego ego. Z chronicznego deficytu endorfiny. Z nabytego nadmiaru adrenaliny. 
Z rybonukleozydów i wstydów. Ze słowiańskiej fantazji. Z patriotyzmu aplazji. 
Z wątpliwego moralnego rdzenia. Z układu krążenia. Z nieustannej za czymś tęsknoty.  Z rozmienionych na drobne marzeń. Ze zwykłych, pospolitych zdarzeń. 
Z księżyca. Z innej planety. Z niewyspania i z rozczarowania.
 - Ja, ja!
– kiwa głową niemiecka sąsiadka. – To mówisz, że skąd ty właściwie jesteś?

©kaczka

[37]

 [11 Feb 2014]

(…)
Jest dalszy ciąg tej historii.
Przypuszczam nawet, że ta historia będzie ciągnąć się przez pokolenia i śpiewać będą o niej trubadurzy.
Zaginął kwit wypłaty z grudnia.
Dynia poza podejrzeniem, gdyż Dynia przyozdabia urzędowe dokumenty, ale udekorowane karnie odkłada na miejsce.
(Najnowszą rozrywką jest bowiem wpinanie w segregatory. Z czego wnioskuję, że Dynia w tym kraju nie zginie, a wręcz może nawet i zrobi karierę.)
Podejrzana jest Dżemajma, albo że brakowało jej tego czwartego łabądka do brydża, albo stolik się kiwał, albo wysłała mój kwit w dowolne miejsce globu wybrane losowo z książki telefonicznej. (Wyobrażam sobie, że w chwili gdy to piszę nad jakąś rodziną Innuitów, która otworzyła kopertę od Dżemajmy, topi się od wysiłku umysłowego – ‘Co to jest, Odarpi, synu Egigwy? Czyżby rachunek za odśnieżanie?’ –  kopuła igloo.)
Pytam Dżemajmę.
Ta bije się w pierś, że wysłała tak jak poprzednie, ale ‘No worries (tu naprawdę zaczynam się martwić), Priscilla z działu finansów zaraz prześle ci urzędową kopię’.
Bdzynk.
E-mail od Priscilli.
Hi, kaczka! How are you? Kopia kwitu w załaczniku.
Patrzę. Oczy przecieram. Załącznik w formacie Excel.
Otwieram.
A tam w rubrykach, istotnie, cały mój kwit.
Odręcznie przez Priscillę wklepany.
Niezabezpieczony.
Nie, że jakieś tam read-only, czy track changes, czy password protected.
Równie dobrze mogłabym wpisać tam sobie, że zarabiam dziesięć googoli [1], a formularz nawet by nie mrugnął swym elektronicznym okiem.
Równie dobrze Priscilla mogłaby wyrwać kartkę z kalendarza i na odwrocie napisać ołówkiem: ‘kaczka zarabia tysiąc pięćset dwa osiemset, love Priscilla xoxox’.
Nawet nie próbuję sobie wyobrażać, co stałoby się Najwyższemu Badeńskiemu Urzędowi, gdybym mu ten plik doręczyła. Węszę nieuniknione straty w ludziach. Albo oni zabiliby mnie śmiechem, albo sami skonali w męczarniach.
Fascynuje mnie natomiast ta socjologiczna przepaść między dwoma narodami.
I fakt, że niby wszyscy zleźliśmy kiedyś z tej samej gałęzi!
Pod tutejszą stał już na pewno kiosk z pieczątkami.


[1] Czytam w przerwach między zajęciami ‘Are you smart enough to work at Google?’ (William Poundstone, 2012). Uprzedzając ewentualne pytania, nie, nie jestem.

(...)
Rysunek ze szczegółem. Princessa (2014)

Podczas okazania szkicu.
-  A nie zapomniałaś aby o nogach, butach, rękach i rysach twarzy?
- ... but I drew a CROWN! And A DRESS!


©kaczka

[36]

[9 Feb 2014]

(...)
... i układanka po mamusi
(Nieskromnie, po czterdziestu latach nie brak żadnego kawałka.)



(...)
Jakieś dwa miesiące temu Najwyższy Urząd Badeński do Spraw Zasiłków i Zapomóg dla Oszustów, Azylantów i Świeżo Upieczonych Rodziców zażyczył sobie, abym mu dostarczyła te kwity, które pracodawca wręcza razem z wypłatą.
Zażyczył sobie od Insurekcji Kościuszkowskiej do teraz, co i tak nie robiło mi różnicy, bo żeby znaleźć jakiekolwiek, musiałam w tamtym, mrocznym czasie otworzyć, wysypać i przeczesać zawartość przynajmniej sześćdziesięciu kartonów.
Ku własnemu, niepomiernemu zdziwieniu znalazłam. Co do jednego. Gdzieś między patelnią, a skrzynką z narzędziami. W kartonie z etykietą ‘Bathroom items’.
(W tym szaleństwie jest metoda?)
Kilka dni temu Najwyższy Urząd wystosował do mnie pismo.
W piśmie gratuluje sobie nowego podatnika w osobie Biskwita, dziękuje za otrzymane kwity, ale jak zauważa, ponieważ są one w obcym dla Najwyższego Urzędu języku (W jakim, na bogów, w jakim języku miałyby być kwity wystawiane przez angielskiego pracodawcę?) nie stanowią one wystarczającego materiału dowodowego.
Tłumacząc z urzędowego na ludzki: 'Każ się nimi wypchać, Frau kaczko!'
W ramach jednorazowego aktu łaski Najwyższy Urząd załączył formularz do wypełniania przez zagranicznych pracodawców.
Formularz oficjalny o numerze cztery osiem mam cię w nosie łamane przez siedemset łamane przez dwa dwieście łamane przez XYZ akuku panie kruku.
(Dodajmy, że nic nie stało na przeszkodzie, by Najwyższy wysłał go bezpośrednio do pracodawcy, albowiem w międzyczasie molestował mnie o adres pracodawcy trzykrotnie.)
Formularz jest po niemiecku.
Ale nie, że cha cha, eins, zwei, drei, polizei, z gwiazdką, odsyłaczem lub dołączonym tłumaczem.
Ten formularz jest PO NIEMIECKU.
AUF DEUTSCH. 
NACH DEUTCH.
FROM DEUTSCH WITH LIEBE.
DEUTCH ÜBER ALLES.
Solidnym gotykiem, pruską frazą, rzeczownikami po pięćsetnie złożonymi, czcionką Gutenberga, a w kopertę wbity gwoźdźmi wydłubanymi z drzwi w Wittenberdze.
Do tego pół strony formularza przeznaczono na  Der Firmenstempel.
- Słuchaj. – rzekłam Norweskiemu, gdy odzyskałam przytomność. – Dzwoń do nich i tłumacz. Że po pierwsze, Dżemajma z Działu Zarządzania Zasobami Ludzkimi tego nie podpisze, bo formularz w obcym języku. Dzwoń, pytaj, może istnieje cztery osiem mam cię w nosie w innych narzeczach. Dżemajma kończyła prywatne szkoły z internatem. Takoż może mają po francusku, albo w zapisie nutowym na fortepian, czy ukulele? Po drugie, dzwoń i wyjaśniaj, że jedyna pieczątka, jaką widziałam na Wyspie to ta, którą w kawiarni gratyfikowano mi konsumpcję napojów gorących na karcie stałego klienta. Ba! Nawet kawiarnia przeszła dwa lata temu na karty z magnetycznym paskiem... Po trzecie, dzwoń i płaszcz się, bo Dżemajma to stracony przypadek. Nieupilnowana z formularza złoży sobie łabądka origami, albo podeprze sobie formularzem kulejący stolik...
Zadzwonił.
Przyprawił Urząd o gesią skórę, koszmary i nocne moczenie opowieścią o krainie szalejącej anarchii, o lądzie bez pieczątek.
A na NorweskiePrzecież, Donerkebapwetter, nie jesteśmy w tej Unii od śniadania! Muszą istnieć zintegrowane formularze’, Urząd uderzył w foch: ‘Herr Norweski, pan się zagalopował, przecież myśmy tę Unię wymyślili!
...
W kwestii, że niby co dalej, urząd zwołał trzydniowe zebranie, a następnie zażyczył sobie dostarczenia tych kwitów, które pracodawca wręcza z wypłatą.
Od chrztu Polski do teraz.
I co?
Znalazłam.
Co do jednego.
Norweski sugeruje, że mogłabym zatrudnić się z tym znajdowaniem w cyrku.
Ale przecież w cyrku już mieszkam.
Cyrk ma świetną kopułę.


Ale jak to w cyrku.
Nie sposób wyjść trzaskając drzwiami.

(...)
'Żywa natura z rybą (I)' (2014)


[Od lewej stoją: matka z Biskwitem w objęciach, jezioro z rybą, ojciec moczący ręce w jeziorze, Dynia.]

'Żywa natura z rybą (II)' (2014)


[Od lewej w pierwszym rzędzie leży: jezioro z rybą.
Od lewej w drugim rzędzie stoją: Biskwit, Dynia, matka, ojciec.]


'Żywa natura z krokodylem' (2014)


[Od lewej w pierwszym rzędzie: krokodyl.]

©kaczka

[35]

[6 Feb 2014]

(...)
Dwadzieścia stopni w słonecznej plamie.
Witamina D gradem z nieba.
Wtaczam wózek z Biskwitem do tramwaju.
Przednimi kołami rozjeżdżam kumy z Federacji.
Kumy obstępują kołyskę.
Nawiązujemy kontakt bliższego stopnia.
Nijak nie pamiętam, jak powiedzieć ‘najmocniej przepraszam, że rozjechałam paniom stopy’, więc sięgam po verbum zastępcze.
Zdrawstwujtie.’ – dygam werbalnie z australijskim akcentem. (‘Towariszci’ przezornie zachowuję dla siebie.)
Aplauz.
Smatri! – mówią i ciągną jedna kuma drugą kumę za rękawy. – Doczka? – pytają.
Potwierdzam.
 ‘Kakaja maleńkaja, priekrasnaja doczka!
(...toczka toczka zapiataja i wyszła mordeczka takaja...)
Jest ładnie, jest śpiewnie, Biskwit uśmiecha się spod dwóch kocyków, kombinezonu z kapturem i sweterka.
Aż pada nieuchronne, we wschodnioeuropejskiej populacji niewątpliwie genetycznie zakodowane pytanie:
A szapka u niej gde?
Nawet dwadzieścia Celsjuszy w słonecznej plamie od czapki nie udziela dyspensy.

(...)
Czymś musiałam narazić się w Instytucie Wychowawczym.
Jak inaczej wytłumaczyć, że wręczono mi wczoraj dzieło sztuki rozmiarów Panoramy Racławickiej z zachętą, abym sobie zabrała do domu ku ozdobie.
Przy dziecku, czyli nie mogłam odmówić.
Dzieło przedstawia niedźwiedzia polarnego w skali 1:1.
Do dzieła przyłożyli się po równo Dynia, Lalolina, Leoncjo i Prince.
Nie wiem zatem, dlaczego nie uszczęśliwiono rodziców Leoncja, Laloliny i Prince’a?
Wiem natomiast, że dzieło MUSIAŁO zawisnąć na lodówce.
I wypada cieszyć się, że mamy nową i większą, bo poprzednią można by tym misiem dwa razy owinąć.



(...)
- Czemu wyjesz, córko?
- Because I don’t want to go to sleep!
- Czemu nie chcesz iść spać?
- Because... because... BECAUSE I’M TIRED!


(…)
- … i proszę wziąć pod uwagę robiąc zdjęcie niemowlęciu, że ten paszport jest na pięć lat!
Domalować Biskwitowi wąsy, czy jak?

(...)
Recepcjonistka u ginekologa [1].
Rosyjska recepcjonistka.
- ... za późno, za późno! Jak można tak późno! Kontrola powinna się odbyć między szóstym a ósmym tygodniem po porodzie!
- Właśnie jest środek siódmego tygodnia to sobie przyszłam.
- Toż mówię! Wahnsinn! Tak późno, tak późno i jeszcze ten poród ambulatoryjny [2] [3]!


[1] I ja odnoszę wrażenie, że przesadzam w kontaktach ze służbą zdrowia.
[2] Poddaję się. Wracam do szpitala odsiedzieć te siedemdziesiąt dwie godziny i niech wreszcie przestaną mi wypominać.
[3] Inna rzecz, tak powiada bioekologiczna, teutońska położna, że Rosjanki upierają się, by pozostawać w szpitalu do odpadnięcia pępowiny u rebionka, co tak samo irytuje System, jak i fanaberia porodu ambulatoryjnego.

(...)
Stonka po tatusiu.




©kaczka

[34]

[5 Feb 2014]

(...)
... dlaczego chyba jednak nie lajfstajlową?

- Dyniu, podoba ci się twój pokój?
- Yhm. (bez entuzjazmu)
- A co ci się najbardziej podoba w tym pokoju? (Desperacja. Gdyż jest w czym wybierać. Łóżko, które sama sobie wybrałaś, dywan z rozprasowanej zebry, biurko, przy którym pisał Dickens, komoda na gacie, plakat z literami, z którego wynika, że alfabet kończy się na ö, enerdowski budzik marki Ruhla, który spóźnia się o pół godziny, pościel w Absurdaliusze, oryginalna Bebe zawieszona na gwoździku, różowy dom dla lalek zaludniony, jak mieszkanie wynajmowane przez Wietnamczyków ...)
- I ilke pen.
- Długopis?!! Jaki długopis?
- Orange one. From Ikea.


(...)
Napisał do nas na czerpanym papierze Der Ministerpräsident des Landes gratulując narodzin Biskwita oraz najwyraźniej oferując pomoc.
'Ein afrikanisches Sprichwort sagt: Um ein Kind zu erziehen, braucht es ein ganzes Dorf.' – tak napisał. Czarno na białym.
‘By wykształcić dziecko potrzeba całej wioski?’
(Biegli w tutejszych dialektach, niech poprawią, jeśli się mylę.)
To ja siądę i poczekam na tę wioskę.
Niech przychodzą.
Buty niech ino w sionce wytrą, bo już i tak ograniczam się do selektywnego wycierania wyłącznie białych kafli na podłodze, która jako żywo przypomina planszę do warcabów.

(...)
Z zebrania trójki klasowej. Impromptu. W szatni. Między wieszaczkiem z wiewiórką, a wieszaczkiem z żabką.
- ... a może mama Dyni przygotuje dla ‘Radosnych Czyżyków’ prezentację multimedialną pod tytułem ‘Moje życie wśród endemicznej fauny Australii.’
- Yyyyyyy? A skąd przypuszczenie, że miałam z tą fauną jakiekolwiek bezpośrednie związki?
- Wywnioskowałyśmy z akcentu.

Z przykrością informuję, że o życiu wśród żubrów z Białowieży już nie jest chic.

(...)
kaczka się wynurza.
Wynurzenie osobiste.
Otóż nowa ojcowizna wpędza mnie chyba w paranoję.
Wniósł Norweski w posagu, jako i ja, nieprzeliczone zalety (w tym tę, że do tej pory mimo regularnie dostarczanych powodów, jeszcze mnie nie zabił), ale i kilka upierdliwych wad.
Jedną z nich, jak mi się dotychczas wydawało, było studiowanie paragonów kasowych w celu wykrycia niezgodności ze stanem faktycznym.
Taka indywidualna, samozwańcza, lotna jednostka Najwyższej Izby Kontroli.
Och, jakżesz mnie to irytowało.
Stoi ten Norweski przy kasie i zamiast pchać do koszyka, czyta: '... pięć jogurtów, jedna bułka, mleka pięć deka' i sprawdza, czy mu się inwentaryzacja zgadza.
Kasowy lub kasowa robi obrażoną minę, kolejka się kumuluje, a Norweski czyta.
Od Edynburga po Londyn mieliśmy wszystkie sklepy na Wyspie poobrażane. Jedyna opcja - Bielany.
- I po co to? - pytałam załamując ręce. -  Po co? Żeby raz w ciągu sześciu lat wykryć zduplikowany worek marchewki i przestępstwo na sumę trzydziestu ośmiu pensów?
I teraz oto wróciliśmy na ojcowiznę.
I oczom nie wierzę.
Bo to nagminny proceder. Tu się wklepie o jedną bułkę więcej, tu zamiast za Schweinshaxe paniusia policzy jak za udziec szynki parmeńskiej, tu paluszek się omsknie i podniesie do potęgi ilość sznycli w równaniu, a tu się oprze na wadze i z kilograma pospolitych bananów - kundli bez rodowodu zrobi się nagle dwa kilo bananów wystawowych, bio-eko.
Sama zaczęłam ten paragon wyszarpywać Norweskiemu i czytać!
Co drugie zakupy odbieramy jakąś rekompensatę z punktu obsługi klienta.
I zaprawdę powiadam, nie wiem.
Czy to sport jakiś narodowy?
Czy to my wyglądamy na przygłupie cherubinki z olejów Raffaella, które można kiwać na preclach i salcesonie?
(Powątpiewam, bo Norweski fabrycznie ma minę ‘właśnie wysłałem DHL-em dwa nagie miecze pod Grunwald.)
Czy to dlatego, podsyćmy paranoję, że jestem nietutejsza?
Na takiej poczcie, dla przykładu, 'Fünfzehn' rzecze pocztowy, powieka mu nie drgnie, wydaje piątaka z dwudziestu i podaje rachunek, a na tym rachunku czarno na białym: jedenaście czterdzieści. Na co ja: ‘A czyż nie wydaje się panu, że kwota naliczona nie odpowiada pańskiej uprzejmej sugestii, co do jej wysokości?
(Co faktycznie brzmi jako: 'yyyyyyyyyyyyyy?', gdyż ze zdań złożonych to ja jedynie: 'Aufstieg Richtung Links.')
I on mi na to ciska z fochem bilonem w ladę.
No właśnie, jeszcze się nie zdarzyło, żeby ktoś przeprosił.
W celu sprawdzenia hipotezy z nietutejszością wysłałam na pocztę Norweskiego. Wrócił opowiadajac, że musiał z linijką udowadniać, że list mieści się w niższym zakresie cenowym niźli suplikował pocztowy.
Co jest, do diaska, z tym krajem i jego prowerbialnym Ordnungiem?
Powszechnie zniesiono?
Jeśli tak, to powiedzcie, ogłoście w prasie, bo popadam w paranoję.
Od wczoraj nie mogę znaleźć wśród dobytku jednego buta dziecięcego rozmiar 27 i coraz bardziej jestem przekonana, że ktoś się włamał i ukradł.
Najprawdopodobniej kasowa z Lidla.
Lub banda ceramicznych, jednonogich krasnali.

©kaczka

[33]

[3 Feb 2014]

(...)
Trzydzieści pięć procent poparcia dla kaczki!

I wirtualny puchar!
Bardzo, bardzo doceniam!
(Mówią, że puchar przechodni, ale niech spróbują odebrać!)
A nowy temat TU.


Varia i wariacje

(...)
Biskwit sypia (jeśli sypia, bo do kwestii sypiania wciąż jeszcze nie podchodzi ortodoksyjnie) na ‘Lenina w mauzoleum’. Imaginujcie sobie. Leży taki Biskiwit na sztywno, ze zmarszczką na czole, obłożony rogalikiem poduszki. Leży niby w łóżku, ale tak naprawdę w gondoli wózka wstawionej do łóżka. I do tego  w dobry nastrój wprowadza go jedynie miarowe podnoszenie i opuszczanie przedniej części tej gondoli. Jeden kwadrans, dwa kwadranse, trzy kwadranse... Może to poprawia mu cyrkulację, dopływ krwi do półkul, perystaltykę wątpi? Nie można jednak wykluczyć, że domaga się tego, bo jest po prostu złośliwy.

(...)
Biskwit ma również słuch absolutny. Z odległości kilometra usłyszy, że odkręcam butelkę martini. Nie do końca wiem, czy próbuje udaremnić, czy domaga się udziałów?

(...)
Dzięki ‘naszej pani z Teksasu’ Dynia wprowadziła w domu nową tradycję błogosławieństwa przed posiłkiem.
Chwytamy się za ręce, pochylamy głowy, i...
Munch, munch, munch! ENJOY your lunch!

(…)
Najbliższy wolny termin u okulisty?
(- Gdyż widzi pani, dziecko powinno poddać się kontroli w grudniu, a w dodatku nadal zezuje, dlatego zależy mi żeby jednak natychmiast.)
Najbliższy wolny termin w maju. Pod koniec maja.
(Recepcjonistka z fakultetem google dot com tłumaczy mi w telefonie, że skoro dziecko z zezem to czemu się ciskam, do maja przecież ten zez nie zniknie, prawda?)

(...)
Na dziesięciu miejscowych internistów jedenastu robi w homeopatii i akupunkturze.
Holistyczna recepcjonistka wyjaśnia, że Frau Doktor (dysertacja z nauk medycznych wykonana w uniwersytecie w Syczuanie) przyjmuje z marszu.
Tylko proszę pamiętać, że w piątki do południa, bo po południu Frau Doktor otwiera czakramy.
Na receptę?

(...)
Dentysta.
Recepcjonistka u dentysty nie wykazała na razie żadnych umysłowych abberacji, ale dzień jeszcze młody, a wizyta dopiero za trzy tygodnie.

(...)
W rozmowach z Rubenitem nastąpiła zmiana formatu. Po uzyskaniu połączenia obie strony ukrywają się obecnie za kanapami  (mamy kanapę!) i stamtąd odmawiają nawiązania kontaktu. Na ekranie skype’a widać zatem dwie kanapy, które krzyczą, że nie będą za sobą rozmawiać. Sytuację ratuje Eduardo, który z zaskoczenia przykleja do kamery nos, ucho, oko, górne jedynki lub wojowniczego żółwia ninja. Po zakończeniu rozmowy Dynia wpada w histerię, gdyż miała w planach nie rozmawiać zza kanapy przez kolejne kilka godzin.

(...)
Dynia udowadnia również, że w poprzednim wcieleniu była Minotaurem.
Od dwóch miesięcy rysujemy spersonalizowane labirynty.
Labirynt musi łączyć dwa domy, a na trasie muszą występować w dowolnej kolejności: kot, owca, płot i pies Baskerville’ów.
Nie do końca rozumiem, Dyni nie straszny jest Darth Vader, ale hiperwentyluje się na widok narysowanego przeze mnie psa?
... po zastanowieniu...
Zna się na sztuce?

(...)
... i dlaczego nie zostanę blogerką lajfstajlową...
- ... niestety, ale po ten stół muszą pojechać państwo do następnej Ikei. U nas już nie ma.
- Był taki popularny?
- Nie, wręcz przeciwnie, zupełnie się nie sprzedawał. Część oddaliśmy Armii Zbawienia.


(...)
Podklejona filcem sąsiadka z Wyspy napisała, że w grudniu od szkwału runął płot między naszymi posesjami. Ich bieżącą a naszą byłą i nadal niezamieszkaną. Sąsiadka odczekała dwa tygodnie i udała się do Srajgencji wynajmu.
W Srajgencji powitano ją życzliwym ‘czego?!’, a w odpowiedzi na wyłuszczoną sprawę odpowiedziano: ‘Najemcy się przecież nie skarżą’.
Nie skarżą się, gdyż wyprowadzili się w październiku.
Zeznanie sąsiadki nie przekonuje Srajgencji.
Srajgencja tupie nóżką i utrzymuje, że nadal tam mieszkamy.

(...)
Gdy śpi ten Biskwit, to jest zasadniczo ładniejszy niż Lenin.
Foremny, emanujący łagodnością i spokojem.
Nie łuszczy się, nie ma pryszczy, nie obłazi.
Możliwe, nieskromnie zauważam, że nawet Anne Geddes dałaby się skusić.

©kaczka