[3 Mar 2017]
(…)
(...)
Uff.
Przysięgam na Flandrona, Walona i na wagon stołecznej brukselki (z frytkami w majonezie), żeśmy z Biskwitem podbiły fragment księstwa Beneluksu.
Było to tak, że Biskwit wszedł do pierwszej belgijskiej frytury, gdzie natychmiast ukoronowano go platynową tiarą z diamentami z chińskiego polichlorku, co interpretujemy jako symboliczny gest przekazania władzy nad narodem i jego zapasami czekolady.
(Wiozłam tę tiarę przez dwa kraje, ani na moment nie wypuszczając jej z ręki, tylko po to, by u progu mieszkania Biskwit w nią wdepnął udowadniając, po pierwsze, że chińska platyna jest dość nietrwała, a po drugie, że jednak można zagłuszyć te dwa silniki od boeinga, które pod naszą nieobecność wstawiono do lokalu, by suszyły odarte z Roqueforta ściany. Sąsiedzi się nie wyprą, że nie zauważyli, że znów jesteśmy w domu.)
Biskwit, odnoszę wrażenie, odnalazł wreszcie T E N kraj, w którym docelowo winien się urodzić, ale jak wiemy, coś się omsknęło i trafił obok.
Trudno mieć prentensje. Belgia rozmiarem przypomina środek tarczy do rzutek, więc zaiste nawet Opatrzności może drgnąć ręka podczas desantu.
Pech, bo Belgia skrojona jest pod Biskwita i jego życiowe ambicje, szczególnie te skoncentrowane wokół węglowodanów.
To kraj wyjątkowo nieprzyjazny diabetykom, hiperglikemikom i wrogi względem tych, którzy nie tolerują laktozy.
Jeszcześmy dobrze w tej Belgii nie usiadły, a już jako dodatek do mojej kawy Biskwit otrzymał tyle czekoladowych pastylek, ile ważył, wiadro bitej śmietany, kruche ciasteczko, metr placka i wreszcie trochę cukru w kostkach na wypadek, gdyby to, co przyniesiono było niewystarczająco słodkie. A wszystko to wjechało na stół po tym, gdy poprosiłam w kawiarni o odrobinę (!) mleka (!) dla spragnionej dzieciny.
Karbohydraty i skrobia.
Kakao i frytki.
Zaiste to materia, z której wycina się fundament pod małe, wygodne, wysokokaloryczne ojczyzny.
Podróż do Belgii, sześcset kilometrów w towarzystwie trzyletniego infanta, pretendenta do belgijskiej korony, była zaskakująco gładka. Jakość siedzeń w niemieckiej flocie pociągowej tak skonfundowała Biskwita że do samej granicy obstawał by zapinać nieistniejące pasy i do końca wierzył, że lada chwila pojawi się stewardessa Lufthansy oferując mu piwo, wino i słone orzeszki, a pilot zaprosi go do zwiedzania kokpitu. Regionalne linie belgijskie obniżyły ten wyśrubowany standard. Gdy jak zwykle oszołomiona szaradą podwójnych nazw miejscowości [1], na chybił trafił wybrałam kolejny pociąg, gdy wciągnęłam doń po stu podniebnych schodach wózek z Biskwitem, gdy wreszcie przecisnęłam się przez wąskie drzwi do przedziału (zaklinowana przez cztery kilo kabanosów w bocznych kieszeniach plecaka), gdy wreszcie padłam na siedzenie, to po pierwsze, okazało się, że nie działa ogrzewanie, po drugie, że cały ten pociąg pachnie nostalgicznym zapachem PKP! Takim zapachem, który niechybnie konstruowany jest z kurzu, potu, tłuszczu, łupieżu i sfermentowanych jabłkowych ogryzków. W tym pociągu zostałam przypadkową superbohaterką, albowiem uwolniłam uwięzioną w klozecie murzynkę imponujących rozmiarów. Klozet był elektronicznie elektryczny, przypominał puszkę po fasolce rozsuwającą się po naciśnięciu sekwencji guzików. Jak przypuszczam, dama wypełniwszy puszkę swoją cielesną powłoką nacisnęła pośladkami wszystkie możliwe guziki rozscalając układy scalone i dezorientując elektronicznego krasnoludka odpowiedzialnego za fotokomórkę. (Osobiście uważam, że należałoby przełożyć plany kolonizacji Marsa na czas, gdy ludzkości uda się już poskromić elektroniczne wychodki, by nie otwierały się w najmniej odpowiednim momencie, nie strzykały wodą w oko, ani nie przetrzymywały wydalających w charakterze zakładników.)
Pogoda może i nie dopisała, sztorm wyrwał naszym gospodarzom drzewo z korzeniami, grad łupał w dachy, a deszcz wlewał się do butów, ale zaprawdę, czym są zjawiska atmosferyczne skoro na śniadanie można smarować chleb pomadą z pokruszonych ciastek lub rzucić na ten chleb tabliczkę czekolady?
Jedyny defekt Belgii to według Biskwita nieposkromiona skłonność tubylczych kurdupli do obcałowywania obcych i postronnych użytkowników placów zabaw. Tu niby orewuar, tu już buty ubiera, a jeszcze skubany endemit podskoczy i znienacka oślini oba policzki. W opinii Biskwita – niewybaczalne naruszanie personalnych dystansów.
W drodze powrotnej, w regionalnym znów nie działało ogrzewanie, znów zaklinowałam się w drzwiach (tym razem w bocznych kieszeniach plecaka cztery kilo czekolady i dwa litry czekoladowego mleka) i znów toaleta była niepokojąco dysfunkcyjna, choć tym razem nie brała zakładników. W Brukseli naraziłyśmy się ekspedientce w sklepie z cukierkami, przed Kolonią połowa współpasażerów chciała wyskoczyć z pędzącego pociągu zorientowawszy się, że wpadłam w pętle czytania na głos dziecku jedynej posiadanej, dziesięciozdaniowej powieści o misiu, który zgubił czapkę, a za Frankfurtem Biskwit pozbawiony innych rozrywek obsesyjnie zwiedzał pociągową toaletę. Ot, powszednia i pospolita podróż bez fajerwerków.
Niniejszym podziękowania dla Drużyny A (która zarzuciła pisanie bloga, więc – jammer! – nie mogę ich oznaczyć) za gościnę, rozrywki kulturalno-towarzyskie, dwieście metrów (!) wspólnie przebytej drogi do Composteli, za gulasz na pierniku, majonez do frytek, syrop z tymianku i wiśniowe piwo!
Jako suwenir z Belgii przywiozłyśmy sobie z Biskwitem po bronchicie. Siedzimy zatem w domu, wzajemnie doprowadzamy się do szału, pijemy syrop z bluszczu z gwinta, sąsiedzi donoszą nam chleb, a my czekamy na powrót pozostałych członków rodziny. Zaskakujący rozmiar tęsknoty Biskwita za Dynią jest zjawiskiem paranormalnym albo zasłoną dymną jakiejś grubszej afery.
[1] Dodatkowo, każda stacja kolejowa w Belgii nazywała się Gamma przynajmniej do chwili, gdy zdałam sobie sprawę, że to jednak nie brak inwencji , a reklama hipermarketu budowlanego niezamierzenie (?) stylizowana na dworcową tablicę
(...)
©kaczka
(…)
Uff.
Przysięgam na Flandrona, Walona i na wagon stołecznej brukselki (z frytkami w majonezie), żeśmy z Biskwitem podbiły fragment księstwa Beneluksu.
Było to tak, że Biskwit wszedł do pierwszej belgijskiej frytury, gdzie natychmiast ukoronowano go platynową tiarą z diamentami z chińskiego polichlorku, co interpretujemy jako symboliczny gest przekazania władzy nad narodem i jego zapasami czekolady.
(Wiozłam tę tiarę przez dwa kraje, ani na moment nie wypuszczając jej z ręki, tylko po to, by u progu mieszkania Biskwit w nią wdepnął udowadniając, po pierwsze, że chińska platyna jest dość nietrwała, a po drugie, że jednak można zagłuszyć te dwa silniki od boeinga, które pod naszą nieobecność wstawiono do lokalu, by suszyły odarte z Roqueforta ściany. Sąsiedzi się nie wyprą, że nie zauważyli, że znów jesteśmy w domu.)
Biskwit, odnoszę wrażenie, odnalazł wreszcie T E N kraj, w którym docelowo winien się urodzić, ale jak wiemy, coś się omsknęło i trafił obok.
Trudno mieć prentensje. Belgia rozmiarem przypomina środek tarczy do rzutek, więc zaiste nawet Opatrzności może drgnąć ręka podczas desantu.
Pech, bo Belgia skrojona jest pod Biskwita i jego życiowe ambicje, szczególnie te skoncentrowane wokół węglowodanów.
To kraj wyjątkowo nieprzyjazny diabetykom, hiperglikemikom i wrogi względem tych, którzy nie tolerują laktozy.
Jeszcześmy dobrze w tej Belgii nie usiadły, a już jako dodatek do mojej kawy Biskwit otrzymał tyle czekoladowych pastylek, ile ważył, wiadro bitej śmietany, kruche ciasteczko, metr placka i wreszcie trochę cukru w kostkach na wypadek, gdyby to, co przyniesiono było niewystarczająco słodkie. A wszystko to wjechało na stół po tym, gdy poprosiłam w kawiarni o odrobinę (!) mleka (!) dla spragnionej dzieciny.
Karbohydraty i skrobia.
Kakao i frytki.
Zaiste to materia, z której wycina się fundament pod małe, wygodne, wysokokaloryczne ojczyzny.
Podróż do Belgii, sześcset kilometrów w towarzystwie trzyletniego infanta, pretendenta do belgijskiej korony, była zaskakująco gładka. Jakość siedzeń w niemieckiej flocie pociągowej tak skonfundowała Biskwita że do samej granicy obstawał by zapinać nieistniejące pasy i do końca wierzył, że lada chwila pojawi się stewardessa Lufthansy oferując mu piwo, wino i słone orzeszki, a pilot zaprosi go do zwiedzania kokpitu. Regionalne linie belgijskie obniżyły ten wyśrubowany standard. Gdy jak zwykle oszołomiona szaradą podwójnych nazw miejscowości [1], na chybił trafił wybrałam kolejny pociąg, gdy wciągnęłam doń po stu podniebnych schodach wózek z Biskwitem, gdy wreszcie przecisnęłam się przez wąskie drzwi do przedziału (zaklinowana przez cztery kilo kabanosów w bocznych kieszeniach plecaka), gdy wreszcie padłam na siedzenie, to po pierwsze, okazało się, że nie działa ogrzewanie, po drugie, że cały ten pociąg pachnie nostalgicznym zapachem PKP! Takim zapachem, który niechybnie konstruowany jest z kurzu, potu, tłuszczu, łupieżu i sfermentowanych jabłkowych ogryzków. W tym pociągu zostałam przypadkową superbohaterką, albowiem uwolniłam uwięzioną w klozecie murzynkę imponujących rozmiarów. Klozet był elektronicznie elektryczny, przypominał puszkę po fasolce rozsuwającą się po naciśnięciu sekwencji guzików. Jak przypuszczam, dama wypełniwszy puszkę swoją cielesną powłoką nacisnęła pośladkami wszystkie możliwe guziki rozscalając układy scalone i dezorientując elektronicznego krasnoludka odpowiedzialnego za fotokomórkę. (Osobiście uważam, że należałoby przełożyć plany kolonizacji Marsa na czas, gdy ludzkości uda się już poskromić elektroniczne wychodki, by nie otwierały się w najmniej odpowiednim momencie, nie strzykały wodą w oko, ani nie przetrzymywały wydalających w charakterze zakładników.)
Pogoda może i nie dopisała, sztorm wyrwał naszym gospodarzom drzewo z korzeniami, grad łupał w dachy, a deszcz wlewał się do butów, ale zaprawdę, czym są zjawiska atmosferyczne skoro na śniadanie można smarować chleb pomadą z pokruszonych ciastek lub rzucić na ten chleb tabliczkę czekolady?
Jedyny defekt Belgii to według Biskwita nieposkromiona skłonność tubylczych kurdupli do obcałowywania obcych i postronnych użytkowników placów zabaw. Tu niby orewuar, tu już buty ubiera, a jeszcze skubany endemit podskoczy i znienacka oślini oba policzki. W opinii Biskwita – niewybaczalne naruszanie personalnych dystansów.
W drodze powrotnej, w regionalnym znów nie działało ogrzewanie, znów zaklinowałam się w drzwiach (tym razem w bocznych kieszeniach plecaka cztery kilo czekolady i dwa litry czekoladowego mleka) i znów toaleta była niepokojąco dysfunkcyjna, choć tym razem nie brała zakładników. W Brukseli naraziłyśmy się ekspedientce w sklepie z cukierkami, przed Kolonią połowa współpasażerów chciała wyskoczyć z pędzącego pociągu zorientowawszy się, że wpadłam w pętle czytania na głos dziecku jedynej posiadanej, dziesięciozdaniowej powieści o misiu, który zgubił czapkę, a za Frankfurtem Biskwit pozbawiony innych rozrywek obsesyjnie zwiedzał pociągową toaletę. Ot, powszednia i pospolita podróż bez fajerwerków.
Niniejszym podziękowania dla Drużyny A (która zarzuciła pisanie bloga, więc – jammer! – nie mogę ich oznaczyć) za gościnę, rozrywki kulturalno-towarzyskie, dwieście metrów (!) wspólnie przebytej drogi do Composteli, za gulasz na pierniku, majonez do frytek, syrop z tymianku i wiśniowe piwo!
Jako suwenir z Belgii przywiozłyśmy sobie z Biskwitem po bronchicie. Siedzimy zatem w domu, wzajemnie doprowadzamy się do szału, pijemy syrop z bluszczu z gwinta, sąsiedzi donoszą nam chleb, a my czekamy na powrót pozostałych członków rodziny. Zaskakujący rozmiar tęsknoty Biskwita za Dynią jest zjawiskiem paranormalnym albo zasłoną dymną jakiejś grubszej afery.
[1] Dodatkowo, każda stacja kolejowa w Belgii nazywała się Gamma przynajmniej do chwili, gdy zdałam sobie sprawę, że to jednak nie brak inwencji , a reklama hipermarketu budowlanego niezamierzenie (?) stylizowana na dworcową tablicę
(...)
Hipnotyzująca, belgijska sztuka ludowa |
Wniosek jest jeden: Nie jade do Belgii!
ReplyDeleteJak sie ciesze, ze wrocilas!
Oraz nastepnym razem: Zabierz mnie ze soba!
Druzyna A slyszy? Chcemy zarezerwowac kolejny wypoczyn!
DeleteDruzyna A.slyszy I jak wiesz u nas jest zawsze miejsce na wiecej gosci. Mam nadzieje, ze nie bedziesz czekac az zrobicie sobie kolejna 3latke zeby znowu nas odwiedzic ;)))) Bebe, chcialam ci tez podac pol kilo belgijskich czekoladek ale Kaczke juz I bez wozka przyginalo do gruntu wiec faktycznie trzeba bedzie.jakis zjazd zorganizowac
DeleteAneta, kolejną trzylatkę będziemy mieli tutaj już za rok! Znaki! Znaki!
DeleteOraz: Bardzo dobrze z tymi czekoladkami. No chyba, że w Belgii robią SMACZNE czekoladki bez laktozy, wtedy biorę każdą ilość ;)
Znaki jak nic. Czekoladki bez laktozy widzilalam w Brukseli. Przetestuje czy smaczne ;)
DeleteTo jestesmy umowione? :-)
DeleteTylko pore wybierzmy wreszcie taka letnia, zeby kangurow nie wywiewalo z wybiegu!
Bebe, przeciez laktoza to juz nie problem, w aptekach laktazy w tabletkach o wyboru do koloru - lykasz takiego enzyma i zazerasz sie lodami i innymi czekoladkami! Dziala!
DeleteZ Bebe problem jest taki, ze ona w tabletkach powaza wylacznie witamine CE!
DeleteCzuję się zahipnotyzowana.
ReplyDeleteZamowic ci misia do ogrodka? :-)
DeleteZ ta Opatrznoscia i krajem desantu ponarodzeniowego to u mnie tez cos mocno nie teges. Mialy byc palmy i turkusowe morze - a wyszlo tak, ze palma to moze mi najwyzej odbic. Ale opis wycieczki piekny, od razu piateczek sie jeszcze slodszy zrobil ;)
ReplyDeleteAle jak tam przesylka, mów mi, bo ja nadalam, a potem przeczytalam, ze wyjechaliscie i zatroskalam sie zleksza!
#facepalm
DeleteDOTARLA! Czekala nonszalancko oparta o framuge drzwi wejsciowych. Ilosc zlota na pegazim zadzie oslepila NAWET Biskwita! C U D O! (w realu jeszcze piekniejszy ten pegaz niz na zdjeciach!)
Planowalam zdeponowac dziecko w placowce i pobiec do Szweda po pozlacana rame, ale BRONCHIT! Buuu!
PS A mnie mialo zrzucic na Polnocy i o. Niezly burdel tam musza miec w tej administracji.
Jak to w administracji, chyba wszedzie tak samo
Delete:)
Ale uspokojonam, ze P. dolecial i powital was na progu.
Powital nas taka luna, ze dziw, ze Wynajemcowa nie zadzwonila po straz pozarna. Wroc! W przypadku pozaru ona najpierw dzwonilaby przeciez do agenta ubezpieczeniowego. Po miesiacu.
DeleteNie tylko kurduple upierają się całować z dubeltówki - dorośli robią to jeszcze zapamiętalej. Kiedyś obserwowałam z rosnącym zdumieniem spotkanie dwóch grup ludzkich w metrze - każda grupa po sześć sztuk - zanim się wszyscy ze wszystkimi pocałowali na powitanie, musieli powtarzać rundę, bo nadeszło pożegnanie i tyle było z tego życia towarzyskiego. Ale flora bakteryjna zdążyła się przeprowadzić po wielokroć.
ReplyDeleteInnym razem zupełnie się nie zachowałam, bo wszedł do mojego biura znajomy, podszedł do biurka i wykonał dziwaczny przechył w przód ze skrętem, myślałam, że biedaka lumbago połamało, a on się nastawiał do pocałunków. Doprawdy!
A jeszcze innym razem popłakałam się ze śmiechu na widok min polskich emerytów przybyłych z wycieczką do jednego z największych zakładów pracy w Brukseli (wielobranżowy dom wariatów z gwiazdkami w herbie), którzy trafili akurat na zmianę warty ochroniarzy - trzydziestu chłopa całujących się dubeltowo jeden przez drugiego. Nie wiem, czy lądowanie marsjan wywołałoby równie spektakularny wstrząs.
TAK!
DeleteBylam w Belgii tuz przed matura i pamietam wstrzas kulturowy, gdy gromada rolnikow plci meskiej w wiejskim barze zaczela sie obcalowywac na powitanie.
Gdyby wtedy wszedl do srodka Marsjanin i zaczal jesc moje frytki to bym jedynie zapytala, czy ma wystarczajaco duzo majonezu :-)
15ty specjalista od ogladania drzewa w koncu je poszatkowal. Najmlodszej.wybily sie 3 extra zeby I Potomek powoli leczy serce zlamane odjazdem Biskwita. Dochodzimy do siebie po Waszej.wizycie ;))))
ReplyDeleteMamy nadzieje, ze bronchity przeszly bokiem. Biskwit, lodolamacz serc, kazdego poranka pakuje walizke i prosi o bilet na pociag, bo wszak twoj syn na nia czeka.. nie zrozumiesz trzyletniej kobiety!
Delete:*
Z elektrycznie elektronicznymi drzwiami w pociągach PKP, nie tylko do WC, żartów nie ma. Jest zatem wciąż w mojej szafce, ku przestrodze, solidny metalowy (!) termos, przewożony pewnego razu w torbie na ramię. Drzwi między przedziałem (a jakże, lotniczym) a korytarzem się zbiesiły, a raczej wspomniany krasnoludek lubi Ordnung, więc skoro drzwi weszły w fazę się-zamykania, to muszą się zamknąć z całą siłą i do końca, a dopiero potem się, oby, otworzą. Torba ugrzęzła w zamykających się drzwiach. W następnym pociągu wykryłam, że termos jest, no jakby to nazwać, specyficznie zdeformowany. Porządnie wygięte żelastwo*. Struchałam, bo gdyby to tak dłoń? Choćby moja? A delikatniejsza, nie przymierzając Biskwicia??? Albo i, brońcie nas niebiosa, niemowlęca?
ReplyDeleteOd tego czasu drzwi co prawda nie omijam, ale jakoś śladu pamięciowego zatrzeć nie potrafię.
Olbrzymią Murzynką nie jestem, chucherkiem nigdy nie byłam, klaustrofobii nie posiadam, ale perspektywa korzystania z zabezpieczonej elektronicznie puszki po fasoli, sorry, pociągowego kibelka najnowszej generacji, wpędza mnie w niepokój dwubiegonowy. Z punktu widzenia tej wewnątrz**. Kiedy drzwi się otworzą? Właśnie w t e d y ? Oraz czy drzwi się otworzą nim ostatecznie przejedziemy 125 km za moją stację?
*Zdeformowane, ale szczelne, więc brak podstaw do zażaleń
** I jak się tam zmieścić w plecaczkiem, nawet bez bocznych kieszeni na kabanosy?
Dwa lata temu w pociągu do Brighton usiłowałam, zapewne ku cichej, lecz głębokiej uciesze pasażerów wagonu, RĘCZNIE zamknąć elektryczne drzwi do toalety. Zanim spostrzegłam wewnątrz guziczek "close", zdołałam przesunąć drzwi o jakieś 2 cm. Kiedy już udało mi się zamknąć drzwi, olśniło mnie, że skoro w środku są dwa guziczki w celu "close" i "open", to na zewnątrz też muszą być! I co, jak ktoś mi open w nieodpowienim momencie?! Znalazłam blokadę, na guziczek, a jakże. Kiedy, rozwiązawszy zagadkę działania umywalki, ochlapana wodą z kranu wystrzeliwaną niczym z myjki wysokoprężnej, wróciłam na miejsce, moja siostra stwierdziła, że ona jak najbardziej jest w stanie dowieść swoje potrzeby fizjologiczne nad morze. Także ja już na Marsa mogę:)
DeleteAAAAA! Przypomnialam sobie moj wlasny horror toaletowy. To bylo na jakims opustoszalym miejskim parkingu w malym miasteczku w Dorset. Weszlam do srodka publicznej toalety po wcisnieciu sekwencji guzikow. Drzwi zamknely sie za mna. Zablysly jarzyniowe swiatla, wewnatrz wszystko z metalu, jak w prosektorium. Przestrzen ogromna. I nagle glos z glosnikow, ze oto mam piec minut na skorzystanie, bo potem toaleta wlaczy cleaning mode. Jesli to nie bylo wystarczajaco straszne to HAL zaczal odliczac mi te minuty! I wtedy ja tez uznalam, ze jestem w stanie swoje potrzeby dowiezc na Marsa.
DeleteOdliczał na głos, czy wyświetlał migającym światłem?
DeleteNie żebym chciała tam jechać, ale zastanawiam się, co by bardziej zablokowało mi wszystkie zwieracze... ;-)
Odliczal na glos: You have 5 minutes left, you have 4 minutes 30 seconds left...
DeleteTrzymajac gumke od gaci bylam nieomal pewna, ze zaraz drzwi sie otworza i wpadnie tam ekipa jakiejs ukrytej kamery.
Ale, że Roquefort tak po prostu zniknął z Waszego życia (i sciany)? Tak pod Waszą nieobecność? I nie tęsknisz? ;)
ReplyDeleteW Belgii zylabym jak pączek w maśle albo byłabym jak pączek... czekolada ❤
Nie przypuszczam. Mowia, ze jak juz raz Roquefort sie zaczepil to nawet mala atomowa eksplozja nie przekona go do opuszczenia lokalu. Na razie silniki od boeinga wysuszyly wszystko lacznie z moja sluzowka i doprowadzaja mnie do szalu wydawanym dzwiekiem. Poza tym specjalisci odarli sciane tylko z jednej strony oszczedzajac kafelki za tysiac dojczmarek, wiec od poniedzialku znow trzeba sie bedzie szarpac.
DeleteTak, gdybym ja mieszkala w Belgii bylabym jak gigantyczne czekoladowe jajo wypelnione belgijskim gulaszem na pierniku!
Stoczylabym bitwe o te frytki, najlepiej żeby to były zapasy w bitej smietanie, i zeby przeciwnicy się okladali kabanosami...hmmm...chyba glodna jestem.
ReplyDeleteBelgia to twoj kraj, Wieprzu!
DeleteMoje lęki toaletowe są nieco bardziej wzmożone gdy do toalety podążam, niż gdy w niej jestem. W Kolejach Śląskich wraz z nowymi składami pojawiły się puszki toaletowe uruchamiane przyciskiem. Z światłem wolne/ zajęte w odpowiednim kolorze. Po wejściu do kabiny i naciśnięciu guzika uruchomić należy jeszcze blokadę a co za tym idzie włączyć światło czerwone informujące o zajętości. Ileż to razy mając "wolne" zapraszające mnie zielonym światłem otworzyłam drzwi uwidaczniając ofiarę zaawansowanej techniki w negliżu. A drzwi ot tak, jak klasycznych, że ups, uchyliłam i przepraszam - zamknąć nie sposób. Bo one muszą dojechać do końca, swoje odczekać i dopiero mogą wyruszyć w drogę powrotną. A nieboraczka wypięta do świata, a świat się gapi. Z podróży na podróż nerwica rośnie. Bo to nic przyjemnego zostać sprawcą. Mój syn natomiast z powodu klaustrofobicznych przeżyć z pendolino, gdzie toaleta mikra, drzwi otwierane do środka i zasysanie wody z muszli głośne jak start boeinga potrafi wieźć zawartość pęcherza przez całą Polskę (z Gdyni do Katowic)i na nic się zdają błagania matki. Kiedyś po wystartowaniu z Sanoka o 19 wysikał się dopiero o 6 rano- na peronie w spodnie. (4 latkowi uszło, ale co będzie dalej?).
ReplyDeleteO rany! Tak! To samo w angielskich pociagach, ale tam narod juz chyba troche sie opatrzyl z ta nowoscia i tylko debiutanci oraz srodziemnomorscy turysci swieca golymi zadkami.
DeleteNatomiast opis toalety pendolino to opis naszej toalety z Brukselino :-) Musialysmy z Biskwitem przejsc szesc wagonow wprzod i w tyl i sprawdzic, ze w kazdym muszla jest ze stali i zasysa. Biskwit nie byl zachwycony, ale fobie przegraly z dwoma litrami wody w pecherzu :-)))
A gofry? Jablokowo-cynamonowe pamiętam najwyrazniej.
ReplyDeleteMam pomysl! Tych toaletowych perypetii można było by uniknąć, umieszczając instrukcję na zadniej stronie biletu.;-)