[22 Oct 2016]
(...)
Jeszcze nie wywietrzał zapach siedemdziesięciu dwóch amerykańskich lipsztyków...
Nie, ten zapach nigdy nie wywietrzeje!
Lokal trwale nam przesiąkł odorem hippy-watermelon-blueberry-swirl-vanilla-bubble-gum-happy-walrus-histerical-duck-crazy-donut.
I to nawet nie dlatego, że dziewczęta nadużywają. A nadużywają.
Zasadniczym powodem jest jakaś kosmiczna konstrukcja tego wyziewu z kuwety tęczowych jednorożców.
Nie ulega przeterminowaniu. Nie straszne jej przeciągi.
Pozostała mi zatem ewakuacja i szukanie azylu dla receptorów węchowych w kraju ościennym.
I tak trafiłam do Brukseli.
Norweski powiózł mnie na lotnisko.
Była czwarta rano, sto kilometrów od domu, gdy neurony mi się przecknęły, zaczepiły o jawę i zaczęły przewodzić. I tak od razu, na dzień dobry, znajomy fetor.
- Nie wydaje ci się Norweski, że nawet w samochodzie wionie crazydonutem? – zapytałam.
Norweski poniuchał.
- Faktycznie! – potwierdził. – Ale może to dlatego, że dzieci jadą z nami?
Faktycznie, na tylnej kanapie chrapały dwie dziewoje wyniesione w nieprzerwanym śnie z łóżek. Dwa ludzkie Wunderbaumy impregnowane lipsztykami.
Wiarygodna hipoteza.
Łyknęłam.
...
Latanie do Brukseli z kraju leżącego obok, a w dodatku z największego lotniska w tym kraju, polega na tym, że jak już człowiek wsiądzie do samolotu to w tymże jeździ przez godzinę zygzakiem, zastanawiając się, czy go do tej Brukseli jednak nie wiozą drogą lądową.
A gdy już wreszcie samolot odrywa się od ziemi i człowiek robi się nagle taki przyjemnie transcendentalny, ograniczony do wyboru: kawa, orzeszki, czy herbata, to w tę transcendencję wdziera się stewardessa krzycząc, żeby pić szybciej, bo zaraz lądujemy.
(I ta stewardessa też wionęła crazydonutem. Tak samo, jak wcześniej pan, który otwierał mi torebkę w poszukiwaniu ładunków. Uznałam jednak, że to zapach fantomowy.)
[Lufthansa - nie wstydźmy się wymieniać po imieniu autorów udanych (!) inicjatyw społecznych - pozwala zaoszczędzić pasażerowi dwadzieścia ojro na bilecie, jeśli ten poprzysięgnie, że do samolotu zabierze wyłącznie jedną sztukę bagażu podręcznego. Pasażer przysięga, po czym, tak czy inaczej, wnosi na pokład plecak, walizkę, laptop i dwanaście karafek alkoholu, każdą w osobnej reklamówce z wolnocłowego. Następnie siada koło mnie i próbuje mnie zamurować żywcem swoim bagażem. Nie mam jak uciec, siedzę przy oknie, mam kolana pod brodą, stopy na własnej walizce, twarz rozpłaszcza mi się o szybę, widzę, jak na zewnątrz bagażowi walczą o to kto wniesie do luku te jedyne pięć kufrów, za które jakiś rozrzutny krezus dopłacił dwadzieścia ojro od sztuki.
A na pokładzie samolotu, gdzie nie spojrzeć, szańce z bagaży podręcznych i zasieki z wolnocłowych likierów. (Gdy samolot się wznosił to przez te likiery wyglądał pewnie jak gigantyczna waserwaga z setkami tych rurek, w których zasklepiono pęcherzyk powietrza.)
I do tego personel, który względy bezpieczeństwa kwituje jakimś tam prych prych i wzruszeniem ramion.
Obyście, wy wszyscy z Lufthansy, geniusze marketingu, codziennie wracali do domu Ryanairem i mieli po pięćdziesiąt kilo nadbagażu i zgubioną kartę pokładową!]
A w Brukseli bez zmian.
(No może z tym wyjątkiem, że każdy napotkany tubylec emitował zapach crazydonut, czego, daję głowę, nie zarejestrowałam podczas wcześniejszych wizyt.)
Bonusem wyprawy do Belgii było odkrycie, że nauczanie niemieckich dziateczek ortografii fryburską metodą pisania ze słuchu jest tylko pozornie szaleństwem. Albowiem, na podstawie analiz prób prasy codziennej, doszłam do wniosku, że jeśli młodzież nie opanuje tą metodą niemieckiego to przynajmniej jest szansa, że ogarnie niderlandzki na poziomie średniozaawansowanym.
Hund kontra hond, schrieben vs. schrijven, auch prawie jak ook i maken zamiast machen.
Czyżby jakieś niezwerbalizowane lęki, że pewnego dnia Belgowie wkroczą o świcie i zaczną w nas niespodziewanie ciskać czekoladkami? I że dlatego warto znać narzecze, by rozpoznać, które z marcepanem, a które z nugatem?
Zatem w nagłym natchnieniu i z przezorności kupiłam Dyni, w ramach suweniru z podróży, książkę do niderlandzkich szlaczków.
I dopiero później, gdy przyjrzałam się jej dokładniej, spostrzegłam to:
Trzy oblicza samooceny.
I teraz nie wiem.
Naród, który wydał Jacquesa Brela, całą wioskę Smurfów i Herculesa Poirot nie może się chyba mylić?
(W pewnym momencie podróży, gdy nawet pokój w hotelu wionął lipsztykiem uznałam ze smutkiem, że doszło do chronicznego uszkodzenia jakiegoś detektora zapachu w moim wnętrzu. I że tak mi już zostanie, że wszędzie, po wieczność będę czuć syntetyczną woń crazydonut.
I dopiero po powrocie do domu znalazłam w kieszeni kurtki jeden z siedemdziesieciu dwóch lipsztyków, który jak się okazało, cherubięta hojnie zapakowały mi żebym też sobie miała.)
(...)
To jest już ten czas.
Biskwit stoi na peronie życia, jedną nogą w pociągu ku 'Mogę wszystko', ale jeszcze się chwilami waha. Jeszcze nie jest przekonany, czy wsiadać. Jeszcze odwraca się, by się upewnić, czy na pewno jestem tam, gdzie przed chwilą stałam. Jeszcze wraca, by się przytulić.
Zaraz przestanie.
Są ku temu wyraźne przesłanki.
W poprzednim sezonie Biskwit trawersował lodowisko na czterech płozach. W tym, zmotywowany przez panią z wypożyczalni sprzętu, przerzucił się na dwie. Z Waynem Gretzkym łączy Biskwita nie tyle styl, a nawet raczej na pewno nie styl, ale wściekła determinacja.
Debiut w stajni rozpoczął się od kanapowego kucyka. Teraz Biskwit każe sobie podstawiać najwyższego rumaka z oferty. Bestia jest tak wysoka, że muszę wspinać się na palce, aby Biskwita osadzić w siodle, a przecież natura nie poskąpiła mi wzrostu, więc rumak musi mieć ponad dwa metry w kłębie.
I na tej bestii Biskwit odjeżdża ku zachodzącemu słońcu prerii jak miniaturowy Clint Eastwood bez cygara.
(Poza tym nie wiem, czy martwić się tym, że Biskwit w swej diecie obecnie poważa najbardziej zbożowe brykiety, surową marchew i jabłka? Wodę, na szczęście podajemy nadal w szklance, nie w wiadrze.)
A taka hulajnoga.
Niby na hulajnodze Biskwit zawsze był szybki, ale teraz wszystkie podjazdy do garaży sąsiadów są dla Biskwita rampą i okazją do praktykowania skrętów, podskoków i półobrotów.
A lodówka?
Wystarczy wejść na stołek i ma się bufet all inclusive.
Wniosek?
Coraz częściej widzę już tylko plecy Biskwita.
Niby wiadomo, taka kolej rzeczy, pospolita oczywistość, ale i tak ściska w gardle.
©kaczka
(...)
Jeszcze nie wywietrzał zapach siedemdziesięciu dwóch amerykańskich lipsztyków...
Nie, ten zapach nigdy nie wywietrzeje!
Lokal trwale nam przesiąkł odorem hippy-watermelon-blueberry-swirl-vanilla-bubble-gum-happy-walrus-histerical-duck-crazy-donut.
I to nawet nie dlatego, że dziewczęta nadużywają. A nadużywają.
Zasadniczym powodem jest jakaś kosmiczna konstrukcja tego wyziewu z kuwety tęczowych jednorożców.
Nie ulega przeterminowaniu. Nie straszne jej przeciągi.
Pozostała mi zatem ewakuacja i szukanie azylu dla receptorów węchowych w kraju ościennym.
I tak trafiłam do Brukseli.
Norweski powiózł mnie na lotnisko.
Była czwarta rano, sto kilometrów od domu, gdy neurony mi się przecknęły, zaczepiły o jawę i zaczęły przewodzić. I tak od razu, na dzień dobry, znajomy fetor.
- Nie wydaje ci się Norweski, że nawet w samochodzie wionie crazydonutem? – zapytałam.
Norweski poniuchał.
- Faktycznie! – potwierdził. – Ale może to dlatego, że dzieci jadą z nami?
Faktycznie, na tylnej kanapie chrapały dwie dziewoje wyniesione w nieprzerwanym śnie z łóżek. Dwa ludzkie Wunderbaumy impregnowane lipsztykami.
Wiarygodna hipoteza.
Łyknęłam.
...
Latanie do Brukseli z kraju leżącego obok, a w dodatku z największego lotniska w tym kraju, polega na tym, że jak już człowiek wsiądzie do samolotu to w tymże jeździ przez godzinę zygzakiem, zastanawiając się, czy go do tej Brukseli jednak nie wiozą drogą lądową.
A gdy już wreszcie samolot odrywa się od ziemi i człowiek robi się nagle taki przyjemnie transcendentalny, ograniczony do wyboru: kawa, orzeszki, czy herbata, to w tę transcendencję wdziera się stewardessa krzycząc, żeby pić szybciej, bo zaraz lądujemy.
(I ta stewardessa też wionęła crazydonutem. Tak samo, jak wcześniej pan, który otwierał mi torebkę w poszukiwaniu ładunków. Uznałam jednak, że to zapach fantomowy.)
[Lufthansa - nie wstydźmy się wymieniać po imieniu autorów udanych (!) inicjatyw społecznych - pozwala zaoszczędzić pasażerowi dwadzieścia ojro na bilecie, jeśli ten poprzysięgnie, że do samolotu zabierze wyłącznie jedną sztukę bagażu podręcznego. Pasażer przysięga, po czym, tak czy inaczej, wnosi na pokład plecak, walizkę, laptop i dwanaście karafek alkoholu, każdą w osobnej reklamówce z wolnocłowego. Następnie siada koło mnie i próbuje mnie zamurować żywcem swoim bagażem. Nie mam jak uciec, siedzę przy oknie, mam kolana pod brodą, stopy na własnej walizce, twarz rozpłaszcza mi się o szybę, widzę, jak na zewnątrz bagażowi walczą o to kto wniesie do luku te jedyne pięć kufrów, za które jakiś rozrzutny krezus dopłacił dwadzieścia ojro od sztuki.
A na pokładzie samolotu, gdzie nie spojrzeć, szańce z bagaży podręcznych i zasieki z wolnocłowych likierów. (Gdy samolot się wznosił to przez te likiery wyglądał pewnie jak gigantyczna waserwaga z setkami tych rurek, w których zasklepiono pęcherzyk powietrza.)
I do tego personel, który względy bezpieczeństwa kwituje jakimś tam prych prych i wzruszeniem ramion.
Obyście, wy wszyscy z Lufthansy, geniusze marketingu, codziennie wracali do domu Ryanairem i mieli po pięćdziesiąt kilo nadbagażu i zgubioną kartę pokładową!]
A w Brukseli bez zmian.
(No może z tym wyjątkiem, że każdy napotkany tubylec emitował zapach crazydonut, czego, daję głowę, nie zarejestrowałam podczas wcześniejszych wizyt.)
Bonusem wyprawy do Belgii było odkrycie, że nauczanie niemieckich dziateczek ortografii fryburską metodą pisania ze słuchu jest tylko pozornie szaleństwem. Albowiem, na podstawie analiz prób prasy codziennej, doszłam do wniosku, że jeśli młodzież nie opanuje tą metodą niemieckiego to przynajmniej jest szansa, że ogarnie niderlandzki na poziomie średniozaawansowanym.
Hund kontra hond, schrieben vs. schrijven, auch prawie jak ook i maken zamiast machen.
Czyżby jakieś niezwerbalizowane lęki, że pewnego dnia Belgowie wkroczą o świcie i zaczną w nas niespodziewanie ciskać czekoladkami? I że dlatego warto znać narzecze, by rozpoznać, które z marcepanem, a które z nugatem?
Zatem w nagłym natchnieniu i z przezorności kupiłam Dyni, w ramach suweniru z podróży, książkę do niderlandzkich szlaczków.
I dopiero później, gdy przyjrzałam się jej dokładniej, spostrzegłam to:
Trzy oblicza samooceny.
I teraz nie wiem.
Naród, który wydał Jacquesa Brela, całą wioskę Smurfów i Herculesa Poirot nie może się chyba mylić?
(W pewnym momencie podróży, gdy nawet pokój w hotelu wionął lipsztykiem uznałam ze smutkiem, że doszło do chronicznego uszkodzenia jakiegoś detektora zapachu w moim wnętrzu. I że tak mi już zostanie, że wszędzie, po wieczność będę czuć syntetyczną woń crazydonut.
I dopiero po powrocie do domu znalazłam w kieszeni kurtki jeden z siedemdziesieciu dwóch lipsztyków, który jak się okazało, cherubięta hojnie zapakowały mi żebym też sobie miała.)
(...)
To jest już ten czas.
Biskwit stoi na peronie życia, jedną nogą w pociągu ku 'Mogę wszystko', ale jeszcze się chwilami waha. Jeszcze nie jest przekonany, czy wsiadać. Jeszcze odwraca się, by się upewnić, czy na pewno jestem tam, gdzie przed chwilą stałam. Jeszcze wraca, by się przytulić.
Zaraz przestanie.
Są ku temu wyraźne przesłanki.
W poprzednim sezonie Biskwit trawersował lodowisko na czterech płozach. W tym, zmotywowany przez panią z wypożyczalni sprzętu, przerzucił się na dwie. Z Waynem Gretzkym łączy Biskwita nie tyle styl, a nawet raczej na pewno nie styl, ale wściekła determinacja.
Debiut w stajni rozpoczął się od kanapowego kucyka. Teraz Biskwit każe sobie podstawiać najwyższego rumaka z oferty. Bestia jest tak wysoka, że muszę wspinać się na palce, aby Biskwita osadzić w siodle, a przecież natura nie poskąpiła mi wzrostu, więc rumak musi mieć ponad dwa metry w kłębie.
I na tej bestii Biskwit odjeżdża ku zachodzącemu słońcu prerii jak miniaturowy Clint Eastwood bez cygara.
(Poza tym nie wiem, czy martwić się tym, że Biskwit w swej diecie obecnie poważa najbardziej zbożowe brykiety, surową marchew i jabłka? Wodę, na szczęście podajemy nadal w szklance, nie w wiadrze.)
A taka hulajnoga.
Niby na hulajnodze Biskwit zawsze był szybki, ale teraz wszystkie podjazdy do garaży sąsiadów są dla Biskwita rampą i okazją do praktykowania skrętów, podskoków i półobrotów.
A lodówka?
Wystarczy wejść na stołek i ma się bufet all inclusive.
Wniosek?
Coraz częściej widzę już tylko plecy Biskwita.
Niby wiadomo, taka kolej rzeczy, pospolita oczywistość, ale i tak ściska w gardle.
©kaczka
tja...i mnie dziś ta sama rzeczywistość ścisnęła za krtań, gdy Grudka o blado-granatowym świcie zamiast jak zwykle zawołać "Keko!" (mleko), zażądała "Kao-Kao!" (awokado) i poszła do kuchni (znów te plecy!).
ReplyDeleteMotyw plecow w literaturze! Smutek. Zal. Plecy.
DeletePo jakimś czasie plecy zamienią się w trupio oświetloną ekranem smartfona twarz, wiecznie pochyloną w półukłonie...
ReplyDeleteDaj Boże, bez słuchawek, bo wtedy komunikacyjnie należy się utożsamić z amerykańskim oficerem piechoty morskiej, stacjonującym na lotniskowcu, chorągiewkami nawigującym powracających na obiad członków armijnej rodziny... ;-)
Widze to, widze. Dlatego z doskoku pobieram te przytulance na zapas. Czesto juz nawet wbrew protestom ofiar: 'Taaaaaaato, powiedz mamie, zeby mnie tak nie obsciskiwala w szkole, bo ludzie patrza.' ;-)
Delete"Neurony mi się przecknęły, zaczepiły o jawę i zaczęły przewodzić" <3
ReplyDeleteKocham Cię czytać Kaczko!
Kocham dla was pisac! :*
DeleteNasz lokal trwale nam przesiąkł odorem hippy-crazy-wet-rudolf, ale dożywotni kontrakt na wspólne życie uczciwie ostrzegał, więc skarżyć się nie mam prawa.
ReplyDeleteOstatnie zdanie spowodowało, że i mnie ścisnęło. Bo dotarło do mnie, że w tym sezonie - to już?? - Fruzia może postawić pierwsze kroki na lodowisku.
Zatrzymać czas!!
(Najlepiej, kiedy potomstwo śpi w ciągu dnia...)
Potomstwo spi w ciagu dnia... och, szczesciaro! Moje nie spi :/ To znaczy, Dynie latwo przekonac do spania w dzien, ale nie ludzmy sie, to nie ona moglaby dac i zyc i zdrzemnac sie w ciagu dnia chocby pol godziny.
DeleteAlez oczywiscie, ze Fruzia JUZ moze. Narty, lyzwy, rolki, deskorolki... Byleby ochraniacze amortyzowaly i jeeeeeeeeeeedziecie!
U mnie lodowisko niestety nie powaliło dziewczyn na kolana. Szkoda ale nic na siłę, może za rok będą chciały? Jesień i zima za pasem wiec trzeba szukać dodatkowych form wyładowania energii u dzieciarni. Konie ♡
ReplyDeleteSzukamy, chociaz stajnia to tez srednie rozwiazanie, bo pewnie przyjda wieksze chlody i zawiesza ten dresaz do pierwszych promieni wiosny. Na ostatnie zajecia konie przyszly w kurtkach :-)
DeleteA z lodowiskiem, jak ze wszystkim, u nas jest presja grupy rowiesniczej oraz magia rozowych lyzew :-) Biskwit chce sobie nieustannie udowadniac, ze potrafi to, co Dynia.
Neurony zaczepiają o jawę, bo ona strasznie jest kolczasta. Sny też się czasem o nią zaczepią. Podobno kolczastość jawy można zmniejszać stosując odpowiednie płyny.
ReplyDeleteZazywam, a jakze, ale zalezalo mi, zeby nie wionac na salonach w Brukseli dygajac przed pracodawca. Z drugiej strony, i tak by nie poczul. W koncu amerykanski lipsztyk wyciera pamiec wszystkich zapachow. Wyrywa ja z kawalkiem mozgu!
Delete