[12 Jun 2015]
(...)
Podróże, potwierdzam, kształcą.
W tym wypadku włóczęga meandrami umysłów czterolatków oraz trawers przez podwzgórza szarej masy ich rodziców.
Od początku organizacji tych urodzin los wystawiał mnie na ciężkie próby.
Okazało się, na przykład, że choćbym tu szczezła i dokonała autokremacji, to nie uda mi się kupić w
Erefenie okrągłych, maślanych ciastek bez nadzienia.
Brak również wafli do lodów w kształcie innym niż róg obfitości.
Szalenie deprymujące dla kogoś, kto nie umie improwizować i szukać produktów zastępczych.
Potem los podkręcił ogrzewanie do trzydziestu stopni w cieniu i nie tylko przymusił mnie do wytopu placków w takich warunkach, ale i sprowokował do gorących (sic!) dyskusji z Hauptcioteczką o słuszności ukręcania domowego majonezu dla piętnastu cherubów.
Gdyż uczciwe,
erefenowskie urodziny nie mogą się obejść bez wurstów, kartoflanej sałatki domowej roboty z cebulą i salmonellą oraz beczki gazowanego soku jabłkowego, amen.
Już Pepin Krótki kręcił swemu Karolkowi majonez
zum Geburtstag viel Glück i tym samym z tradycją nie dyskutujemy.
Trzeba nam ucierać ten aksjomat z olejem.
Trzeba oddzielać białczane gluty defetyzmu od dorodnych żółtek dziedzictwa kultury.
Menu imprezy zasadniczo obliczyłam na wannę cukrów prostych i złożonych, plus – wyłącznie dla uspokojenia sumienia – balia owoców.
I tu prawda ekshibicjonistycznie rozwarła poły swego płaszcza ukazując wstrząsającą nagość oraz nadwagę i celulit wokół ud i bioder.
Niejednokrotnie słyszałam pod wieszaczkiem, jak to
Małpi rodzice licytowali się, które z ich dzieci bardziej gardzi cukrem. Jak to one wszystkie w ramach deserów błagają o ogórki z hummusem, czipsy z pietruszki i krem tofu z syropem ze stewii, a na widok lizaka krzyczą ‘
nie zabijaj mnie mamusiu!’.
Otóż nie sądzę.
Chyba, że mają w domu inny komplet dzieci i noszą na zmianę.
Na widok owoców cheruby popadły w nieopisany splin i dopiero wniesienie misiów z żelatyny i sacharyny (aż żal, że nie ze strychniny) przywróciło im radość życia.
Nawiasem mówiąc, czterolatki są jak szarańcza.
Nadgryzają i porzucają, by nadgryzać następne.
(Oj, jak chciałoby się tak ścierą przez łeb...)
Rosalinda (na widok Rosalindy jedzącej suchy herbatnik z darów, jej zdrowożywnościowa, warzywna matka ma zawsze rwę nerwową), ta Rosalinda stała jako pierwsza przy bufecie i ponieważ już w chwilę później tłum
Małpiatek skandował: '
CARAMELLA! CARAMELLA!', można przypuszczać, że to
Małpiatki szybciej ogarną kalabryjski niźli Rosalinda dialekt urzędowy.
(Tymczasem Rosalinda radzi sobie jak może. Po dwóch miesiącach opanowała podstawowe słownictwo potrzebne by przeżyć wśród
Małpiatek, wymieniam w przypadkowej kolejności:
toaleta, Spiderman, jedzenie, kiedy przyjdzie mama.)
Termostat podkręcany przez los do oberwania gałki uczynił z klimatu przyjęcia saunę, więc dziatwa porwała pistolety na wodę i rzuciła się do kamiennego strumyka-labiryntu, którym architekt (niech będzie błogosławiony!) przyozdobił plac przed budynkiem.
I było po sprawie.
W kwadrans wszyscy latali goli i bez butów ostrzeliwując się zza węgła.
Ta nieoficjalna część przyjęcia początkowo zdruzgotała dziewczęta.
Wszystkie cztery.
Każda bowiem miała na sobie krynolinę i makijaż.
Ten dylemat! Zginąć królewną, czy rozebrać się do gatek i utopić kawalerów?
Stanęło na zbrodni.
I gdy
Norweski koordynował działania wojenne, ja miast odpoczywać, uprawiałam interwencję kryzysową.
Albowiem jedno z
Małpiąt ma na bank, jakieś galopujące spektrum zaburzeń, czego rodzice nie dostrzegają lub co pragną zachować w tajemnicy (doskonale rozumiem powody). Niestety, pozostawienie takiego
Małpięcia pod opiekę niezorientowanej, obcej skądinąd, osoby i oddalenie się po angielsku, jest dość ryzykownym przedsięwzięciem. Ahoj, przygodo tnąca sobie nadgarstki plastikowym widelcem, bijąca się pięściami po głowie i tłumacząca mi, że natychmiast musi dostać się do domu, skrótem przez skrzyżowanie, aby tam schować się pod łóżkiem! Ot, taki tam standardowy czterolatek.
Ale oddaliśmy rodzicom tyleż samo dzieci, ileśmy pobrali, wszystkie z taką samą ilością zębów, wypustek i niewykrwawione, więc nawet nie trzeba było biec na stację benzynową, żeby odkupić jakieś w ramach rekompensaty za zepsucie (moralne).
Myślę nawet, że mogło być o wiele gorzej.
Myślę tak, na podstawie, wczorajszego zdarzenia.
Podchodzę pod placówkę, by odebrać Dynię z sąsiadującej szkoły gry na trójkącie.
Widzę, że matka jednego
Małpięcia charakteryzującego się szczególnie anielską fizjonomią, potrząsa nim werbalnie.
A że jest to matka o cierpliwości dalajlamy, mniemam tedy, że stało się coś znacznego kalibru.
Coś na miarę:
‘
NASIKAŁ W KLASIE DO KOSZA NA PAPIERY!’
Otóż właśnie.
Skur...dupel nasikał w klasie do kosza na papiery.
Pytany: '
WARUM?', nie przedstawiał żadnego alibi z wyjątkiem wzruszenia ramionami. Zdemoralizowany kryminalista!
Odebrawszy Dynię mówię tonem chłosty i upomnienia: ‘
Wiesz, co zrobił najlepszy kumpel twojego narzeczonego? Nasikał w klasie do kosza na papiery!’
Nie skłamię stwierdzając, że w opinii Dyni był to najśmieszniejszy dowcip świata.
Dynia trzęsła się ze śmiechu, tarzała po trawniku, kazała sobie po tysiąckroć opowiadać domniemany przebieg zajścia.
Śmiała się z występku nawet przez sen.
To udziela wyczerpującej odpowiedzi na pytanie: '
WARUM?'
(...)
Uwaga! Będę lokować.
Krynoliny w niemieckie motywy narodowe (banda krasnali): Jarecka (
Deszczowy Dom)
©kaczka