[24 May 2016]
(...)
Klisza utrwala moje dziatki w pozach archangelicznych. Retuszuje fonię, wyrazy obelżywe, akty powszedniej przemocy i wprowadza w błąd. Trudno zliczyć, ilu dało się już nabrać na wymiar 2D, na odprasowane w kant kołnierzyki i niesplamione obiadem podołki. Na rumiane twarze wyszorowane ryżową szczotką i czyste, bo ukryte za plecami, paznokcie.
Czuję się w obowiązku zdementować. To wizualna propaganda! Albowiem dzieciny moje potrafią, choć trudno w to uwierzyć, stać się również obiektem dyzgustu.
Nadeszło lato, kilkakrotnie w ciągu tego miesiąca. Sąsiedzi z dołu wynieśli do ogrodu swe gorącokrwiste, sycylijskie życie osobiste, parasol, zapasy filozoficznych przemyśleń, dania obiadowe i kolacyjne, napoje zimne i gorące, jak również psa i królika.
Robią nam swoim donośnym dialektem namiastkę Werony.
Werony, bo my dla efektu dorzucamy wiszący nad nimi balkon i schnące na sznurkach gacie.
Dzieciny jak dwie surfinie, niepomne pouczeń, wiszą na tym balkonie bezczelnie gapiąc się na sąsiadów.
Taka architektura. Promocja zadzerżgiwania więzi. Nie da się nie gapić.
Tyle naszego, że dziateczki nie proszą o jedzenie.
Sąsiedzi znoszą tę obserwację nadzwyczaj mężnie. Raz, bo nawet do nieustannej inwigilacji można przywyknąć. Dwa, i to pewnie decydujące, bo czynsz jest subtelny.
Dynia z Biskwitem również wyniosły swoje życie osobiste na balkon. Zbudowały coś na kształt myśliwskiej ambony i namiotu beduinów przy użyciu stelaża suszarki oraz wszelkich dostępnych dywanów, obrusów, kołder i poduszek.
To początkowo mogło ucieszyć sąsiadów, osłabić ich czujność, sugerując chęć obyczajowego odcięcia się od ich równoległej egzystencji. Jednakoż dziewczątka podprowadziły Norweskiemu lornetkę z Bundeswehry i ochotnie jej używają, dzieląc się na głos (donośny!) obserwacjami antropologicznymi: ('Choooooodź! Zooooooooooobacz! Oni jedza taaaaaaakie OOOOOOOOOGROMNE frytki!' – Rozmiar frytek sponsorują parametry techniczne sprzętu oraz odległość od obiektu – w linii prostej góra dwa metry.)
Ale wracając do dyzgustu.
Sobotni, upalny wieczór, dzieciny na posterunku igrają skryte w ambonie, na dole w Weronie wnoszą przystawki, jest prawdziwa porcelana i kryształowe kieliszki, pięć rodzajów sztućców, możliwe, że w wazie podadzą zaraz zupę z raczych szyjek, albo na stół wjedzie homar z jabłkiem w pysku. Jeden z młodzieńców przyprowadził narzeczoną.
Siedzę oparta o balkonowe drzwi, czytam żarłocznie książkę i ignoruję informację podaną spod kocy, że siedemdziesiąta piąta bułeczka z masłem jakoś tak D Z I W N I E jednemu dziecięciu nie wchodzi.
D Z I W N I E! – tak mówi, a ja nic.
Oporna na znaki.
Gdy podniosę wzrok znad fabuły będzie to właśnie o te ułamki sekund za późno, przeznaczenie otworzy już drzwi kopniakiem i tymi drzwiami rozbije mi nos.
Gdy podniosę wzrok, fizys jednego dziecięcia będzie tonacji zielonkawej obiecującej gastryczny performans o niespotykanej skali.
Za późno by lecieć po wiadro. Bez szans.
Dość powiedzieć, fizys obiecał, fizys dotrzymał słowa.
Tam na dole w Weronie homar pośród rzeźb z marchewki. Tu na balkonie, metr nad homarem BLLLLLLLLLLLLLLLEEEEEEEEEEEEEEEEEEEEEEEEEEEEEEEEEUGH! i komentarz dociekliwego sprawozdawcy pochylonego nad treścią (!) wydarzenia: 'Maaaaaaaama! Oooooo... maaaaaaama! Tu! Tu! MARCHEWKA!'
(Faktycznie na obiad była marchewka.)
Naczynia i kieliszki w Weronie przestały brzęczeć.
Zapadła bardzo niezręczna cisza, przerywana jedynie entuzjazmem empiryka, który odkrył nawet więcej marchewki.
Nim zdążyłam się wychylić przez balkon, żeby tak Buona sera i Buon appetito się z państwem to państwo porwało już wszystko, co jadalne, a nawet psa i uciekło do domu.
Do dziś – siedem wsadów pralki później - stamtąd nie wyszli.
A myśliwi błyskawicznie ozdrowieli i znów dybią.
Lubię życie w małej płycie.
©kaczka
(...)
Klisza utrwala moje dziatki w pozach archangelicznych. Retuszuje fonię, wyrazy obelżywe, akty powszedniej przemocy i wprowadza w błąd. Trudno zliczyć, ilu dało się już nabrać na wymiar 2D, na odprasowane w kant kołnierzyki i niesplamione obiadem podołki. Na rumiane twarze wyszorowane ryżową szczotką i czyste, bo ukryte za plecami, paznokcie.
Czuję się w obowiązku zdementować. To wizualna propaganda! Albowiem dzieciny moje potrafią, choć trudno w to uwierzyć, stać się również obiektem dyzgustu.
Nadeszło lato, kilkakrotnie w ciągu tego miesiąca. Sąsiedzi z dołu wynieśli do ogrodu swe gorącokrwiste, sycylijskie życie osobiste, parasol, zapasy filozoficznych przemyśleń, dania obiadowe i kolacyjne, napoje zimne i gorące, jak również psa i królika.
Robią nam swoim donośnym dialektem namiastkę Werony.
Werony, bo my dla efektu dorzucamy wiszący nad nimi balkon i schnące na sznurkach gacie.
Dzieciny jak dwie surfinie, niepomne pouczeń, wiszą na tym balkonie bezczelnie gapiąc się na sąsiadów.
Taka architektura. Promocja zadzerżgiwania więzi. Nie da się nie gapić.
Tyle naszego, że dziateczki nie proszą o jedzenie.
Sąsiedzi znoszą tę obserwację nadzwyczaj mężnie. Raz, bo nawet do nieustannej inwigilacji można przywyknąć. Dwa, i to pewnie decydujące, bo czynsz jest subtelny.
Dynia z Biskwitem również wyniosły swoje życie osobiste na balkon. Zbudowały coś na kształt myśliwskiej ambony i namiotu beduinów przy użyciu stelaża suszarki oraz wszelkich dostępnych dywanów, obrusów, kołder i poduszek.
To początkowo mogło ucieszyć sąsiadów, osłabić ich czujność, sugerując chęć obyczajowego odcięcia się od ich równoległej egzystencji. Jednakoż dziewczątka podprowadziły Norweskiemu lornetkę z Bundeswehry i ochotnie jej używają, dzieląc się na głos (donośny!) obserwacjami antropologicznymi: ('Choooooodź! Zooooooooooobacz! Oni jedza taaaaaaakie OOOOOOOOOGROMNE frytki!' – Rozmiar frytek sponsorują parametry techniczne sprzętu oraz odległość od obiektu – w linii prostej góra dwa metry.)
Ale wracając do dyzgustu.
Sobotni, upalny wieczór, dzieciny na posterunku igrają skryte w ambonie, na dole w Weronie wnoszą przystawki, jest prawdziwa porcelana i kryształowe kieliszki, pięć rodzajów sztućców, możliwe, że w wazie podadzą zaraz zupę z raczych szyjek, albo na stół wjedzie homar z jabłkiem w pysku. Jeden z młodzieńców przyprowadził narzeczoną.
Siedzę oparta o balkonowe drzwi, czytam żarłocznie książkę i ignoruję informację podaną spod kocy, że siedemdziesiąta piąta bułeczka z masłem jakoś tak D Z I W N I E jednemu dziecięciu nie wchodzi.
D Z I W N I E! – tak mówi, a ja nic.
Oporna na znaki.
Gdy podniosę wzrok znad fabuły będzie to właśnie o te ułamki sekund za późno, przeznaczenie otworzy już drzwi kopniakiem i tymi drzwiami rozbije mi nos.
Gdy podniosę wzrok, fizys jednego dziecięcia będzie tonacji zielonkawej obiecującej gastryczny performans o niespotykanej skali.
Za późno by lecieć po wiadro. Bez szans.
Dość powiedzieć, fizys obiecał, fizys dotrzymał słowa.
Tam na dole w Weronie homar pośród rzeźb z marchewki. Tu na balkonie, metr nad homarem BLLLLLLLLLLLLLLLEEEEEEEEEEEEEEEEEEEEEEEEEEEEEEEEEUGH! i komentarz dociekliwego sprawozdawcy pochylonego nad treścią (!) wydarzenia: 'Maaaaaaaama! Oooooo... maaaaaaama! Tu! Tu! MARCHEWKA!'
(Faktycznie na obiad była marchewka.)
Naczynia i kieliszki w Weronie przestały brzęczeć.
Zapadła bardzo niezręczna cisza, przerywana jedynie entuzjazmem empiryka, który odkrył nawet więcej marchewki.
Nim zdążyłam się wychylić przez balkon, żeby tak Buona sera i Buon appetito się z państwem to państwo porwało już wszystko, co jadalne, a nawet psa i uciekło do domu.
Do dziś – siedem wsadów pralki później - stamtąd nie wyszli.
A myśliwi błyskawicznie ozdrowieli i znów dybią.
Lubię życie w małej płycie.
©kaczka
Ależ wyczucie chwili!
ReplyDeleteCzy one im tam na stół, czy tylko obok? Dorzuciły się do imprezy, zuchy, co będą partycypować na krzywy ryj?
Ihihiiii!!!
Mistrzowskie wyczucie.
DeleteW Weronie przyjecia sa zwykle nieformalne, ograniczaja sie do potraw z grilla, a dzieciny tez nadzwyczaj odporne jelitowo. A tu swiece, porcelana, zabraklo jedynie kwartetu smyczkowego...
Nie, na szczescie chyba sie nie dorzucily, ale gdyby jednak to o wiele prosciej byloby mi posprzatac ten balkon. To bylo jednak ponad siedemdziesiat buleczek oraz calkiem spory talerz marchewki :-)))
Jarecka tak cudnie zarżała, żem się opluła po raz drugi :D.
DeleteJarecka umi!
DeleteRotfl :-D
ReplyDeletePoplakalam sie i oplulam tablet. :)))))))
Czy musze dodawac, ze 'oplulam' zle mi sie jakos tak od soboty kojarzy? :-))))
DeleteNormalnie manna z nieba!
ReplyDeleteFakt!
DeletePowiedz, że to zmyślasz. Bo nieco zwiędłam na krześle.
ReplyDeleteAkurat TO, mozesz sobie wyobrazic, bardzo chcialabym zmyslic. Ale ilosc schnacego prania nie pozostawia zludzen. No i Biskwit, nadal pod wrazeniem, nie przestaje o tym, na swoj wdzieczny sposob (polaczenie audio i pantomimy, opowiadac. To wyklucza zludzenia i fatamorgany.
DeletePrzynajmniej masz ciszę pod balkonem przez siedem pralek i dwa wieczory ;)
ReplyDeleteOpatrznosc zeslala ulewny deszcz! To, mam nadzieje, rozmywa nieco zle wrazenie. Z drugiej strony, im dluzej tak nie wychodza do ogrodu, tym bardziej trauma im sie moze poglebia?
DeleteEch, móc stanąć na przystanku obok i uchwycić obrazek :) Tonący Ikar to pikuś wobec rozbieżnego pawia z marchewki.
ReplyDeleteKaczko jak Ty mnie inspirujesz!
To nie ja! To zycie :-)
DeleteWykończyć najprawdziwszych kolacjujących Włochów, matko i córko (i córki???), to już ponad wszelką odporność.
ReplyDeleteMogło być jednak gorzej. Wiesz, ile setek osób roi się co dnia na każdym metrze kwadratowym POD balkonem Julii, w tej Weronie sul serio?
Uratowaliby sie pewnie jedynie japonscy turysci, bo oni zwykle z parasolkami :-) Nie, przestrzen publiczna nalezy najwyrazniej chronic przed dziecmi jakas ustawa, bo to zbyt ryzykowne.
DeleteDodajmy, wykonczyc Wlochow, ktorzy jak dotad utrzymywali, ze nic co ludzkie, gdyz sami wychowali troje dzieci. Punkt dla teamu: Dynia-Biskwit ;-)
A swoją drogą, to ciekawe, że rzyga się zawsze marchewką (choć nie zawsze jest ona na obiad).
ReplyDeleteBuchachacha!
DeleteFaktycznie! To po prostu dowod na calkowita odzywcza bezuzytecznosc marchewki!
Wiecej czekolaaaaaaady!
To nie marchewka, a część wyściółki wątroby, czy tam inne żółcie podobno
DeletePytanie, czy sie odradza jak u Prometeusza?
DeleteMa dziecina żyłke do dramatyzmu i wielkich wejsc!
ReplyDeleteAle fajnie, ze chociaz książka była dobra ;)
Bardzom ciekawa aktu drugiego sztuki "Smok z Werony" ;)
Raczej 'Paw z Werony' :-)))
DeleteNa razie wszyscy jestesmy niewidzialni, a za oknem pada. Blogoslawione zalamanie meteorologiczne.
Ksiazka pyszna, ale nadal nie wiem kto zabil. Pranie pierzyn i dywanow calkowicie mnie wyczerpalo :-)
No tak, paw jak malowany, to fakt :)
DeleteZe smokiem skojarzylo mi sie przez sile razenia plynaca z paszczy, ze tak to nazwe, hyhy.
I 'Feniks z Werony' oceniajac jak szybko dziecina nabrala normalnych, zdrowych kolorow :-)
Delete... faktycznie, smok by sie nie powstydzil.
Może ten Feniks wcale nie z popiołów się odradza, jeno z mniej przetworzonej, że tak powiem, materii:)
DeleteOdwazna hipoteza!
DeleteUjrzałam to oczyma duszy mojej i umarłam:)
ReplyDeletePotwierdza się to, co w skrytości ducha zawsze myślałam, że wegańskie jedzenie musi być jednak nieco paskudne.
Ale tak w szczegółach to marchewka była za pomarańczowa, czy może narzeczona zbyt brzydka?
Nie wiem!
DeleteNikomu nie zdazylam sie przygladnac, a menu i wyglad zastawy stolowej tez znam glownie ze sprawozdania live.
W obronie weganskiego, do obiadu byl rowniez kotlecik :-)
Ale klops. Tzn. marchewka. Mój synuś na razie zrzuca tylko podkładki i widelce na biesiadujących sąsiadów.
ReplyDeleteWidelec tez swoja sile razenia ma. A jak sie wbije w czaszke? :-)
DeleteO matko, ale się spłakałam. Mąż oglądający film nieopodal jakoś dziwnie na mnie popatrzył ;-). Well, moje nagłe wybuchy śmiechu po tylu latach nie powinny go dziwić ;-).
ReplyDeletePo tylu latach czytania kaczki, tak? :-)
DeletePawia z Werony żal, oczywiście, i Weronian z dołu też żal, ale pomyślcie o tej biednej narzeczonej, co pewnie była cała zdygana pierwszy raz u przyszłych teściów. Nagle taki odgłos paszczą i inne wrażenia sensoryczne. Kaczko, czy jesteś świadoma, że związek wystawiony na taką próbę może nie przetrwać? W najlepszym przypadku deczko zachwiałaś stosunkami międzynarodowymi i bilansem demograficznym NRF. W najgorszym... czeka Cię vendetta...
ReplyDeleteOdcinam sie od uczynkow moich dzieci. Co wiecej i kotlecik i marchewka byly swieze, gdyz nikt inny nie popadl w gastryczny obled.
DeleteZa to teraz ja mam paranoje. Kazdy grymas nad talerzem wydaje mi sie preludium do kolejnego performansu. A dzis jedlismy na miescie i Dynia siala werbalny defetyzm nad kanapka z kozim serem i wloskimi orzechami... To nie byl udany posilek.
O-M-G ;-))))
ReplyDeleteRasisci wy! ;-)
arbuz b.d.
Mamy potencjal. W piwnicy uchodzcy, nad nami Rosjanie, nad Rosjanami mniejszosc LGB :-)
DeleteDzieci mają to subtelne wyczucie czasu i miejsca...
ReplyDeleteMój ulubiony wymioci tekst to: "mamo, wiesz, że wiśnie są kwaśne w obie strony?"
Czy myślałaś o wypożyczaniu dzieci w celu odstraszania sąsiadów? Moja sąsiadka bezustannie słucha na balkonie muzyki przykrej mym uszom... Dobrze zapłacę! ;-)
One takie rzeczy to za darmo. To hobby oraz pasja :-)
DeleteNaprawde? W obie? :-))))))
Hahaha! Ja tu sobie nadrabiam Kaczke i jakze sie ciesze,ze wraz z komentarzami!!:-))))
DeleteA ja ide nadrabiac Litermatke!
DeleteA co czytałaś? :)
ReplyDeleteTyrmanda :-)
Delete