[3 Feb 2015]
(...)
Jestem dzieckiem z wielkiej płyty, więc oczarowała mnie lokalizacja świętego Frydolina.
W proletariackiej dzielnicy, w centrum blokowiska, gdzie do każdego balkonu przytroczono talerz do kontaktu z satelitami. Skierowany zasadniczo w dwóch kierunkach. Na Władywostok, albo na Istambuł.
Jednakoż daremnie szukać w tej płycie śladów słowiańskiej fantazji. Napisów na ścianach denuncjujących czyjeś złe prowadzenie się, poglądów w telegraficznym skrócie wyrażanych scyzorykiem na osiedlowych ławkach, bulterierów luzem, czy płonących jak żyrafy śmietników. Nawet niezliczone butelki po skonsumowanych na świeżym powietrzu alkoholach margines społeczny deponuje w metalowych koszykach na śmieci. Ba! Architekt przyozdobił płyty balkonowe tak solidnie odlanymi z cementu, socrealistycznymi płaskorzeźbami, że przez czterdzieści lat nic od nich nie odpadło, ani nikt niczego nie dał rady odłupać.
W centrum niskie baraki z widokiem na zasłonięte blokami góry.
Święty Frydolin.
Zajrzałam przez płot, obeszłam dookoła.
Plac zabaw u Frydolina zawiera, między innymi, system tuneli wydłubanych pod sztucznie sypanymi pagórkami. W przewodnikach Wietkongu dostałyby one przynajmniej jedną gwiazdkę.
Za to gdzie nie stąpnąć wokół ogrodzenia placówki tam wszędzie chrzęszczą pod stopami puste wnętrzności rozprutych jaj z niespodzianką.
Jeszcze nie wiem, czy to młodzież się nimi sztacha po zajęciach lekcyjnych, czy też przemycają kontrabandę w nogawkach, żrą w tunelach i tak niedyskretnie pozbywają się dowodów przestępstwa?
(...)
Nieskromnie rozprzestrzeniam pogłoskę, że to ja szarpnęłam za struny ambicji współuczestników kursu niemieckiego. Chciałabym tu móc powiedzieć, że tak na nich wpłynęła moja hipnotyzująca osobowość urodzonego wodzireja, ale prawda jest taka, że aby przerwać mój słowotok na temat ciąż, porodów, hemoroidów, homeopatii, wychowywania dzieci i tresury pudli, sami musieli w końcu przemówić.
Takiej Japonce, na bank, dzięki mnie fluktuencja językowa podskoczyła o całe dwieście procent. Samorzutnie mówi ‘Guten Tag’ i ‘Tschüss’.
(Wcześniej jedynie się kłaniała.)
Pożycza mi też swoje idealnie zatemperowane kredki zdobione w Hello Kitty i złożone w czarownie minimalistycznym, białym piórniku.
(Gdy opowiadam o tych kredkach Dyni, Dynię skręca z zazdrości.)
(...)
Acz przecież niemiecki praktykuję nie tylko w warunkach laboratoryjnych usadzona w ławce między hinduskim astrofizykiem i chińskim chirurgiem-ortopedą (o wdzięcznym imieniu Hui). Ja, o zgrozo, ten niemiecki wynoszę na zewnątrz.
Kilka dni temu wciśnięta między półki w supermarkecie przyjemnie redukowałam sobie dysonans poznawczy w dziale owocowych smarowideł do pieczywa (wiadomo, kalorie kontra mikroelementy).
A tu przystąpił do mnie osobnik z koszykiem i zagaił: ‘Do you speak English?’
- Wyłącznie! – odpowiedziałam, a ten miast rzucić mi się z wdzięczności na szyję i opowiedzieć o swych kulinarnych rozterkach, rzucił się do ucieczki.
I stałam tak wśród tych półek, pocierałam jeden neuron o drugi żeby skrzesić lub raczej wskrzesić jakąś myśl, jakieś wyjaśnienie tej zaskakującej reakcji.
Czy akcent nie ten? Czy może wygląd niewiarygodny? Czy twarz ma pokryta łuską? A może (tu dyskretny chuch w dłoń), nie daj Boże, galopująca halitoza?
Przewinęłam tę scenę ze dwadzieścia razy w głowie i dopiero za dwudziestym pierwszym mi wyszło, że nie wypadało na pytanie ‘Do you speak English?’ odpowiadać tak obcesowo ‘NUR ENGLISCH!’.
©kaczka
(...)
Jestem dzieckiem z wielkiej płyty, więc oczarowała mnie lokalizacja świętego Frydolina.
W proletariackiej dzielnicy, w centrum blokowiska, gdzie do każdego balkonu przytroczono talerz do kontaktu z satelitami. Skierowany zasadniczo w dwóch kierunkach. Na Władywostok, albo na Istambuł.
Jednakoż daremnie szukać w tej płycie śladów słowiańskiej fantazji. Napisów na ścianach denuncjujących czyjeś złe prowadzenie się, poglądów w telegraficznym skrócie wyrażanych scyzorykiem na osiedlowych ławkach, bulterierów luzem, czy płonących jak żyrafy śmietników. Nawet niezliczone butelki po skonsumowanych na świeżym powietrzu alkoholach margines społeczny deponuje w metalowych koszykach na śmieci. Ba! Architekt przyozdobił płyty balkonowe tak solidnie odlanymi z cementu, socrealistycznymi płaskorzeźbami, że przez czterdzieści lat nic od nich nie odpadło, ani nikt niczego nie dał rady odłupać.
W centrum niskie baraki z widokiem na zasłonięte blokami góry.
Święty Frydolin.
Zajrzałam przez płot, obeszłam dookoła.
Plac zabaw u Frydolina zawiera, między innymi, system tuneli wydłubanych pod sztucznie sypanymi pagórkami. W przewodnikach Wietkongu dostałyby one przynajmniej jedną gwiazdkę.
Za to gdzie nie stąpnąć wokół ogrodzenia placówki tam wszędzie chrzęszczą pod stopami puste wnętrzności rozprutych jaj z niespodzianką.
Jeszcze nie wiem, czy to młodzież się nimi sztacha po zajęciach lekcyjnych, czy też przemycają kontrabandę w nogawkach, żrą w tunelach i tak niedyskretnie pozbywają się dowodów przestępstwa?
(...)
Nieskromnie rozprzestrzeniam pogłoskę, że to ja szarpnęłam za struny ambicji współuczestników kursu niemieckiego. Chciałabym tu móc powiedzieć, że tak na nich wpłynęła moja hipnotyzująca osobowość urodzonego wodzireja, ale prawda jest taka, że aby przerwać mój słowotok na temat ciąż, porodów, hemoroidów, homeopatii, wychowywania dzieci i tresury pudli, sami musieli w końcu przemówić.
Takiej Japonce, na bank, dzięki mnie fluktuencja językowa podskoczyła o całe dwieście procent. Samorzutnie mówi ‘Guten Tag’ i ‘Tschüss’.
(Wcześniej jedynie się kłaniała.)
Pożycza mi też swoje idealnie zatemperowane kredki zdobione w Hello Kitty i złożone w czarownie minimalistycznym, białym piórniku.
(Gdy opowiadam o tych kredkach Dyni, Dynię skręca z zazdrości.)
(...)
Acz przecież niemiecki praktykuję nie tylko w warunkach laboratoryjnych usadzona w ławce między hinduskim astrofizykiem i chińskim chirurgiem-ortopedą (o wdzięcznym imieniu Hui). Ja, o zgrozo, ten niemiecki wynoszę na zewnątrz.
Kilka dni temu wciśnięta między półki w supermarkecie przyjemnie redukowałam sobie dysonans poznawczy w dziale owocowych smarowideł do pieczywa (wiadomo, kalorie kontra mikroelementy).
A tu przystąpił do mnie osobnik z koszykiem i zagaił: ‘Do you speak English?’
- Wyłącznie! – odpowiedziałam, a ten miast rzucić mi się z wdzięczności na szyję i opowiedzieć o swych kulinarnych rozterkach, rzucił się do ucieczki.
I stałam tak wśród tych półek, pocierałam jeden neuron o drugi żeby skrzesić lub raczej wskrzesić jakąś myśl, jakieś wyjaśnienie tej zaskakującej reakcji.
Czy akcent nie ten? Czy może wygląd niewiarygodny? Czy twarz ma pokryta łuską? A może (tu dyskretny chuch w dłoń), nie daj Boże, galopująca halitoza?
Przewinęłam tę scenę ze dwadzieścia razy w głowie i dopiero za dwudziestym pierwszym mi wyszło, że nie wypadało na pytanie ‘Do you speak English?’ odpowiadać tak obcesowo ‘NUR ENGLISCH!’.
©kaczka
nur englisch? really? ;)
ReplyDeleteHehe, to się tak zaczyna. Moi znajomi w Polsce nie zrozumieli do końca mojego pytania, "to co, idziemy do italiańskiej knajpki??"
ReplyDelete:)
A myślałam przed emigracją, że takie pomyłki to poza....
Pozdrawiam, Z.
Obstawiam, że za resztkami jaj niespodzianek kryją sie powszednie przekupstwa. Rodzice wręczają dzieciom słodycze żeby zechciały zostac u Frydolina - a jak już osadzeni zjedzą i zafasują codzienną porcje niespodzianki gonią za rodzicami ale bramy zamknięte. I w desperacji można juz tylko za oddalającymi się w pośpiechu rzucać ze złością pękniętym jajem
ReplyDelete:))) Pewnie biedak się przestraszył, że masz "coś" do mówiących po angielsku ;). Mnie zdarzyło się kiedyś, będąc na wycieczce we Włoszech, że na pytanie "mówisz po włosku?" odpowiedziałam, "nie, nie mówię po włosku", na co pytający "ale przecież mówisz" :D Moja znajomość włoskiego na tym się kończyła ;D
ReplyDeleteKinga
Kaczko czy Ty aby na pewno jesteś kursantem? Bo mam podejrzenie, że ujawniając informacje o słowotoku na temat ciąż, porodów itd, niechcący zdradziłaś, iż w rzeczywistości jesteś tam wykładowcą...
ReplyDeleteA co do jajek, to tak mi się podoba wytłumaczenie tematu przez Jarecką, że nawet nie przyjmuję do wiadomości, iż mógłby istnieć jakiś inny powód.
Co i raz w różnych okolicznościach przyrody przypominam sobie przewodnik Wietkongu i jedną gwiazdkę dla wykopanych przed przedszkolnych tuneli i MUSZĘ się uśmiechnąć.
ReplyDeleteTak.Przewodnik Wietkongu i mnie "zrobił dzień".Skąd Ty to bierzesz Kaczko?
ReplyDeleteZaryzykujmy! Jak brawura, to już na całego- bierze to z GŁOWY!
ReplyDelete