(...)
(...)
Stok spowija nie tylko mgła. Na stoku osiadła gęsta atmosfera rodzicielskiej rywalizacji.
‘Normalnie to nasze ono zjeżdża z Mont Blanc, z Matterhornu, z Kilimandżaro... ale dziś taka mgła, ono takie zmęczone po wczorajszych telemarkach, więc trenujemy tu, na tym marniutkim oślim stoku, na tym nędznym pagórku, na tej imitacji przełęczy świętego Gotarda’.
Z wyciągiem na sznurek.
Nie bardzo mogę drwić, bo na własne oczy widziałam autochtoniczne dziatki bezszelestnie i nienagannym stylem przemykające obok mnie na deskach.
(Dziatki w rozmiarze Alberto Tomby wypranego w stu stopniach lub sprasowanego przemysłowym imadłem. Och, wolałabym dla potrzeb własnego ego, by to byli Pigmeje na wymianie międzyzakładowej.)
Dynia pozwoliła się upiąć w nartach i pojechała.
Drugiego dnia.
(Pierwszego Norweski optował za owinięciem dzieciny folią bąbelkową i uprawiał nadopiekuńczą ostrożność.)
Wyrwała się opiekuńczości drugiego dnia.
Kolana zgięte.
Ręce na kolanach.
Czubki nart w jodełkę.
(Zazwyczaj.)
‘Maaaaaaaaaaaaaaaaaaaaaaama! Faaaaaaaaaaaaaaaaaaaaaaaaaaaaaaast!’ najpierw wpółstoku mijała mnie szybsza niż dźwięk Dynia, potem przekaz audio.
Fundamentalną przeszkodą dla dalszej kariery narciarskiej okazało się kompletne niezrozumienie założeń sportu.
Dynia i owszem cudnie zjechała raz.
Równie cudnie drugi.
(Choć jeszcze cudniej byłoby gdyby przyłożyła się do zajęć z hamowania.)
Za trzecim razem zaprotestowała odmawiając sensu temu – bądźmy szczerzy - bezcelowemu zjeżdżaniu i wjeżdżaniu.
Za czwartym razem pedagogicznie pokazałam rachunek za wypożyczone narty, podkreślając, że zapłaciłam w żywej gotówce i zupełnie niepedagogicznie przyobiecałam garść czekoladowych pastylek na dole stoku.
Pastylek wystarczyło na zjazd cztery i pięć. (Równie cudne jak wcześniejsze. I nie zaprzeczam, brak mi tu obiektywizmu.)
Potem Dynia sama wypięła się z nart, rzekła ‘Finished!’ i zarzuciwszy sprzęt na ramię poszła zadawać szyku na Krupówkach.
Formularz zgłoszeniowy Turnieju Czterech Skoczni pokornie zjedliśmy.
(...)
(...)
Ubocznym lingwistycznym efektem przebywania na stoku jest careful z podejrzanie francuskim akcentem.
/ke(r)’fu:l/!
(...)
Teutońska opieka społeczna zawezwała Dynię na kolejny audyt.
Audyt ujawnił, że hodujemy Dynię w średniowiecznych mrokach niewiedzy.
Dynia nie wie, jakie nosi nazwisko.
(Na naszą obronę. Nigdy nie zapytała.)
Nie potrafi przypisać nazw ekosystemów odpowiednim przedstawicielom świata fauny i flory.
(Nikt jej nie wyjaśnił, gdzie żyje płetwal błękitny. Założyliśmy, że sprawdzi w wikipedii. Der Luft słyszała jedynie w wersji do luftu! lub Luftwaffe)
Poproszona o odwzorowanie konstrukcji z klocków, zbudowała makietę Stonehenge nijak mającą się do załączonych schematów architektonicznych.
Poproszona o połączenie kropek, zamiast połączyć, każdą przyozdobiła gryzmołem.
Poproszona o narysowanie, napisała.
(Ponieważ pisze tak jak i łączy kropki, szczęśliwie przeszło niezauważone.)
Poproszona o zaśpiewanie, schowała się pod stołem, podważając wiarygodność naszych wcześniejszych opinii na temat jej heroicznej odwagi i pewności siebie, które to opinie wyraziliśmy w dołączonym do dziecka teście zamkniętym.
Poproszona o policzenie, odliczyła do czterech: one, two, seven, eight i pokazała trzy palce.
(Przekonaliśmy opiekę społeczną, że te palce to po irlandzku. Szczegółów udziela Bebe oraz Wiewiór.)
Odmówiła publicznego ważenia.
(Czy ja się dziwię?)
Poproszona o rundę na trzykołowym rowerku, usiadła na nim tyłem do kierownicy.
Zapytana o naturę wszechświata, oddaliła się ku wypchanemu niedźwiedziowi, którego mina świadczyła o tym, że nie jest najszczęśliwszym mając wędrujące nerki z pluszu, kręgosłup z flauszu i odbyt z satyny.
Zielony kolor uparcie nazywała pomarańczowym.
Pal licho nasze zranione uczucia i wszechogarniające poczucie pedagogiczno-rodzicielskiej klęski...
Towarzyszyła nam wszak procesja Bawarskich cioteczek.
Tego samego wieczoru zdruzgotane Bawarskie cioteczki wytoczyły z piwnicy przedwojenny rowerek, na którym pewnie uczyła się Sissi, jeśli i nie sam Kaiser i podjęły się treningu.
Dynia szybko zrozumiała, że każdy jej niemrawy, rachityczny wysiłek stanowi niewyczerpywalne, samoodnawialne źródło czekoladowych pastylek.
Perpetum smarties mobile.
(W proporcji: mnóstwo smarties i nikczemnie mało mobile.)
Gdyby nie moja stanowcza interwencja, cioteczki jak nic dygałyby po pastylki do nocnego.
(...)
Górska chata była cała z boazerii, tak jak prawdopodobnie każda inna chata w obrębie granic państwowych.
(Czy dlatego Szwajcaria nigdy nie dorobiła się floty szkunerów, bo całe drewno przerobiono na sufity i gałki do szuflad?)
Chata miała otwarte palenisko.
(To wyjaśnia czemu już na drugi dzień zaprzestaliśmy dopierania dziatek sami wioniejąc jak wędzonka.)
Chata miała też urnę z prochami, która stała w naszej sypialni (czyniąc sytuację nieco krępującą, brak inskrypcji oraz kompletna nieznajomość narzecza wykluczała ustalenie, czy urna zawiera poprzednich właścicieli szaletu, czy może ulubione zwierzątko – owcę, kozicę, świstaka? )
Po raz kolejny padłam ofiarą własnej fantazji.
Wydało mi się, uroiłam sobie, że urlop z trójką dzieci jest urlopem i odpocznieniem, okazją dla praktykowania medytacji, rozwijania życia wewnętrznego na metry i skrzętnego notowania błyskotliwych przemyśleń o istocie natury ludzkiej.
Urlop z trójką dzieci jest nieustannym zarządzaniem kryzysowym, koordynacją równoległych histerii, byciem wszędzie jednocześnie a tak naprawdę nigdzie, jest efektywnym dzieleniem niepodzielnego i czytaniem książki tak, aby obrazki widział każdy z kurdupli nawet wtedy, gdy siedzi do nich odwrócony plecami w drugim pokoju.
Pławiąc się w fałszywej sławie matki bliźniąt i nadwrażliwego pięciolatka - mazepy byłam wdzięczna losowi, że u schyłku dnia przynajmniej dwójkę mogę zdać do magazynu.
Czapka z głowy, o wy, matki wielu dzieciom!
Nie na moje to zen.
Czy ktoś zbadał wpływ obcowania dziatek z grupą rówieśniczą na stan neuronów ich matek?
Dynia wyłuskała z rówieśniczej oferty irytujące ‘okaaaaay’, ‘STOP IT!’, którym czerwieniejąc na licu można znieważać werbalnie matkę oraz że można się zamknąć w szafie na znak protestu przeciw odmowie podsypania czipsów na śniadanie.
Najdonośniejszym odkryciem było to, że kto ma pęcherz rozmiaru piąstki ten ma władzę na trasie dwóch tysięcy nudnych kilometrów autostrad lub wtedy gdy z nad głowy iluminuje mu znak ‘prosimy zapiąć pasy’.
(Do dziś zachodzę w głowę, co uczyniłyby tanie linie, gdyby Dynia spełniła swoją groźbę i rzeczywiście zlała się w gacie na tekstylne siedzenie? Czy spaliłyby samolot? Podłożyły następnemu pasażerowi torbę reklamówkę? Kazały nam zanieść obicie do pralni?)
Ja dla odmiany wyłuskałam, że są czarnoksiężnicy, którzy potrafią z gazety zbudować ściankę działową i odgrodzić się nią od własnych dzieci. Nawet jeśli te próbują zasadzać się na własne lub cudze życie.
Cóż robić, trudna rada.
Zatem dzieteczki tu krzesełka ustawiamy w rakietę, tu bilety na kraniec galaktyki, ach już jesteście z powrotem, nasze zacne perełeczki, szybciej niż światło, dowód, że Albert nie kłamał, tu rolka folii aluminiowej na pohybel, bierzcie i owijajcie, po drugą wujaszek wyruszy przez śniegi, cóż tam, że najbliższy alimentation na szczycie szklanej góry, tu cioteczka wyskoczy zza węgła udekorowana durszlakiem i wichajstrem od miksera, tu po raz dwa tysiące trzysta piętnasty przeczytamy wam książeczkę z podziałem na role, tu wujaszek zepchnie was z górki na saneczkach, najpierw jednak posegreguje, bo saneczki jedne, a chętnych zbita kotłująca się masa, a na końcu pozwolimy się wam ograć w rozbieraną loteryjkę i przeleźć przez komin... a potem wasz tatuś wstanie zza gazetki, złoży ją w równy kwadracik, ręką wygładzi, niewidzialny pyłek strzepnie z atłasowej klapy szlafroka i powie do nadchodzącej mamuni... aleśmy się dziś wybawili, powiadam ci małżonko!
A tam cioteczka i wujaszek martwi leżą pod progiem.
Się, cholera, nie potknijcie o ich wymiętolone zezwłoki.
Z durszlakami w uszach.
I jednak nie jest to urojenie, niektórzy naprawdę potrafią wypocząć na urlopie z trójką dzieci.
Jaka szkoda, że nie mam tej opcji.
(...)
Alimentation.
(...)
Lód na zbolałą głowę.
(...)
Wracając przystanęliśmy Pod Spokojnym Karolkiem w Czarnym Lesie.
Dobrze, że las czarny, nie rzucało się aż tak w oczy, żeśmy brudni i rozczochrani.
Bebe i Wiewiór są tacy jak na rysunkach.
Mają wigwam z widokiem na przyszłość.
Są ciepli, piękni, zdolni, karmią szarlotką, umieją żonglować i pozwalają gościom wygrać w gry planszowe.
W opinii Dyni – nieźle tulają.
- Pięć punktów na pięć. – rzecze Dynia i wystawia trzy palce odliczając: one, two, seven, eight.
©kaczka
(...)
Stok spowija nie tylko mgła. Na stoku osiadła gęsta atmosfera rodzicielskiej rywalizacji.
‘Normalnie to nasze ono zjeżdża z Mont Blanc, z Matterhornu, z Kilimandżaro... ale dziś taka mgła, ono takie zmęczone po wczorajszych telemarkach, więc trenujemy tu, na tym marniutkim oślim stoku, na tym nędznym pagórku, na tej imitacji przełęczy świętego Gotarda’.
Z wyciągiem na sznurek.
Nie bardzo mogę drwić, bo na własne oczy widziałam autochtoniczne dziatki bezszelestnie i nienagannym stylem przemykające obok mnie na deskach.
(Dziatki w rozmiarze Alberto Tomby wypranego w stu stopniach lub sprasowanego przemysłowym imadłem. Och, wolałabym dla potrzeb własnego ego, by to byli Pigmeje na wymianie międzyzakładowej.)
Dynia pozwoliła się upiąć w nartach i pojechała.
Drugiego dnia.
(Pierwszego Norweski optował za owinięciem dzieciny folią bąbelkową i uprawiał nadopiekuńczą ostrożność.)
Wyrwała się opiekuńczości drugiego dnia.
Kolana zgięte.
Ręce na kolanach.
Czubki nart w jodełkę.
(Zazwyczaj.)
‘Maaaaaaaaaaaaaaaaaaaaaaama! Faaaaaaaaaaaaaaaaaaaaaaaaaaaaaaast!’ najpierw wpółstoku mijała mnie szybsza niż dźwięk Dynia, potem przekaz audio.
Fundamentalną przeszkodą dla dalszej kariery narciarskiej okazało się kompletne niezrozumienie założeń sportu.
Dynia i owszem cudnie zjechała raz.
Równie cudnie drugi.
(Choć jeszcze cudniej byłoby gdyby przyłożyła się do zajęć z hamowania.)
Za trzecim razem zaprotestowała odmawiając sensu temu – bądźmy szczerzy - bezcelowemu zjeżdżaniu i wjeżdżaniu.
Za czwartym razem pedagogicznie pokazałam rachunek za wypożyczone narty, podkreślając, że zapłaciłam w żywej gotówce i zupełnie niepedagogicznie przyobiecałam garść czekoladowych pastylek na dole stoku.
Pastylek wystarczyło na zjazd cztery i pięć. (Równie cudne jak wcześniejsze. I nie zaprzeczam, brak mi tu obiektywizmu.)
Potem Dynia sama wypięła się z nart, rzekła ‘Finished!’ i zarzuciwszy sprzęt na ramię poszła zadawać szyku na Krupówkach.
Formularz zgłoszeniowy Turnieju Czterech Skoczni pokornie zjedliśmy.
(...)
(...)
Ubocznym lingwistycznym efektem przebywania na stoku jest careful z podejrzanie francuskim akcentem.
/ke(r)’fu:l/!
(...)
Teutońska opieka społeczna zawezwała Dynię na kolejny audyt.
Audyt ujawnił, że hodujemy Dynię w średniowiecznych mrokach niewiedzy.
Dynia nie wie, jakie nosi nazwisko.
(Na naszą obronę. Nigdy nie zapytała.)
Nie potrafi przypisać nazw ekosystemów odpowiednim przedstawicielom świata fauny i flory.
(Nikt jej nie wyjaśnił, gdzie żyje płetwal błękitny. Założyliśmy, że sprawdzi w wikipedii. Der Luft słyszała jedynie w wersji do luftu! lub Luftwaffe)
Poproszona o odwzorowanie konstrukcji z klocków, zbudowała makietę Stonehenge nijak mającą się do załączonych schematów architektonicznych.
Poproszona o połączenie kropek, zamiast połączyć, każdą przyozdobiła gryzmołem.
Poproszona o narysowanie, napisała.
(Ponieważ pisze tak jak i łączy kropki, szczęśliwie przeszło niezauważone.)
Poproszona o zaśpiewanie, schowała się pod stołem, podważając wiarygodność naszych wcześniejszych opinii na temat jej heroicznej odwagi i pewności siebie, które to opinie wyraziliśmy w dołączonym do dziecka teście zamkniętym.
Poproszona o policzenie, odliczyła do czterech: one, two, seven, eight i pokazała trzy palce.
(Przekonaliśmy opiekę społeczną, że te palce to po irlandzku. Szczegółów udziela Bebe oraz Wiewiór.)
Odmówiła publicznego ważenia.
(Czy ja się dziwię?)
Poproszona o rundę na trzykołowym rowerku, usiadła na nim tyłem do kierownicy.
Zapytana o naturę wszechświata, oddaliła się ku wypchanemu niedźwiedziowi, którego mina świadczyła o tym, że nie jest najszczęśliwszym mając wędrujące nerki z pluszu, kręgosłup z flauszu i odbyt z satyny.
Zielony kolor uparcie nazywała pomarańczowym.
Pal licho nasze zranione uczucia i wszechogarniające poczucie pedagogiczno-rodzicielskiej klęski...
Towarzyszyła nam wszak procesja Bawarskich cioteczek.
Tego samego wieczoru zdruzgotane Bawarskie cioteczki wytoczyły z piwnicy przedwojenny rowerek, na którym pewnie uczyła się Sissi, jeśli i nie sam Kaiser i podjęły się treningu.
Dynia szybko zrozumiała, że każdy jej niemrawy, rachityczny wysiłek stanowi niewyczerpywalne, samoodnawialne źródło czekoladowych pastylek.
Perpetum smarties mobile.
(W proporcji: mnóstwo smarties i nikczemnie mało mobile.)
Gdyby nie moja stanowcza interwencja, cioteczki jak nic dygałyby po pastylki do nocnego.
(...)
Górska chata była cała z boazerii, tak jak prawdopodobnie każda inna chata w obrębie granic państwowych.
(Czy dlatego Szwajcaria nigdy nie dorobiła się floty szkunerów, bo całe drewno przerobiono na sufity i gałki do szuflad?)
Chata miała otwarte palenisko.
(To wyjaśnia czemu już na drugi dzień zaprzestaliśmy dopierania dziatek sami wioniejąc jak wędzonka.)
Chata miała też urnę z prochami, która stała w naszej sypialni (czyniąc sytuację nieco krępującą, brak inskrypcji oraz kompletna nieznajomość narzecza wykluczała ustalenie, czy urna zawiera poprzednich właścicieli szaletu, czy może ulubione zwierzątko – owcę, kozicę, świstaka? )
Po raz kolejny padłam ofiarą własnej fantazji.
Wydało mi się, uroiłam sobie, że urlop z trójką dzieci jest urlopem i odpocznieniem, okazją dla praktykowania medytacji, rozwijania życia wewnętrznego na metry i skrzętnego notowania błyskotliwych przemyśleń o istocie natury ludzkiej.
Urlop z trójką dzieci jest nieustannym zarządzaniem kryzysowym, koordynacją równoległych histerii, byciem wszędzie jednocześnie a tak naprawdę nigdzie, jest efektywnym dzieleniem niepodzielnego i czytaniem książki tak, aby obrazki widział każdy z kurdupli nawet wtedy, gdy siedzi do nich odwrócony plecami w drugim pokoju.
Pławiąc się w fałszywej sławie matki bliźniąt i nadwrażliwego pięciolatka - mazepy byłam wdzięczna losowi, że u schyłku dnia przynajmniej dwójkę mogę zdać do magazynu.
Czapka z głowy, o wy, matki wielu dzieciom!
Nie na moje to zen.
Czy ktoś zbadał wpływ obcowania dziatek z grupą rówieśniczą na stan neuronów ich matek?
Dynia wyłuskała z rówieśniczej oferty irytujące ‘okaaaaay’, ‘STOP IT!’, którym czerwieniejąc na licu można znieważać werbalnie matkę oraz że można się zamknąć w szafie na znak protestu przeciw odmowie podsypania czipsów na śniadanie.
Najdonośniejszym odkryciem było to, że kto ma pęcherz rozmiaru piąstki ten ma władzę na trasie dwóch tysięcy nudnych kilometrów autostrad lub wtedy gdy z nad głowy iluminuje mu znak ‘prosimy zapiąć pasy’.
(Do dziś zachodzę w głowę, co uczyniłyby tanie linie, gdyby Dynia spełniła swoją groźbę i rzeczywiście zlała się w gacie na tekstylne siedzenie? Czy spaliłyby samolot? Podłożyły następnemu pasażerowi torbę reklamówkę? Kazały nam zanieść obicie do pralni?)
Ja dla odmiany wyłuskałam, że są czarnoksiężnicy, którzy potrafią z gazety zbudować ściankę działową i odgrodzić się nią od własnych dzieci. Nawet jeśli te próbują zasadzać się na własne lub cudze życie.
Cóż robić, trudna rada.
Zatem dzieteczki tu krzesełka ustawiamy w rakietę, tu bilety na kraniec galaktyki, ach już jesteście z powrotem, nasze zacne perełeczki, szybciej niż światło, dowód, że Albert nie kłamał, tu rolka folii aluminiowej na pohybel, bierzcie i owijajcie, po drugą wujaszek wyruszy przez śniegi, cóż tam, że najbliższy alimentation na szczycie szklanej góry, tu cioteczka wyskoczy zza węgła udekorowana durszlakiem i wichajstrem od miksera, tu po raz dwa tysiące trzysta piętnasty przeczytamy wam książeczkę z podziałem na role, tu wujaszek zepchnie was z górki na saneczkach, najpierw jednak posegreguje, bo saneczki jedne, a chętnych zbita kotłująca się masa, a na końcu pozwolimy się wam ograć w rozbieraną loteryjkę i przeleźć przez komin... a potem wasz tatuś wstanie zza gazetki, złoży ją w równy kwadracik, ręką wygładzi, niewidzialny pyłek strzepnie z atłasowej klapy szlafroka i powie do nadchodzącej mamuni... aleśmy się dziś wybawili, powiadam ci małżonko!
A tam cioteczka i wujaszek martwi leżą pod progiem.
Się, cholera, nie potknijcie o ich wymiętolone zezwłoki.
Z durszlakami w uszach.
I jednak nie jest to urojenie, niektórzy naprawdę potrafią wypocząć na urlopie z trójką dzieci.
Jaka szkoda, że nie mam tej opcji.
(...)
Alimentation.
(...)
Lód na zbolałą głowę.
(...)
Wracając przystanęliśmy Pod Spokojnym Karolkiem w Czarnym Lesie.
Dobrze, że las czarny, nie rzucało się aż tak w oczy, żeśmy brudni i rozczochrani.
Bebe i Wiewiór są tacy jak na rysunkach.
Mają wigwam z widokiem na przyszłość.
Są ciepli, piękni, zdolni, karmią szarlotką, umieją żonglować i pozwalają gościom wygrać w gry planszowe.
W opinii Dyni – nieźle tulają.
- Pięć punktów na pięć. – rzecze Dynia i wystawia trzy palce odliczając: one, two, seven, eight.
©kaczka
Zatęskniamy już. Tu i teraz. Wiewiór nadal zielony, bo wygrałam w rankingach tulania. Ha!
ReplyDeleteCiepłe wody i kaloryfery wróciły dopiero we wtorkowy ranek.
Znowu w życiu mi nie wyszło: czyli posta z waszego pobytu kolejny dzień brak. Właśnie bowiem wyszłam z roboty, znaczy się wyłączyłam Worda.
Więcej Kaczki na żywo! Manifestuję!
Postem jestesmy calkowicie usatysfakcjonowani :-)
DeleteWiewior zzielenieje jeszcze bardziej, gdy zobaczy zdjecia.
Kaczka na zywo to bardzo na czasie. Kaczka jest znowu na ledwo zywo. To juz oczywiste - Wyspa nie sluzy kaczce. Oj, jak nie sluzy.
O, jestescie!
ReplyDeleteA czemu teutonska opieka spoleczna czepia sie Dyni? nie wystarczy im ze na Wyspach ja mierza i waza?
Jestesmy :-)
DeleteBo Dynia jest ich. Z ich paszportem, wiec dbaja o obywatela. Na Wyspach ostatni audyt Dyni odbyl sie w okolicach drugiego roku zycia i przeprowadzila go jakas wiekowa staruszeczka w roli 'emerytowany Health Visitor w zastepstwie za', ktora pewnikiem chodzila do szkoly z Churchillem. Teutoni, niech im w dojczmarkach wynagrodzi, zapewniaja nam kontakt z prawdziwym pediatra (wow!), wiec korzystamy ile wlezie :-)
Umarłam na satynowym niedźwiedzim odbycie. Nie mogę, no nie mogę Cię czytać jak rodzina śpi.
ReplyDeleteMial! Trabke Eustachiusza tez mial z satyny. Dynia nie omieszkala zmierzyc temperatury i ocenic zaawansowania hemoroidow w kazdym z dostepnych satynowych otworow. :-)
Deletetia niektórzy nawet potrafią przysnąć na kanapie jak dzieci się "grzecznie" bawią....nie ma lekko, czasem zastanawiam sie co ja bym z czasem robiła jakbym miała tylko 1 dziecko:))tekst świetny :))-jak zwykle- znowu muszę przetrzeć monitor:)ale powiem ci że i w polskim przedszkolu podobne można rodzynki usłyszeć, panie przedszkolanki nastawione na "projekty unijne" zatraciły się i zapomniały że dzieci powinny się przede wszystkim bawić, bawić, bawić a to one mają tę zabawę ukierunkować, cóż kasa rządzi ...
ReplyDeleteZ jednym to jest naprawde spa, all-inclusive i warsztaty medytacji transcendentalnej :-)))
DeleteJedno to jest żadne wyzwanie. Cieszę się że mam dwa, (: Ludzie mnie już jakoś bardziej poważają, schodzą z drogi, czasem łzę współczucia uronią jak niosę jedno na plecach a drugie wlekę za rękę, a ja wtedy mogę: PFFF! Co to dla mnie (: Choć.. nie wiem czy brzmi to wiarygodnie przez zaciśnięte zęby :D
DeleteA co to są NEURONY???
ReplyDeleteDynia wygrywa dla mnie we wszystkich rankingach! Na pohybel teutońskim poprzeczkom ;-)))
ReplyDeleteNie klam. Masz neurony! Wiedzialas jak napisac POHYBEL! :-)
DeleteTo moje, jak z wdziekiem okresla od kilku dni Dynia, sa KAPUTT!
(- Mama kaputt?
- Och, corko... bardzo kaputt!)
Tu korektor działa! Pochybel - na czerwono podkreśla!!!
Delete))) rozwijaniem życia wewnętrznego na metry rozłożyłaś mnie na łopatki!! oraz logiczne podejście Dyni do bezcelowości ciągłego przemieszczania się tam i z powrotem - genialne!))
ReplyDeletepozdrawiam ciepło! i czekam na więcej:)
Cieplo nam tu bardzo potrzebne :-)
DeleteOsiem stopni i wiatr hula.
:)))
podpisuję się obiema pod wszystkimi powyższymi peanami na cześć Dyni, fabuły i kunsztu literackiego.
ReplyDeleteOlej audyt, wszak o predyspozycjach Dyniutki wszyscyśmy tu przekonani. Jeszcze o niej teutoni usłyszą. Żelazna Dama jak nic!
Olewam.
DeleteTeutoni sa rozsadni, przystawili pieczatke 'Der/Die/Das w normie' i tyle calego zachodu.
Najgorzej audyty znosza cioteczki :-)))
:))) mmm...czytało mi się lepiej niż obecną lekturkę:)) Dyni nisko się kłaniamy!
ReplyDeleteJesli czytalas, na przyklad, 'Roczniki Statystyczne' to nie wypada mi chyba nadmiernie puchnac z dumy :-)
DeleteCóż za obłędny wpis! Chyba wiosna uderzyła mi do głowy, kocham Kaczkę i kocham Dynię (:
ReplyDeleteTak nam mow!
Delete:*
Boska historia po długim czasie niewidzenia!
ReplyDeleteKaczka powróciwszy i ma się się świetnie! Dynia takoż :D.
Dynia ma sie swietnie.
Deletekaczka - 38,5 i glut.
:-) (eeee... to juz nawet nie jest smieszne...)
miałam opierdzielać za tak długą ciszę, ale wybaczam. nadrobiłaś.
ReplyDeleteDynia jak zawsze zuch, ciocia lejdi też nie kuma jazdy na nartach zupełnie. kolejna niteczka porozumienia.
i czemuż to tylko wybrańcy mają okazję widywać kaczkę na żywo i w kolorze, hę?
Albowiem, gdy kaczka chciala okazac Dynie Cioci Lejdi, ta uciekla z kraju mylac za soba pogonie!
Deleteto jest potwarz! ciocia lejdi wtedy akurat pojechała Dynię w środowisku naturalnym obejrzeć. a Dyni nie było!
DeleteKochana Kaczko, nie wiem czy mam zen czy w żaglach fen ale wypoczywam gdzie się da (mając trójkę własnych dzieci człowiek robi się jakiś mniej wrażliwy)Tegoroczne dwutygodniowe wakacje spędzamy na wyspie Pag 10 dorosłych + 11 dzieci - to w ramach ostrzeżenia lub zaproszenia gdybyś planowała zajechać z rodziną ;D pozdrawiam :)
ReplyDelete