[7 Jun 2017]
(...)
Poszliśmy do kina zażyć popkultury.
Zobaczyć tę popkulturę już trzy tygodnie po premierze, w sali hojnie obsianej popcornem, użyźnionej nachos o smaku czosnkowym, spływającej irygacją litrowych napojów ze słomką, to rzecz tak niewiarygodnie nieprawdopodobna, że do teraz drżę z podniecenia i z trudem trafiam palcami w klawisze.
I jeszcze w dodatku film taki życiowy, że człowiek nie może się powstrzymać, roni łzy wzruszenia i dosala sobie mimochodem wiadro kukurydzy, bo reżyser tak udatnie scharakteryzował ludzkość, że aż za serce ściska.
Otóż leci ta ludzkość kolonizować nową planetę, leci tak siedemnasty lub siedemsetny rok. Przygotowywali się do tej misji przez dekady. Siedem lat im zostało. Na pokładzie dwa tysiące zakonserwowanych osadników. Czyli, tak jakby, wożą się po tym kosmosie z zamrożoną wsią Dwikozy (powiat sandomierski).
I co robią? Na dźwięk karaoke z mijanej, podejrzanej planety w ciągu pięciu minut zmieniają zdanie zarzucają wszystkie dotychczasowe plany i protokoły i decydują się osiedlić tam, gdzie usiądą.
Oczywiście (uwaga! spojler!) siadają na Obcych, bo Sigurney rozwlekła ich po całym wszechświecie.
Ale Obcy z pikseli to już nie ta finezja w porównaniu z pierwszymi częściami, gdy Ridley lepił ich z plasteliny, bakelitu i bitumitu.
Rzecz jasna są flaki, krew, wydzieliny oraz wydaliny rozmazane po ścianach i ekranie, ale w siódmym roku macierzyństwa trudno mnie w tym temacie zaskoczyć i zrobić tak, żebym się szczerze wzdrygnęła.
Nie zdziwiło mnie też przesadnie, że ludzkość gdy tylko wysiadła na tej nowej planecie natychmiast zaczęła snuć plany typu: tu postawimy supermarket, a tu gabinet odnowy biologicznej, i macając wszystko gołymi łapami z miejsca rozlazła się samotnie po krzakach, a to na siku, a to na papierosa.
Wysyłanie w tę podróż załogi, której zbiorowe IQ nie przekraczało (spojler! nieuniknione użycie czasu przeszłego) IQ naszego tostera, uzasadnia przewodnią myśl produkcji, że jako ludzkość nie zasługujemy na drugą szansę. Że o pierwszej nie wspomnę.
Ale film ten ma też bardzo pozytywne przesłanie, maleńki zdroik optymizmu.
Otóż jeśli kapitan statku kosmicznego, który przed chwilą dowiedział się, że Fassbender jest nieśmiertelnym psychopatą grającym na fujarce i produkującym genetyczne hybrydy w wilgotnej i zagrzybionej (ha!) piwnicy, jeśli tenże kapitan, który stracił najpierw statek, a potem swoją załogą wykarmił Obcych, lezie z własnej woli do tej piwnicy za Fassbenderem i wierzy Fassbenderowi na słowo, że nic go tam nie zeżre (spojler! a jednak zeżarło)...
No więc, jeśli taki człowiek został wybrany do misji przetransportowania wsi Dwikozy (powiat sandomierski) na drugi koniec wszechświata to uważam, że nawet ja miałabym szansę na posadę w branży kosmicznej.
Ni chybi biorą wszystkich.
©kaczka
(...)
Poszliśmy do kina zażyć popkultury.
Zobaczyć tę popkulturę już trzy tygodnie po premierze, w sali hojnie obsianej popcornem, użyźnionej nachos o smaku czosnkowym, spływającej irygacją litrowych napojów ze słomką, to rzecz tak niewiarygodnie nieprawdopodobna, że do teraz drżę z podniecenia i z trudem trafiam palcami w klawisze.
I jeszcze w dodatku film taki życiowy, że człowiek nie może się powstrzymać, roni łzy wzruszenia i dosala sobie mimochodem wiadro kukurydzy, bo reżyser tak udatnie scharakteryzował ludzkość, że aż za serce ściska.
Otóż leci ta ludzkość kolonizować nową planetę, leci tak siedemnasty lub siedemsetny rok. Przygotowywali się do tej misji przez dekady. Siedem lat im zostało. Na pokładzie dwa tysiące zakonserwowanych osadników. Czyli, tak jakby, wożą się po tym kosmosie z zamrożoną wsią Dwikozy (powiat sandomierski).
I co robią? Na dźwięk karaoke z mijanej, podejrzanej planety w ciągu pięciu minut zmieniają zdanie zarzucają wszystkie dotychczasowe plany i protokoły i decydują się osiedlić tam, gdzie usiądą.
Oczywiście (uwaga! spojler!) siadają na Obcych, bo Sigurney rozwlekła ich po całym wszechświecie.
Ale Obcy z pikseli to już nie ta finezja w porównaniu z pierwszymi częściami, gdy Ridley lepił ich z plasteliny, bakelitu i bitumitu.
Rzecz jasna są flaki, krew, wydzieliny oraz wydaliny rozmazane po ścianach i ekranie, ale w siódmym roku macierzyństwa trudno mnie w tym temacie zaskoczyć i zrobić tak, żebym się szczerze wzdrygnęła.
Nie zdziwiło mnie też przesadnie, że ludzkość gdy tylko wysiadła na tej nowej planecie natychmiast zaczęła snuć plany typu: tu postawimy supermarket, a tu gabinet odnowy biologicznej, i macając wszystko gołymi łapami z miejsca rozlazła się samotnie po krzakach, a to na siku, a to na papierosa.
Wysyłanie w tę podróż załogi, której zbiorowe IQ nie przekraczało (spojler! nieuniknione użycie czasu przeszłego) IQ naszego tostera, uzasadnia przewodnią myśl produkcji, że jako ludzkość nie zasługujemy na drugą szansę. Że o pierwszej nie wspomnę.
Ale film ten ma też bardzo pozytywne przesłanie, maleńki zdroik optymizmu.
Otóż jeśli kapitan statku kosmicznego, który przed chwilą dowiedział się, że Fassbender jest nieśmiertelnym psychopatą grającym na fujarce i produkującym genetyczne hybrydy w wilgotnej i zagrzybionej (ha!) piwnicy, jeśli tenże kapitan, który stracił najpierw statek, a potem swoją załogą wykarmił Obcych, lezie z własnej woli do tej piwnicy za Fassbenderem i wierzy Fassbenderowi na słowo, że nic go tam nie zeżre (spojler! a jednak zeżarło)...
No więc, jeśli taki człowiek został wybrany do misji przetransportowania wsi Dwikozy (powiat sandomierski) na drugi koniec wszechświata to uważam, że nawet ja miałabym szansę na posadę w branży kosmicznej.
Ni chybi biorą wszystkich.
©kaczka