[4 Oct 2017]
(…)
Zaiste.
Są rzeczy, które człowiek robi na trzeźwo, a wcale na to nie wygląda.
To musiał być jakiś proces myślowy zagłuszany bębenkiem Biskiwta, długością przypominający szlak kolei transsyberyjskiej, a zawiłością sieć metra w Pekinie, gdyż inaczej, skąd i jak przyszłoby mi do głowy, że nadajemy się z Norweskim i przydatkami na weekendową imprezę wyjazdową, pod tytułem: Muzykowanie z Montessorianami.
Zamieniłam się zatem prawdopodobnie z fistaszkiem na rozum i wpłaciłam wpisowe.
Poniekąd usprawiedliwia mnie to, że nie zauważyłam załącznika z planem imprezy, a kiedyśmy go otwarli dzień przed podróżą to już było za późno żeby uciec.
Acz nie za późno, żeby się rozpłakać.
Jako, że w naszym domu tradycja aktywnego muzykowania ogranicza się do słuchania dwóch płyt, z których jedna to The Best of Elmo, druga to The Best of Disney, ambicje organizatorek przedwsięzięcia (w sobotę wystawimy Carmina Burana, a w niedzielę Cztery Pory Roku w wersji orkiestralnej) trochę nas speszyły.
Strategicznie, acz ograniczeni pracą zawodową, przybyliśmy na miejsce (Dom Rekolekcyjny imienia Drzwi w Wittenberdze skrzyżowany z siedzibą Lokalnego Związku Hodowców Bydła i Trzody Chlewnej) w piątek po kolacji (cel uświęca środki), tuż po wieczornych zajęciach chóru, tak by od razu zabarykadować się w pokoju i nie musieć z nikim integracyjnie śpiewać.
Dzieci usnęły, a my dla odwagi odkapslowaliśmy dwie przemycone, miniaturowe puszki [1] z alkoholem rozlewając je do łazienkowych kubków przeznaczonych do mycia zębów.
Jak na koloniach!
(Puszki producent okrasił wizerunkiem tęczowego jednorożca i fakt, że je nabyłam dobitnie świadczy, że moja percepcja rzeczywistości wymaga stuningowania po ostatnich zderzeniach z rzeczywistością.)
Albo wręcz przeciwnie.
O poranku, w sobotę, okazało się, że z sali prób widać ponętny plac zabaw, więc cała gromada montessoriańskich dzieci stała odwrócona do dyrygentów plecami, z nosami przyklejonymi do szyb, podczas gdy rodzice pląsali śpiewając na głosy.
Pod powiekami, na wieki, zostanie mi taka klatka: dwudziestu ojców trzymających się za ręce wije się w kółeczku i te ręce unosi ku niebu, śpiewając przy tym barytonem: Our love is strong, the life goes on.
Bardzo w tej konkretnej chwili unikałam wzroku Norweskiego, więc wypalił mi jedynie kilka dziur w czole, na plecach i nieznacznie osmalił brwi.
(Węszę, że Montssorianie mają jakąś niezdrową skłonność ku śpiewom kanonów i przypuszczam, że przy takim rozłożeniu edukacyjnych akcentów prawdopodobnie Biskwit w nowej placówce nie nauczy się pisać i czytać, ale za to posiądzie umiejętność nucenia Panie Janie w rozdwojeniu na szesnaście głosów, co kiedyś pozwoli mu wygrać Erefen got talent!).
W międzyczasie popełniłam błąd nakazując kontestującej sens imprezy Dyni pójść natychmiast-bo-mnie-zaraz-szlag-trafi socjalizować się z grupą rówieśniczą. Nie przyszło mi do głowy, że w tym nastroju Dynia dołączy do grona nastolatków-kontestatorów muzycznego weekendu i zostanie wybrana na wiceprzewodniczącą oraz skarbnika opozycji.
Opozycja schowawszy się w krzakach pobrała maczety i zamiast grać na metalofonach strugała oszczepy. Zanim ich odnaleźliśmy i pod przymusem odprowadziliśmy na lekcje kompozycji orkiestralnej udało im się nastrugać tyle, że przynajmniej komitet organizacyjny powinien obawiać się snajperów i o swoje życie.
Po pierwszych przesłuchaniach Norweskiego wyrzucono z sekcji Beat Box (za duża pojemność płuc) i wyproszono z chóru rodziców (za mała pojemność płuc). Norweski spędził zatem cały poranek czniając muzykę i szukając zen na slackline. Kilka razy znalazł go na tej linie Biskwit, więc wiadomo, zen Norweskiego diabli wzięli, ale wtedy to Biskwit odzyskiwał zen, więc świat jakoś utrzymywał swoją homeostazę.
[Dochodzę do wniosku, że w życiu naszej rodziny zen ma stałą, ograniczoną objętość i kto wstanie wcześniej (Biskwit), lub kto tupie mocniej (Biskwit), lub kto potrafi sobie najwięcej uszarpać (Biskwit) ten ma.]
Po pierwszych przesłuchaniach mnie przesunięto do sekcji Malen und Basteln, gdzie do moich obowiązków należało rozmnożenie trzech mikroskopijnych korkociągów na dwadzieścioro dzieci i przekonanie ich, że półgodzinne borowanie przelotowej dziury w grubym jak ramię konarze jest fascynującą rozrywką, a jeszcze fajniejsze od niej jest wielogodzinne czekanie na swoją kolejkę. Widząc, że tracę publiczność na rzecz 'wraźmy sobie w oko wypalarkę do drewna' tudzież 'przyklejmy Kleofasa do siedzenia klejem stolarskim', porwałam młotek i gwóźdź i pogwałciwszy montssoriańską zasadę odnajdowania przyjemności w czynnościach upiornie monotonnych, wykonałam w ciągu pięciu minut czterdzieści otworów w konarach, tak aby młodzież zanim się pozabija, przedśmiertnie wykonała instrument muzyczny z gałęzi i kapsli. Z niewiadomych powodów wcale to nie uszczęśliwiło naszpani prowadzącej.
Drugi raz podpadłam Montessorianom za sprawą Biskwita.
Jako, że pierwszego dnia na zajęciach dla swej grupy wiekowej (imitowanie radosnych kucyków, śpiewanie na trzy głosy oraz pszepani, Lorencjusz nie zdążył do toalety) Biskwit gardził mą obecnością, bawił się znakomicie i był o krok od zostania gwiazdą socjometryczną, uznałam, że na kolejną imprezę Biskwit może udać się sam.
- Pa pa. Całus. Idę się zdrzemnąć.
(A słabo spałam, bo dzieliłam tapczan z Biskwitem, który ćwiczył rytmikę na mojej śledzionie.)
- Tak, mamusiu, do zobaczenia po zajęciach.
Nie zdążyłam nawet spojrzeć na poduszkę, gdy u moich drzwi wyrosła zatroskana delegacja rodziców z wiadomością: Biskwit BARDZO tęskni (a mową ciała i laserem wzroku dodawali: tylko wyrodne matki porzucają swoje dzieci).
O, Mario, w swej naiwności przypuszczałam, że przynajmniej twoi naśladowcy będą się znać na odmianach tęsknoty i są wyposażeni w detektory bullshitu.
Biskwit, dziecina, która od chwili narodzin zna drogę do komody z konfiturą i otworzy każdy jej nawet zassany wek (a konkretnie znajdzie kogoś kto mu ten wek otworzy), na widok przyspawanych do rodziców pięciolatków ssących pierś albo kciuki, uznał, że coś go omija i po prostu wyegzekwował.
Matkę w weku.
Najbardziej oszustnymi, wybrakowanymi, samowysychającymi łzami jakie można sobie tylko wyobrazić.
(Zaiste, jeśli tak będziemy przechodzić okres adaptacji do nowej placówki, to realistycznie oceniam, że adaptacja ta nastąpi tuż przed maturą. Moich prawnuków. Szczególnie, że Biskwit nie jest fanem mej pracy zarobkowej, gdyż przez nią musi uczęszczać, śpiewać na głosy, wykłócać się o kotlety i sikać w miejscach publicznych. Biskwit ma poczucie, że to wszystko kradnie mu czas, który mógłby poświecić na jedzenie czipsów, bekanie i malowanie na ścianach wywrotowych haseł.)
Nietrudno sobie wyobrazić, jak radosnym musiałam być kucykiem i z jakim entuzjazmem śpiewałam na trzy głosy. I co niecenzuralnego podpowiadały mi głosy w mej głowie.
W tym czasie głos sumienia Biskwita – co nie dziwi – milczał. Bo zawsze milczy albo coś tam od czasu do czasu mamrocze pod nosem.
Trzeci raz podpadłam Montessorianom, gdy rzuciłam się jak wygłodzony kucyk do stolika z ekologicznie wegańską biosałatą, nie zważając, żeśmy jeszcze nie odśpiewali czterdziestu strof pieśni przedobiedniej na siedem głosów.
Za czwartym razem podpadłam wszystkim zrzeszonym i niezrzeszonym, również za sprawą Biskwita.
Była to sekcja wieczornych kołysanek dla najmłodszych.
Na środku podłogi ustawiono otwarte źródła ognia, wokół ułożono poduszki, a potem odśpiewano najbardziej antykołysankową pieśń o krwiożerczym tygrysie. Wszystkie dziateczki pobrały z tego dodatkową porcję energii, której część postanowiły zainwestować w karierę żywych pochodni. Jedynie Biskwit, zgodnie z regulaminem sesji, jako jedyny z zebranych na sali usnął przy ostatniej zwrotce.
Niosłam go tak na rękach, przezornie już odzianego w pidżamkę, przez szpaler rodziców gaszących entuzjazm i gorejące ubranka na swoich dzieciach i czułam się wyjątkowo niepopularna.
Ostatecznie Carmina wypadła z planu. Vivaldi wystąpił pod postacią bryku w wersji na kilka fletów szkolnych, gitarę, trąbkę, dziwne południowoamerykańskie pudełko wydające rzewne dźwięki oraz kontrabas. O dziwo, Vivaldi był nawet rozpoznawalny.
Dynia partycypowała na scenie w grupowej, in statu nascendi kompozycji na dwanaście metalofonów, a jej rola polegała na robieniu bdzynk w odpowiednim momencie, raz na siedem minut, czyli dwa razy podczas występu.
Biskwit był najradośniejszym kucykiem na scenicznym padoku i rżał na trzy głosy. Nieustannie. Nawet wtedy, gdy nie wymagała tego rola.
Mnie i Norweskiego oddelegowano do sprzątania.
Według niezależnych pamiętników naszych dziateczek oprócz zebrania dwudziestu ton kasztanów, najbardziej ekscytującą częścią imprezy było to:
To, czyli piętrowe łóżko.
[1] Potem okazało się, że Dom Rekolekcyjny miał zasobną piwnicę win, którą można było osuszać wrzucając odliczony pieniądz do skarbonki lub na tacę.
Gdybyśmy o tym wiedzieli odpowiednio wcześnie, zapewne publicznie zaśpiewalibyśmy z Norweskim te Cztery Pory na siedemnaście głosów przygrywając sobie na grzebieniach. I nikt by nas nie powstrzymał.
©kaczka
(…)
Zaiste.
Są rzeczy, które człowiek robi na trzeźwo, a wcale na to nie wygląda.
To musiał być jakiś proces myślowy zagłuszany bębenkiem Biskiwta, długością przypominający szlak kolei transsyberyjskiej, a zawiłością sieć metra w Pekinie, gdyż inaczej, skąd i jak przyszłoby mi do głowy, że nadajemy się z Norweskim i przydatkami na weekendową imprezę wyjazdową, pod tytułem: Muzykowanie z Montessorianami.
Zamieniłam się zatem prawdopodobnie z fistaszkiem na rozum i wpłaciłam wpisowe.
Poniekąd usprawiedliwia mnie to, że nie zauważyłam załącznika z planem imprezy, a kiedyśmy go otwarli dzień przed podróżą to już było za późno żeby uciec.
Acz nie za późno, żeby się rozpłakać.
Jako, że w naszym domu tradycja aktywnego muzykowania ogranicza się do słuchania dwóch płyt, z których jedna to The Best of Elmo, druga to The Best of Disney, ambicje organizatorek przedwsięzięcia (w sobotę wystawimy Carmina Burana, a w niedzielę Cztery Pory Roku w wersji orkiestralnej) trochę nas speszyły.
Strategicznie, acz ograniczeni pracą zawodową, przybyliśmy na miejsce (Dom Rekolekcyjny imienia Drzwi w Wittenberdze skrzyżowany z siedzibą Lokalnego Związku Hodowców Bydła i Trzody Chlewnej) w piątek po kolacji (cel uświęca środki), tuż po wieczornych zajęciach chóru, tak by od razu zabarykadować się w pokoju i nie musieć z nikim integracyjnie śpiewać.
Dzieci usnęły, a my dla odwagi odkapslowaliśmy dwie przemycone, miniaturowe puszki [1] z alkoholem rozlewając je do łazienkowych kubków przeznaczonych do mycia zębów.
Jak na koloniach!
(Puszki producent okrasił wizerunkiem tęczowego jednorożca i fakt, że je nabyłam dobitnie świadczy, że moja percepcja rzeczywistości wymaga stuningowania po ostatnich zderzeniach z rzeczywistością.)
Albo wręcz przeciwnie.
O poranku, w sobotę, okazało się, że z sali prób widać ponętny plac zabaw, więc cała gromada montessoriańskich dzieci stała odwrócona do dyrygentów plecami, z nosami przyklejonymi do szyb, podczas gdy rodzice pląsali śpiewając na głosy.
Pod powiekami, na wieki, zostanie mi taka klatka: dwudziestu ojców trzymających się za ręce wije się w kółeczku i te ręce unosi ku niebu, śpiewając przy tym barytonem: Our love is strong, the life goes on.
Bardzo w tej konkretnej chwili unikałam wzroku Norweskiego, więc wypalił mi jedynie kilka dziur w czole, na plecach i nieznacznie osmalił brwi.
(Węszę, że Montssorianie mają jakąś niezdrową skłonność ku śpiewom kanonów i przypuszczam, że przy takim rozłożeniu edukacyjnych akcentów prawdopodobnie Biskwit w nowej placówce nie nauczy się pisać i czytać, ale za to posiądzie umiejętność nucenia Panie Janie w rozdwojeniu na szesnaście głosów, co kiedyś pozwoli mu wygrać Erefen got talent!).
W międzyczasie popełniłam błąd nakazując kontestującej sens imprezy Dyni pójść natychmiast-bo-mnie-zaraz-szlag-trafi socjalizować się z grupą rówieśniczą. Nie przyszło mi do głowy, że w tym nastroju Dynia dołączy do grona nastolatków-kontestatorów muzycznego weekendu i zostanie wybrana na wiceprzewodniczącą oraz skarbnika opozycji.
Opozycja schowawszy się w krzakach pobrała maczety i zamiast grać na metalofonach strugała oszczepy. Zanim ich odnaleźliśmy i pod przymusem odprowadziliśmy na lekcje kompozycji orkiestralnej udało im się nastrugać tyle, że przynajmniej komitet organizacyjny powinien obawiać się snajperów i o swoje życie.
Po pierwszych przesłuchaniach Norweskiego wyrzucono z sekcji Beat Box (za duża pojemność płuc) i wyproszono z chóru rodziców (za mała pojemność płuc). Norweski spędził zatem cały poranek czniając muzykę i szukając zen na slackline. Kilka razy znalazł go na tej linie Biskwit, więc wiadomo, zen Norweskiego diabli wzięli, ale wtedy to Biskwit odzyskiwał zen, więc świat jakoś utrzymywał swoją homeostazę.
[Dochodzę do wniosku, że w życiu naszej rodziny zen ma stałą, ograniczoną objętość i kto wstanie wcześniej (Biskwit), lub kto tupie mocniej (Biskwit), lub kto potrafi sobie najwięcej uszarpać (Biskwit) ten ma.]
Po pierwszych przesłuchaniach mnie przesunięto do sekcji Malen und Basteln, gdzie do moich obowiązków należało rozmnożenie trzech mikroskopijnych korkociągów na dwadzieścioro dzieci i przekonanie ich, że półgodzinne borowanie przelotowej dziury w grubym jak ramię konarze jest fascynującą rozrywką, a jeszcze fajniejsze od niej jest wielogodzinne czekanie na swoją kolejkę. Widząc, że tracę publiczność na rzecz 'wraźmy sobie w oko wypalarkę do drewna' tudzież 'przyklejmy Kleofasa do siedzenia klejem stolarskim', porwałam młotek i gwóźdź i pogwałciwszy montssoriańską zasadę odnajdowania przyjemności w czynnościach upiornie monotonnych, wykonałam w ciągu pięciu minut czterdzieści otworów w konarach, tak aby młodzież zanim się pozabija, przedśmiertnie wykonała instrument muzyczny z gałęzi i kapsli. Z niewiadomych powodów wcale to nie uszczęśliwiło naszpani prowadzącej.
Drugi raz podpadłam Montessorianom za sprawą Biskwita.
Jako, że pierwszego dnia na zajęciach dla swej grupy wiekowej (imitowanie radosnych kucyków, śpiewanie na trzy głosy oraz pszepani, Lorencjusz nie zdążył do toalety) Biskwit gardził mą obecnością, bawił się znakomicie i był o krok od zostania gwiazdą socjometryczną, uznałam, że na kolejną imprezę Biskwit może udać się sam.
- Pa pa. Całus. Idę się zdrzemnąć.
(A słabo spałam, bo dzieliłam tapczan z Biskwitem, który ćwiczył rytmikę na mojej śledzionie.)
- Tak, mamusiu, do zobaczenia po zajęciach.
Nie zdążyłam nawet spojrzeć na poduszkę, gdy u moich drzwi wyrosła zatroskana delegacja rodziców z wiadomością: Biskwit BARDZO tęskni (a mową ciała i laserem wzroku dodawali: tylko wyrodne matki porzucają swoje dzieci).
O, Mario, w swej naiwności przypuszczałam, że przynajmniej twoi naśladowcy będą się znać na odmianach tęsknoty i są wyposażeni w detektory bullshitu.
Biskwit, dziecina, która od chwili narodzin zna drogę do komody z konfiturą i otworzy każdy jej nawet zassany wek (a konkretnie znajdzie kogoś kto mu ten wek otworzy), na widok przyspawanych do rodziców pięciolatków ssących pierś albo kciuki, uznał, że coś go omija i po prostu wyegzekwował.
Matkę w weku.
Najbardziej oszustnymi, wybrakowanymi, samowysychającymi łzami jakie można sobie tylko wyobrazić.
(Zaiste, jeśli tak będziemy przechodzić okres adaptacji do nowej placówki, to realistycznie oceniam, że adaptacja ta nastąpi tuż przed maturą. Moich prawnuków. Szczególnie, że Biskwit nie jest fanem mej pracy zarobkowej, gdyż przez nią musi uczęszczać, śpiewać na głosy, wykłócać się o kotlety i sikać w miejscach publicznych. Biskwit ma poczucie, że to wszystko kradnie mu czas, który mógłby poświecić na jedzenie czipsów, bekanie i malowanie na ścianach wywrotowych haseł.)
Nietrudno sobie wyobrazić, jak radosnym musiałam być kucykiem i z jakim entuzjazmem śpiewałam na trzy głosy. I co niecenzuralnego podpowiadały mi głosy w mej głowie.
W tym czasie głos sumienia Biskwita – co nie dziwi – milczał. Bo zawsze milczy albo coś tam od czasu do czasu mamrocze pod nosem.
Trzeci raz podpadłam Montessorianom, gdy rzuciłam się jak wygłodzony kucyk do stolika z ekologicznie wegańską biosałatą, nie zważając, żeśmy jeszcze nie odśpiewali czterdziestu strof pieśni przedobiedniej na siedem głosów.
Za czwartym razem podpadłam wszystkim zrzeszonym i niezrzeszonym, również za sprawą Biskwita.
Była to sekcja wieczornych kołysanek dla najmłodszych.
Na środku podłogi ustawiono otwarte źródła ognia, wokół ułożono poduszki, a potem odśpiewano najbardziej antykołysankową pieśń o krwiożerczym tygrysie. Wszystkie dziateczki pobrały z tego dodatkową porcję energii, której część postanowiły zainwestować w karierę żywych pochodni. Jedynie Biskwit, zgodnie z regulaminem sesji, jako jedyny z zebranych na sali usnął przy ostatniej zwrotce.
Niosłam go tak na rękach, przezornie już odzianego w pidżamkę, przez szpaler rodziców gaszących entuzjazm i gorejące ubranka na swoich dzieciach i czułam się wyjątkowo niepopularna.
Ostatecznie Carmina wypadła z planu. Vivaldi wystąpił pod postacią bryku w wersji na kilka fletów szkolnych, gitarę, trąbkę, dziwne południowoamerykańskie pudełko wydające rzewne dźwięki oraz kontrabas. O dziwo, Vivaldi był nawet rozpoznawalny.
Dynia partycypowała na scenie w grupowej, in statu nascendi kompozycji na dwanaście metalofonów, a jej rola polegała na robieniu bdzynk w odpowiednim momencie, raz na siedem minut, czyli dwa razy podczas występu.
Biskwit był najradośniejszym kucykiem na scenicznym padoku i rżał na trzy głosy. Nieustannie. Nawet wtedy, gdy nie wymagała tego rola.
Mnie i Norweskiego oddelegowano do sprzątania.
Według niezależnych pamiętników naszych dziateczek oprócz zebrania dwudziestu ton kasztanów, najbardziej ekscytującą częścią imprezy było to:
To, czyli piętrowe łóżko.
[1] Potem okazało się, że Dom Rekolekcyjny miał zasobną piwnicę win, którą można było osuszać wrzucając odliczony pieniądz do skarbonki lub na tacę.
Gdybyśmy o tym wiedzieli odpowiednio wcześnie, zapewne publicznie zaśpiewalibyśmy z Norweskim te Cztery Pory na siedemnaście głosów przygrywając sobie na grzebieniach. I nikt by nas nie powstrzymał.
©kaczka
Nie da sie ukryc prowadzicie fascynujace pelne przygód zycie.Wina niewypitego żal. Pozdrawiam bardzo ciepło.Marlena
ReplyDeleteEj nie, no teraz to juz pobilas wszelkie rekordy. A raczej pobiliscie, razem z Norweskim, którego cierpien eeeeee, to znaczy zaslug, absolutnie nie mozna umniejszac (our love is strong :)))))
ReplyDeleteZe wy to przezyliscie, chwala pani Montessori na wysokosciach! I jeszcze masz sile pisac! Czapki z glów Kaczko, czapki z glów. Serio. Na cos takiego czlowiek jest zdolny porwac sie WYLACZNIE dla dobra swych dziatek.
Czy ja dobrze widze: Frei Ceit!
ReplyDeleteO raju, rzeczywiscie! :D :D :D
DeleteDo łez. Zwizualizowałam sobie Wasz weekend i będę odtwarzać. pwenie nie raz. (Our love is strong:-)) oj tak.
ReplyDeleteNic dziwnego, że kazali sobie wpłacić wpisowe. Tyle atrakcji... Idę przemyśleć to w kątku, bo sama relacja mnie ogłuszyła a bezpośredni uczestnicy to chyba budzą się w nocy z jękiem.
ReplyDeletePamiętniczki! Walizki!! <3
ReplyDeletePod koniec wakacji byliśmy w sąsiedniej wsi na koncercie Strachy na Lachy (z okazji stulecia OSP, czymejcie mnie). I Piątek zasnął! 30 kroków od sceny, zaraz za kordonkiem porykującej młodzieży. Że też nie wpadłam na to, żeby ubrać go w piżamę.
To są walizki??? A ja zachodziłam w głowę, co tam robiły kolorowe R2D2. Za dużo (za mało?) wina...
DeleteJarecka. Może to była bardzo, bardzo, bardzo głęboka wewnętrzna emigracja? Taka reakcja na szok ekhhmm kulturowy?
DeleteKaczko - jak to się robi? Jak rzucić się w wir przygody i przyciągać tak urocze absurdy codzienności? I nie mów że wystarczy wpisowe. Albo dziecko w placówce edukacyjnej. Bo u mnie to jakoś nie działa. A łaknę.
ReplyDeleteJa Ci naprawdę współczuję, moje zebrania w I klasie to przy tym wszystkim pikus! Nawet dwutygodniowy czas adaptacji Kasi w swojej placówce to była bułka z masłem, bo nikt mi nie kazał śpiewać i to o zgrozo bez wspomagania!!
ReplyDeletePS. Zajrzyj na mail :)