[372]

[14 Sep 2017]

(…)
Było to tak.
Norweski zobowiązał się zapisać dziecko do szkolnej świetlicy.
W tym celu pozyskał z urzędu ryzę druków i formularzy do wypełnienia.
Wypełnione urzędalia poparł papierowym akordeonikiem dodatkowych zaświadczeń, okazał drzewo genealogiczne, wyciął z kartofla zestaw pieczątek, zaoferował wgląd w historię chorób dziedzicznych rodu, przedstawił kartę badań stomatologicznych, sporządził wykres naszych dochodów i trzysta razy podpisał się w różnych kratkach.
Urząd zassał to wszystko jak potwór z bagien i nie wypluł żadnego szkieletu informacji zwrotnej.
Takoż pierwszego poranka obowiązku szkolnego panowała w naszym domu atmosfera histerycznego napięcia. Na godzinę przed rozpoczęciem lekcji nadal nie było wiadomo, czy dziecko dostało miejsce w przechowalni i na której półce.
Potwór z bagien był nieuchwytny, gdyż, jak opowiadał w skrzynce głosowej, zażywa wakacji i można do niego pisać na Baden Baden.
Na piętnaście minut przed rozpoczęciem lekcji kolejka do sekretariatu w Ofiarach Holocaustu przypominała kilometrażem te czasy, gdy to mieszkańcom kraju ościennego wydzielano salceson na kartki, który to mogli sobie oni schłodzić zimną wojną i owinąć w żelazną kurtynę.
W skrzydle świetlicy naszpanie podkreślały w rozmowie swój zawodowy profesjonalizm, ale nieszczególnie mogły pomóc, bo były oddziałem oddelegowanym do peklowania dzieci porannych.
Same zresztą zmagały się z próbą zinwentaryzowania swoich podopiecznych.
Podopieczni, jako żywo, przypominali pasażerów trzeciej klasy Titanica w próbie ewakuacji z tonącego okrętu.
Pomyślałam tedy, że wrócę w samo południe i łokciami niezłomnej matki Polki przetrę dziecku szlak ku świetliczanej szczęśliwości.
Gdy wróciłam, szkoła nadal stała w tym samym miejscu, choć wydawało się, że napierająca na nią masa przyszłości narodu przesunie ją albo złoży w kostkę siłą powakacyjnej adrenaliny.
Przebiłam się przez tłum oczekujących na swe cherubięta protoplastów i uderzyłam do pierwszych drzwi świetlicy, gdzie naszpani nie miała na liście mego dziecka, ale mogła zaofiarować przepis na cynaderki, bo się nim akuratnie dzieliła z inną naszpanią. Współrzędne Dyni odnalazłam dopiero w czwartych drzwiach, gdzie tamtejsza naszpani wyjęła z kieszeni fragment starej koperty, na którym faktycznie stało nasze rodowe nazwisko, ale, że jest ono najpospolitszym przymiotnikiem oraz chyba jednym z najpopularniejszych nazwisk po tej stronie Odry, trudno powiedzieć, czy nie był to przypadek i czy faktycznie chodziło o Dynię, a nie o rozmiar komody albo, oceniając po wyglądzie koperty, o jakiegoś byłego absolwenta Ofiar. Lekką ręką, rocznik '86.
- Gott sei Dank! Co za ulga! - zwierzyłam się bardzo wylewnie naszpani. - Gdyż o poranku ja się tak straszliwie bałam, takie mną targały niepokoje, obawy i lęki, że...
Tu nie zdążyłam dokończyć, że te obawy dotyczyły wyłącznie potencjalnego braku miejsca w obiekcie opiekuńczym, bo naszpani wdepnęła mi w słowo, przytuliła do piersi i zaczęła tłumaczyć, że to normalne, że czuję te obawy, że dzieci wykazują niesłychane zdolności adaptacyjne i znoszą rozstania lepiej niż rodzice, i że idea świetlicyzmu ma w placówce tysiącletnią tradycję, a ja odtąd powierzam swoje potomstwo doświadczonej i wykwalifikowanej kadrze specjalistów. W międzyczasie pojawiła się w drzwiach kolejna naszpani, którą moja naszpani odesłała niecierpliwym gestem i teatralnym szeptem: Oddal się Bettino, gdyż ja tu terapeutyzuję przypadek matki z lękiem separacyjnym.
W tym momencie do świetlicy wpadła Dynia wniesiona przez czterech kolegów (piąty niósł jej teczkę), rzuciła mi w locie jakiś nędzny ochłap powitania, zaanektowała miejscówkę i oświadczyła łaskawie, że mogę ją odebrać za miesiąc albo przynajmniej po obiedzie ze sznycla i kartoflanej brei.
- A za te sznycle pani zapłaciła? - zaczęła drążyć temat naszpani trochę jakby straumatyzowana falą uderzeniową Dyni i jej towarzyszy.
- Mąż zapłacił! - skłamałam i odważnie wytrzymawszy podejrzliwe spojrzenie naszpani uznałam, że pora się i matczyną pępowinę zwijać.
Byłam pewna, że nie zapłacił, bo z faktów odcedzonych ze strumienia wulgaryzmów, które Norweski emitował kilka dni wcześniej wynikało, że system elektronicznego zamawiania szkolnego kateringu przekierowywał go z fantazją i z uporem na stronę Domu Spokojnej Starości i do dziś nie wiadomo, ile sznycli i właściwie komu zasponsorował tam Norweski.
Wróciłam po Dynię po sznyclach. Igrała w gigantycznym pałacu Barbie zrobionym przed dwudziestu laty z rakotwórczego plastiku i wyposażonym w elektryczną (!) windę. Z wrodzoną dyplomacją, subtelnie i między wierszami Dynia powiedziała mi, że katering Herr Fritza robi lepsze sznycle niż ja.
Ze sznyclem w panierce to ja nie wygram.
A do tego jeszcze ta winda!
(...)
Na odchodne naszpani wręczyła mi plik formularzy, których wypełnienie umożliwić miało autoryzowane odbieranie dziecka przez osoby postronne.
Wypełniłam je gorliwie i przykazałam dziecku oddać je w profesjonalne ręce naszpań.
Wczoraj znalazłam je ugniecione w kulkę na dnie plecaka.
Nie muszę dodawać, że osoby postronne mimo tego odbierały dziecko.



(...)
Kwestia nieopłaconego sznycla powróciła bumerangiem już następnego dnia, po tym, gdy nieroztropnie wręczyliśmy komplet dokumentów aplikacyjnych szkolnej sekretarce. Szkolna sekretarka przyjęła dokumenty i wysłała je pocztą prawdopodobnie do Bundestagu. Tymczasem cała grupa świetlicowa musiała, jak cierpko wyjaśniła mi w telefonie naszpani, odkładać dla Dyni ze swych porcji po kartoflu, a to i tak było za mało, bo czy pani sobie wyobraża, ile pani dziecko potrafi zjeść, pani kaczko?
(Tak. Dynia weszła właśnie w jakiś kolejny etap akcelerowanego wzrostu i na kolację to, na przykład, zjada bochen chleba obłożony dla wygody całą lodówką.)
- I dlaczego to nie mnie oddała pani ten wniosek o sznycel? - wpadła w nerwowy rezonans naszpani.
Nie wiem!
Może dlatego, że na wniosku stało, że można go zostawić w sekretariacie?
A może dlatego, że skoro naszpani jest jedyną depozytariuszką wniosków o obiady i skoro widzi mnie pierwszy raz na oczy i wie, że przez internet nikt jeszcze niczego z Herr Fritzem nie załatwił to może założyć, że ten sznycel, po który wyciąga ręce moje dziecko jest nieopłacony i zapobiec tragedii, czyli temu, że Dynia zje wszystkie kartofle i wszystkie sznycle, a gdy zabraknie prowiantu to zacznie nadgryzać współosadzonych.



(…)
Francuskie, akredytowane laboratorium nadesłało mi siedemset stron urzędowych, oficjalnych raportów ze zleconych analiz.
Siedemset stron Comic Sansem.

(...)
W tym roku mija ponoć siedemdziesiąta rocznica katastrofy w Roswell.
Boże, jak ja jakoś dosadnie ostatnio rozumiem, co musieli przeżywać ci kosmici w zderzeniu z ziemską logiką.

©kaczka
21 comments on "[372]"
  1. Comic Sansem? Milion stron? No nie wierzę. Już nie chcę wiedzieć, co się tam zadzieje z ptaszkami, akcentami, umlautami i inną menażerią (wybrać zależnie od języka).
    Taki sam kłopot mam, jeśli chodzi o wulgaryzmy Norweskiego. W moich oczach jest to ucieleśnienie Ordnungu przemieszanego z wzorcową Kindersztubą (doceńcie rzeczowniki wielka literą) oraz ostoja spokoju aż po granice niezrozumialości. I żeby jakieś internetowe przekierowania miały to zburzyć?
    Świat się kończy.

    ReplyDelete
    Replies
    1. Do momentu spotkania z tym raportem bylam przekonana, ze to niemozliwe, aby Comic Sansem zapisac wzor matematyczny. Och, jak bardzo sie mylilam! Nawet logarytm istnieje w Comic Sansie i ciekawe, czy wystrugano go na zlecenie Francuzow?
      A Norweski, tak! Jest oceanem spokojnosci, ale czasem i w nim sie przelewa i powie: SZAJSE :P

      Delete
  2. Potwór z bagien Baden Baden zawladnal moja wyobraznia :D
    (bo te siedemset stron Comic Sansem staram sie wypierac)

    U mojego dziecka tez pamietam pojawila sie w podstawówce mozliwosc zamawiania stolówkowego menu przez internet. Znaczy, na kartce sie pojawila, na Mitteilung sformulowanym z duma, pompa i fajerwerkiem.
    Jednakowoz w praktyce nie udalo sie zamówic niczego, nikomu i nigdy.
    Takze ten. Moze taka narodowa tradycja.

    ReplyDelete
    Replies
    1. U mnie w fabryce tez jest taka opcja, ale cokolwiek z trzech opcji zamowisz to zawsze i tak dostajesz sznycel z frytkami.
      Po siodmym sznyclu, ktory mial byc sufletem z carpaccio, poddajesz sie i idziesz po bulke do piekarni :P

      Siedemset stron urzedowego dokumentu Comic Sansem. Oczy mi krwawia.

      Delete
  3. Ach! solidaryzuję się.
    w tym tygodniu wykonaliśmy jako spółka rodzicielska:
    - zapisanie trójki dzieci na obiady przy czym jedno jest w innym budynku niż dwójka i jednak jedzą
    - zapisanie do świetlicy pierwszaka, zanabycie dlań świetlicowej wyprawki,
    - zapisanie Średniaczki na świetlicę incydentalną, czyli jak musi poczekać na kółko, kółko dziś, o czekaniu powiadomiła nas dziś o 7
    - byłam we wtorek na zebraniach dwóch równocześnie i mimo to wiem, co i komu zapłacić,
    - byłam w środę na zebraniu jednym i radzie rodziców i tylko z tego ostatniego żadnych konkluzji,
    - mimo zebrań jakoś dzieci na basen dostarczyliśmy i odebraliśmy, tylko jedno siedziało tam ciut dłużej, ale szczęśliwe jak prosię w deszcz, bo dostało zgodę na grę w telefonie i kupno czegoś w basenowym bufecie (a tam o dziwo domowe mufinki i wyciskane soki i koktajle),
    - oprawiłam milion wypożyczonych podręczników, bo poziom straszności, gdyby nosili nieoprawione przerasta potwora z bagien,
    - przedszkolak mimo wszystko trafia do przedszkola i nawet coś mu opłaciliśmy, o upoważnienie pani nie pyta, powiedziała, że spokojnie poczeka aż wypełnię
    Szkoła we wrześniu w zasadzie wypełnia cały dzień, ale w wolnych lukach kończymy remont i pracujemy. Ta praca to strasznie bruździ :)

    ReplyDelete
    Replies
    1. jessssu, Cypisek... chyle kapelusza, normalnie szacun trzy razy. Serio.
      Praca zapewne troche w tym bruzdzi, wierze ;)))

      Delete
    2. Spocilam sie od samego czytania!
      Szapoba, Cypis!
      Oraz musze... swietlicowa wyprawka???!!! A coz to?

      Delete
  4. Stołówkowe sznycle uber alles. Na pewno ponad kuchnię matki. Moje robaczki w tym roku zdecydowały, że stołują się w domu, ale czekam na rozwój wypadków, bo w ubiegłym roku u progu października Michaś zapragnął jednak stołówkowego jedzenia. Nie analizowałam przesadnie, które pozycje z menu tak go urzekły.

    ReplyDelete
    Replies
    1. Te analize to dla swietospokojnosci i ja zostawilabym Jamiemu Oliverowi.
      Tym bardziej, ze Dynia zje wszystko, a Biskwit wlasnie oglosil strajk glodowy i odmawia jedzenia poza domem, jak argumentuje 'z tesknoty za ukochana mamusia'. (Gluche, miarowe uderzenia w tle to ja. Wale glowa o sciane.)

      Delete
  5. A używanie Comic Sansa w oficjalnych dokumentach może być objawem zmiany pokoleniowej na stanowiskach pracy.

    ReplyDelete
    Replies
    1. Niestety.
      Dziele biuro ze zmiana pokoleniowa i zmiana czesto komunikuje sie ze mna w funkcji chat, chociaz siedzi na przeciwko.
      Doceniam, moze nie chce mi przeszkadzac, gdy czytam siedemset stron Comic Sansem.

      Delete
  6. Kosmici z Roswel nie musieli powtarzać przedszkola i podstawówki będąc już po trzydziestce, więc co oni tam wiedzą o życiu na Ziemi.

    ReplyDelete
    Replies
    1. Nic nie przygotowaloby kosmitow na to, co sie dzieje na Ziemi. Nie ma takiego programu miedzyplanetarnych korepetycji!

      Delete
  7. Comic Sans Forever.....
    Zaczynam miec tiki nerwowe czy koafiury zakupione dla Dyni w ramach prezentu za 3 tygodnie beda jeszcze dobre....

    ReplyDelete
    Replies
    1. Koafiury, czy krynoliny?
      To tylko mnie rozszerza sie glowa do granicy rychlej eksplozji :P
      Ojacie, faktycznie, widzimy sie lada moment! Co mi przypomina, zem nie napisala o weselu :P

      Delete
    2. Ojacie.... Krynoliny rzecz jasna... Co dowodzi, że zamieszkałam już permanentnie w alternatywnej wersji jaźni.

      O weselu? Jakim weselu? :-P

      Delete
  8. Ach, ta piękną germańska biurokracja zakończona spektakularna rozp...ukliną i degrengoladą oraz zmyłkowym żądaniem dodatkowych 500 formularzy drobnym drukiem. Nie tęsknię. Współczuję. Dyni się nie dziwię, sznycle ze świni to jest uber-jedzenie!

    ReplyDelete
    Replies
    1. 500 formularzy, a kazdy z pieczatka! Inna pieczatka :P

      Delete
    2. Że zacytuje panią od Meldezettel z Urzędu dla Nietamtejszych: "Tu u nas formularz BEZ pieczątki to tylko kartka papieru" (pani była w trakcie onanizowania się naszymi dokumentami z pieczątkami różnych kształtów i rozmiarów więc żartowała sobie).

      W świetle nadciągającego Brexitu, doniesieniach o błyskotliwych akcjach Home Office jednak czasem trochę tęsknię za biurokracją zapobiegawczą wyposażająca obcokrajowców w papierki z pieczątka.

      Delete
  9. #łączącsięwbólu - właśnie podnoszę wzrok znad entej ankiety szkolnej: "jak wg ciebie powinniśmy oceniać twoje dziecko?"....

    ReplyDelete
    Replies
    1. Wybrnelas? :P
      Nie wiem, czy potrafilabym udzielic odpowiedzi :PPP

      Delete