[21 Apr 2017]
(...)
(...)
Jako że cały niemiecki romantyzm roztrwonili Goethe do spółki z Hardenbergiem, nic dziwnego, że dla reszty narodu został tylko pragmatyzm.
A Norweski to już w ogóle po ten pragmatyzm wracał do kolejki, lekko licząc, osiemset czterdzieści osiem razy. (Liczbę tę ekstrapoluję na podstawie ilości standardowych przebiegów Norweskiego po darmową dolewkę soku z żurawiny w Ikei.)
Zatem, gdy Norweski mówi ‘Mam dla ciebie niespodziankę’ to może to być oczywiście wszystko, ale raczej tak bardziej coś między kompletem brązowych męskich sznurowadeł a wyciętym z gazety kuponem na bezpłatny kartonik soku z żurawiny, objętość 200 mililitrów.
Takoż zachwiał mi się światopogląd i musiał mocno przytrzymać się stołu, by nie osunąć się w omdleniu na podłogę, gdy pewnego dnia Norweski po triumfalnym ‘Mam dla ciebie niespodziankę’ okazał plik biletów lotniczych.
- Sztohholm? – zapytałam naówczas, gdy dotarłam do koordynatów. – Ale dlaczego akurat Sztokholm?
(Logika podpowiadała, że może mieć to związek z dostępnością płynnej żurawiny.)
- Chciałem, żeby było ciepło i bezpiecznie. – odpowiedział Norweski.
Byłam, wróciłam, mogę wypowiedzieć się w obu kwestiach.
Adidasy Norweskiego przymarzły mu podczas wysiadania z samolotu do płyty lotniska.
Natomiast, gdy nocą obudziła mnie cisza spadających, tłustych jak kacze pióra płatków śniegu, gdy wymknęłam się z hotelu narzuciwszy kurtkę na pidżamę i gdy na sąsiednim skwerze zaczęłam wydeptywać na nietkniętym ludzką stopą śniegu fantazyjne mandale to już po kilku minutach razem ze mną zaczął ten skwerek dyskretnie okrążać policyjny radiowóz. I na tej podstawie, wysoce oceniam swoje bezpieczeństwo w Sztokholmie o godzinie 3:45 nad ranem.
To była dobra podróż.
Tuż przed wyjściem z domu Hauptcioteczki Biskwit rozbił sobie nos i po samodzielnym zatamowaniu krwotoku przy użyciu rękawa swojej bluzki oraz całokształtu mojej odzieży stawiliśmy się na lotnisku wyglądając jak Wladimir Kliczko, jego trener i ekipa towarzysząca po dziesiątej rundzie na ringu.
Kwestia krwotoku i usuwania plam krwi odwróciła naszą uwagę od troskliwie hodowanego przez Dynię lęku przed lataniem.
Ponieważ post-romantyczny, niemiecki pediatra poradził Dyni na te lęki, żeby ‘wzięła się w garść’ (nie ukrywam rozczarowania, gdyż liczyłam raczej na receptę na twarde narkotyki), Dynia – o dziwo - wzięła się w garść w czym, zasadniczo najbardziej pomogło jej siedem kilogramów tic-taców z wolnocłowego.
(Cena siedmiu kilogramów tic-taców to zaprawdę promil kosztów oficjalnej psychoterapii, którą usilnie zalecała nam Lufthansa po ostatnim locie Dyni (WE ALL GONNA DIE!!!!), więc wychodzi na to, żeśmy jeszcze nawet zaoszczędzili.)
Biskwit wziął nowy kraj szturmem. Skrótem przez hotelowy bufet.
Po pierwszym śniadaniu wycieczka emerytowanych amerykańskich nauczycielek ochrzciła Biskwita mianem ‘rozkosznego generała MacArthura’, podczas gdy wycieczka emerytowanych włoskich geodetów obstawiała raczej ‘milutkiego Mussoliniego’. Biskwitowi było wszystko jedno, co o nim mówią, byleby miał wyłączność na kontener z jajkami ugotowanymi na twardo i nielimitowany dostęp do książęcych parówek.
(W Sztokholmie toaletowe biogazy są paliwem dla środków komunikacji publicznej, zatem już po jednym Biskwicim śniadaniu ludność śmiało mogła rozważać podróż nawet do Linköping.)
Biskwit zaskoczył nas wielokrotnie podczas tej wyprawy. Choćby wtedy, gdy w skupieniu, przez ponad pół godziny słuchał narracji z przewodnika audio opisującego mijane pośród kanałów zabytki.
Dodajmy, bo to istotne dla rozmiarów naszego dysonansu, że ta narracja była po fińsku.
Rzecz jasna, podróż z nieletnimi wyznacza nieprzewidywalne kierunki zwiedzania.
Samoistnie odpadło tedy muzeum Nobla (Norweski), muzeum Abby (ja), ale za to zażyliśmy bliskich kontaktów ze skandynawską literaturą dziecięcą i jej artefaktami, wiemy, w którym sklepie mają najlepszy wybór Godis na wagę i potrafimy wymienić z pamięci lokalizację czterdziestu toalet publicznych w centrum miasta. W wyniku negocjacji wspartych argumentami natury wysokokalorycznej udało nam się z cherubiętami pobieżnie obejrzeć wyżęty z wody okręt Wasa.
Tu, już po wyjściu, trzeba nam było wymieniać się notatkami, sprawdzać fakty i tkać gobelin historii z mocno rwanych wątków. W międzyczasie Biskwit próbował bowiem bezcześcić zwłoki złożone w gablotach, a Dynia uparła się, by samodzielnie zdobyć odznakę Wzorowego Zwiedzającego, co wymagało wypełniania formularzy i gwałtownego przemieszczania się pomiędzy sześcioma piętrami.
W Sztokholmie Dynia dobrowolnie napisała książkę o swoich przygodach, dzięki miejscowej walucie wciągnęła się w dodawanie i odejmowanie powyżej dwudziestu oraz nauczyła się kilku szwedzkich słów i zwrotów (głównie tych, które w ojcowskim narzeczu oznaczają coś zupełnie innego). Przyznaję, przez moment poczułam mistyczne uniesienie, ekstazę home-schoolingu, ale szczęśliwie (dla nas wszystkich) moją uwagę zajęły intensywne badania terenowe odmian kultowych cukierków Polly.
W ostatnim dniu, na sielankę wakacji podniosła rękę reprezentantka linii lotniczych, która jak Rejtan rzuciła się między nas a drzwi samolotu, żądając opłaty za wózek. Zdziwiło nas to szalenie, bo nikt niczego od nas wcześniej nie oczekiwał, a już na pewno nie w koronach. Być może dlatego, że spacerówka Biskwita jest najpaskudniejszym wytworem niemieckiej myśli technologicznej, którego kolor oraz ogólny stan sanitarny przyprawia o mdłości i ludzkość zwykle woli udawać, że nie widzi tego upadku moralnego na czterech, cholernie nieskrętnych kółkach? Reprezentantka była jednakoż pierwszy dzień w pracy i czuła – doskonale rozumiem – imperatyw. No, ale jakże to! – wyraziłam ubolewanie nad cherlawą konsekwencją SASu. – W jedną stronę płacić? W drugą nie płacić? I jeszcze płacić milionkrotność aktualnej rynkowej wartości pojazdu? (Serio, widywalam bezdomnych, którzy przewozili swój dobytek bardziej luksusowymi spacerówkami!). I tak pewnie stałybyśmy na tym lotnisku do teraz, zastanawiając się, co zrobić, ale reprezentantka nagle się wycofała. Norweski twierdzi, że to przez bagienne wyziewy z wózka. Ja natomiast bardziej skłaniam się ku teorii, że zaniepokoiło ją, że znudzony dyskusją Biskwit wlazł do pojemnika do mierzenia bagażu podręcznego i zaczął od niechcenia wyginać rękami stalowe pręty.
Wchodząc do domu Hauptcioteczki Biskwit potknął się o próg i tym razem podbił sobie oko.
Kliczko.
Runda jedenasta.
©kaczka
(...)
(...)
Jako że cały niemiecki romantyzm roztrwonili Goethe do spółki z Hardenbergiem, nic dziwnego, że dla reszty narodu został tylko pragmatyzm.
A Norweski to już w ogóle po ten pragmatyzm wracał do kolejki, lekko licząc, osiemset czterdzieści osiem razy. (Liczbę tę ekstrapoluję na podstawie ilości standardowych przebiegów Norweskiego po darmową dolewkę soku z żurawiny w Ikei.)
Zatem, gdy Norweski mówi ‘Mam dla ciebie niespodziankę’ to może to być oczywiście wszystko, ale raczej tak bardziej coś między kompletem brązowych męskich sznurowadeł a wyciętym z gazety kuponem na bezpłatny kartonik soku z żurawiny, objętość 200 mililitrów.
Takoż zachwiał mi się światopogląd i musiał mocno przytrzymać się stołu, by nie osunąć się w omdleniu na podłogę, gdy pewnego dnia Norweski po triumfalnym ‘Mam dla ciebie niespodziankę’ okazał plik biletów lotniczych.
- Sztohholm? – zapytałam naówczas, gdy dotarłam do koordynatów. – Ale dlaczego akurat Sztokholm?
(Logika podpowiadała, że może mieć to związek z dostępnością płynnej żurawiny.)
- Chciałem, żeby było ciepło i bezpiecznie. – odpowiedział Norweski.
Byłam, wróciłam, mogę wypowiedzieć się w obu kwestiach.
Adidasy Norweskiego przymarzły mu podczas wysiadania z samolotu do płyty lotniska.
Natomiast, gdy nocą obudziła mnie cisza spadających, tłustych jak kacze pióra płatków śniegu, gdy wymknęłam się z hotelu narzuciwszy kurtkę na pidżamę i gdy na sąsiednim skwerze zaczęłam wydeptywać na nietkniętym ludzką stopą śniegu fantazyjne mandale to już po kilku minutach razem ze mną zaczął ten skwerek dyskretnie okrążać policyjny radiowóz. I na tej podstawie, wysoce oceniam swoje bezpieczeństwo w Sztokholmie o godzinie 3:45 nad ranem.
To była dobra podróż.
Tuż przed wyjściem z domu Hauptcioteczki Biskwit rozbił sobie nos i po samodzielnym zatamowaniu krwotoku przy użyciu rękawa swojej bluzki oraz całokształtu mojej odzieży stawiliśmy się na lotnisku wyglądając jak Wladimir Kliczko, jego trener i ekipa towarzysząca po dziesiątej rundzie na ringu.
Kwestia krwotoku i usuwania plam krwi odwróciła naszą uwagę od troskliwie hodowanego przez Dynię lęku przed lataniem.
Ponieważ post-romantyczny, niemiecki pediatra poradził Dyni na te lęki, żeby ‘wzięła się w garść’ (nie ukrywam rozczarowania, gdyż liczyłam raczej na receptę na twarde narkotyki), Dynia – o dziwo - wzięła się w garść w czym, zasadniczo najbardziej pomogło jej siedem kilogramów tic-taców z wolnocłowego.
(Cena siedmiu kilogramów tic-taców to zaprawdę promil kosztów oficjalnej psychoterapii, którą usilnie zalecała nam Lufthansa po ostatnim locie Dyni (WE ALL GONNA DIE!!!!), więc wychodzi na to, żeśmy jeszcze nawet zaoszczędzili.)
Biskwit wziął nowy kraj szturmem. Skrótem przez hotelowy bufet.
Po pierwszym śniadaniu wycieczka emerytowanych amerykańskich nauczycielek ochrzciła Biskwita mianem ‘rozkosznego generała MacArthura’, podczas gdy wycieczka emerytowanych włoskich geodetów obstawiała raczej ‘milutkiego Mussoliniego’. Biskwitowi było wszystko jedno, co o nim mówią, byleby miał wyłączność na kontener z jajkami ugotowanymi na twardo i nielimitowany dostęp do książęcych parówek.
(W Sztokholmie toaletowe biogazy są paliwem dla środków komunikacji publicznej, zatem już po jednym Biskwicim śniadaniu ludność śmiało mogła rozważać podróż nawet do Linköping.)
Biskwit zaskoczył nas wielokrotnie podczas tej wyprawy. Choćby wtedy, gdy w skupieniu, przez ponad pół godziny słuchał narracji z przewodnika audio opisującego mijane pośród kanałów zabytki.
Dodajmy, bo to istotne dla rozmiarów naszego dysonansu, że ta narracja była po fińsku.
Rzecz jasna, podróż z nieletnimi wyznacza nieprzewidywalne kierunki zwiedzania.
Samoistnie odpadło tedy muzeum Nobla (Norweski), muzeum Abby (ja), ale za to zażyliśmy bliskich kontaktów ze skandynawską literaturą dziecięcą i jej artefaktami, wiemy, w którym sklepie mają najlepszy wybór Godis na wagę i potrafimy wymienić z pamięci lokalizację czterdziestu toalet publicznych w centrum miasta. W wyniku negocjacji wspartych argumentami natury wysokokalorycznej udało nam się z cherubiętami pobieżnie obejrzeć wyżęty z wody okręt Wasa.
Tu, już po wyjściu, trzeba nam było wymieniać się notatkami, sprawdzać fakty i tkać gobelin historii z mocno rwanych wątków. W międzyczasie Biskwit próbował bowiem bezcześcić zwłoki złożone w gablotach, a Dynia uparła się, by samodzielnie zdobyć odznakę Wzorowego Zwiedzającego, co wymagało wypełniania formularzy i gwałtownego przemieszczania się pomiędzy sześcioma piętrami.
W Sztokholmie Dynia dobrowolnie napisała książkę o swoich przygodach, dzięki miejscowej walucie wciągnęła się w dodawanie i odejmowanie powyżej dwudziestu oraz nauczyła się kilku szwedzkich słów i zwrotów (głównie tych, które w ojcowskim narzeczu oznaczają coś zupełnie innego). Przyznaję, przez moment poczułam mistyczne uniesienie, ekstazę home-schoolingu, ale szczęśliwie (dla nas wszystkich) moją uwagę zajęły intensywne badania terenowe odmian kultowych cukierków Polly.
W ostatnim dniu, na sielankę wakacji podniosła rękę reprezentantka linii lotniczych, która jak Rejtan rzuciła się między nas a drzwi samolotu, żądając opłaty za wózek. Zdziwiło nas to szalenie, bo nikt niczego od nas wcześniej nie oczekiwał, a już na pewno nie w koronach. Być może dlatego, że spacerówka Biskwita jest najpaskudniejszym wytworem niemieckiej myśli technologicznej, którego kolor oraz ogólny stan sanitarny przyprawia o mdłości i ludzkość zwykle woli udawać, że nie widzi tego upadku moralnego na czterech, cholernie nieskrętnych kółkach? Reprezentantka była jednakoż pierwszy dzień w pracy i czuła – doskonale rozumiem – imperatyw. No, ale jakże to! – wyraziłam ubolewanie nad cherlawą konsekwencją SASu. – W jedną stronę płacić? W drugą nie płacić? I jeszcze płacić milionkrotność aktualnej rynkowej wartości pojazdu? (Serio, widywalam bezdomnych, którzy przewozili swój dobytek bardziej luksusowymi spacerówkami!). I tak pewnie stałybyśmy na tym lotnisku do teraz, zastanawiając się, co zrobić, ale reprezentantka nagle się wycofała. Norweski twierdzi, że to przez bagienne wyziewy z wózka. Ja natomiast bardziej skłaniam się ku teorii, że zaniepokoiło ją, że znudzony dyskusją Biskwit wlazł do pojemnika do mierzenia bagażu podręcznego i zaczął od niechcenia wyginać rękami stalowe pręty.
Wchodząc do domu Hauptcioteczki Biskwit potknął się o próg i tym razem podbił sobie oko.
Kliczko.
Runda jedenasta.
©kaczka
Jesteście niesamowici! Moja bujna (jak mi się zdawało) wyobraźnia, poddała się tym razem i ..... ja bym to wszystko chciała zobaczyć na żywo :)
ReplyDeleteMoze National Geographic uslyszy i zaproponuje nam cykliczny program dokumentalny? Choc nie obrazilabym sie, gdyby Meryl Streep zagrala mnie w udanej adaptacji! :)
DeleteHa! Byliście w Junibacken :)
ReplyDeleteI dobrze, ze juz wrociliście, no i w jednym kawałku. A Norweski brawo! My rok temu WE DWOJE spędziliśmy bosko czas w Londynie... znów bym się gdzieś wybrała:)
Wrzuć zdjęcie Dyniowej książki!
A Biskwita zapiszcie na jakieś zawody silaczy <3
Bylismy! Zazylismy nawet Story Train. Dynia celebrowala w nim pomniejszy strach przed lataniem, a Biskwit bardzo chcial dolaczyc do Karlssona z Dachu. Norweski sie obrazil, ze zaklocamy mu przekaz i probowal zalapac sie na nadprogramowy przelot, ale personel wykazal sie podejrzliwoscia i odmowil.
DeleteNa marginesie, tubylczy znajomi, z ktorymi spedzilismy jeden dzien opowiadali, ze Junibacken organizuje eventy dla doroslych. Takie przedbozonarodzeniowe, pracowe wyjscia polaczone z kolacja.
W czasie kazdej podrozy we czworke nadchodzi ten moment, gdy zaczynam krzyczec, ze to juz ostatni raz, ze chrzanie, ze wiecej juz z nimi nigdzie nie pojade, ze to jak sie zachowuja przechodzi ludzkie pojecie... a potem zapominam i znow wpadam w pulapke :-)
Dzieci mają cudowne wyczucie, kiedy najlepiej rozwalić sobie łeb... ;-)
ReplyDelete... puscic pawia albo poluzowac inne zwieracze!
DeleteJesteś w doskonałej formie Kaczko! Yen wstęp od romantyków do ikeowskiej żurawiny położył mnie jak ten Kliczko!
ReplyDelete😂
I wiesz, postanowiłam na nasze wakacje nie brać wózka. Rozpoczęłam trening wydolnościowy i przeglądam dziatki do drugiej wsi na plac zabaw. Myślisz, że to ma szanse się udać?
Zieciunio to dzielny chlop, wiec jak Wroz Maciej wywrozam wam powodzenie. Biskwit natomiast, ze przypomne pewna droge przez las, jest pelen dobrych checi, ale raczej krotkodystansowych i upierdliwie chce zwisac wylacznie z matki. Bycie gorylica we mgle to juz nie na moje zdrowie. Tu na miejscu Biskwit uzywa hulajnogi, wchodzi w nadswietlna i mam przenajswietszy spokoj, ale wpuscic Biskwita na hulajnodze w obcym miescie...
DeleteMy nieśmiało, od czasu do czasu, nie pakujemy wózka. Ale wtedy pakujemy rowerek biegowy i jakoś to leci. Choć trochę niższa jestem od noszenia Wojciecha...
DeleteOch, prezenty - niespodzianki w moim związku niosą ze sobą zawsze dreszczyk emocji. Dość wspomnieć przywiezioną specjalnie dla mnie znad morza na Śląsk latarnię morską na tealighty. Latarnię wysoką ma pół metra i pstrokatą niczym pisanki Jareckiej <3 I jak tu dumnemu wręczającemu powiedzieć, że ów artefakt jest ździebko szpetny, nie urażając męskiej dumy?!
ReplyDeleteE.
Jakiz to figlarny Kupidyn postrzelil amanta, ze ten wlokl przez cala Polske latarnie morska!?! Czy latarnia miala jakies inne funcje oprocz dekoracyjnych? Zeby Norweski mi taka latarnie to musialaby byc przynajmniej otwieraczem do butelek albo pojemnikiem na spinacze!
DeletePrzez pewien czas służyła za docisk do luźnej wtyczki zasilacza od laptopa. Więc jakieś praktyczne było!
DeleteE.
Probuje to sobie wyobrazic! Pisac z latarnia morska w tle! Sienkiewicz bylby sie rozplakal!
DeleteO drogi Kliczko w chmurze bio-gazów w upadku moralnym na czterech, cholernie nieskrętnych kółkach! O Gorylico we mgle! O Norweski w żurawinie i wzorowa Dynio!- jakże tęskniłam. Przeczytałam dwa razy i na tym zapewne się nie skończy. Pan Sierotka wychynął ze swej gawry z pytaniem co się stało, tak niepokojące odgłosy zadławienia śmiechem wydawałam przy czytaniu.
ReplyDeleteA myslalam, ze Pan Sierotka juz przywykl!
DeletePpwiem ci ze wczuwam sie w ten wozek. Wyczyscilam dzis krzeselko samochodowe mojej cudnej Belle ktora jechala 11 godzin z rozstrojem zoladka. Nie wiem czy jedna butelka wina przywroci mnie do rownowagi psychicznej po tym doswiadczeniu. A.4latek siostry przyjechal na chrzciny z ospa a.wrocil do domu ze zlamana reka. Nie.moge sie.doczekac az oni.beda mieli wlasne dzieci a my bedziemy sie tylko przygladac...
ReplyDeletePs. W Krasiczynie probowali nam policzyc za lozeczko niemowlece w pokoju 50zl ZA NOC. Zabilismy ich smiechem
DeleteW Krasiczynie chyba im sie cos poluzowalo na zwojach. Nie zebym byla stala bywalczynia hotelowa, ale gdziekolwiek musialam przystanac z niemowleciem tam zawsze bez problemu i za darmo wstawiano lozeczko turystyczne. A teraz to juz trzeba oplacac normalny szezlong dla Dyni, a i spanie z Biskwitem w jednym lozku to bardziej wojna terytorialna nizli odpoczynek :-)
DeleteA z wozkiem, ktory widzialas na wlasne oczy jest u nas tak, ze jesli tylko go wyczyszcze, co wymaga zsynchronizowania warunkow meteo i innych okolicznosci towarzyszacych to natychmiast, tego samego dnia ktos obleje go kawa, nasypie don kilka ton gruzu, a potem po calosci rozsmatuje musztarde i poprawi maslem. Poddalam sie.
Kwiczę, parskam... jak ja się zachowuję? No ale tu nie mozna inaczej. :-) Uwielbiam.
ReplyDeleteDygam sploniona!
DeleteNareszcie pojawił się nowy wpis😀. Bo steskniona zagladalam tu nader często w licznym zapewne towarzystwie . Czy urazowosc biswiciego lica w domu Hauptcioteczki to jakis znak? Urok rzucila czy co? I tak myślę czy czasem celowo zmienliscie linie lotnicze skoro zalecenia co do terapii Dyniowej zostały w eterze? Bo Lufthansa mogla oglosic ze ma za wielu pasażerów i zastosowac wariant ostatnio szeroko komentowany😊
ReplyDeleteHa! Nie pytalam Norweskiego, ale podejrzewam, ze przyczyna wyboru SAS byla jakas nagla promocja. Nie bez znaczenia, ze w landzie u Hauptcioteczki nie bylo w tym czasie ferii, wiec przewoznicy nie czuli presji podnoszenia cen pod sufit. Jednakoz w ramach tej promocji kazde z nas moglo zabrac jedynie osiem kilogramow bagazu podrecznego. To wykluczalo zabranie w podroz dwudziestu osmiu rumakow, siedemnastu ksiazek i hulajnogi :)
DeletePssst! Ja tez mysle, ze dom Hauptcioteczki cos nawiedza :)
Czy Tobie nie nudzą się moje komentarze? Bo w zasadzie pod każdą notką piszę: "Piękna historia". A co ja poradzę, że każda jest piękna?
ReplyDeleteO nie nie!!! Bardziej obawiam sie, ze zniechece cie piszac co i rusz: tak mi mow! mow mi tak! :*
DeleteA juz przez milisekunde myslalam, ze polecicie bez potomstwa :D
ReplyDeleteCos jest w obcych walutach, Grudka w Pradze zaczela liczyc do 10 w trzech narzeczach i to nie na raz.
Oraz, wybacz ze tak publicznie zapytam, ale...ale...skoro toalety publiczne, czy tzn. ze Biskwit juz pozegnal sie z pieluchami?
No jakze to! Sami? A o czym wtedy bylaby notka na blogu? :-)
DeleteBiskwit pozegnal sie z pieluchami pierwszego dnia w przedszkolu. Od trzech miesiecy prowadze dosc nerwowe zycie toaletowego sapera.
Brawo Grudka! Biskwit liczy w jednym, ale za to od osmiu do dwudziestu. Mniejsze i wieksze liczby kompletnie Biskwita nie interesuja.
Kaczko, koloryzujesz nieprzyzwoicie. Chciałabym poznać europejskie miasto, gdzie w centrum jest chociaż 10 łatwych do znalezienia publicznych toalet! (nie liczę gościnnych występów w restauracjach)
ReplyDeleteAaaaaaa! To ja przepraszam. Restauracyjno-kawiarniane tez uwazam za publiczne :-)
DeleteSztokholm jest bardzo przyzwoity pod wzgledem ulicznych toalet (cena 5-10 SEK, mozna placic innymi walutami, a w jednej wydaje mi sie, ze nawet karta! Zreszta mozliwosci placenia karta w porownaniu z obyczajami w RFN to niebo a ziemia. W niektorych lokalach, na przyklad, mozna placic wylacznie karta.) Przy jednej z publicznych toalet widzialam rurke do darmowego pompowania kol rowerowych i wozkowych. Moze to tez forma wykorzystania biogazow? :P
Kaczko, jak zwykle - przepadam :-)
ReplyDeleteA niestrudzony Biskwit uruchomil moje wspomnienia! :-D Niezapomniana wymiana szkolna ze Szwecja: Wracamy przez Sztokholm, gdzie mamy jeden nocleg w hostelu. Na sniadanie szwedzki stol (jedno z pierwszych zderzen ze swiatem Zachodu) i wskazowka naszego nauczyciela: dzieci kochane zrobcie sobie kanapki na 16 godzinna droge powrotna do ojczyzny, tyle sie w tym hostelu jedzenia marnuje. Wypchalismy sobie wiec nim kieszenie, plecaki i buty (wczesniej wyjawszy z nich slome) i kompletnie nie rozumielismy oburzenia obslugi hostelu na nasz plan...
PS. Pisze to dla naszej profesor od literatury, prof. Dobijanki (nazwisko autentyczne), ktora dostawala zawalu przy probach laczenia Goethe z romantyzmem. Pani profesor: Tak, czuwam ;-))
arbuz b.d.
Arbuzie!
DeleteWymienialas sie szkolnie ze Szwecja?! Och!
(I czy kanapek wystarczylo?)
Tlumaczac sie ze swoich wyborow... przylozylam do tego romatyzmu kryterium mikrobiologiczne. Zakontraktowal gruzlice ze skutkiem smiertelnym? Znaczy romantyk :)
Kaczko, mysle, ze Twoj argument przekonalby i prof. Dobijanke :-))
DeleteA Goethe faktycznie pod koniec zycia troche dramatyzowal z romantyczna :-)
A ze Szwecja sie w liceum wymienialismy. Tluklismy sie tam nocnym Przemysl- Swinoujcie, promem bez kabin sypialnych i trzema pociagami, a Szwedzi do nas przylatywali.
My chowalismy darmowe kanapki pod pacha, a oni skazeni domowa prohibicja wykupywali u nas caly alkohol z dyskotek ;-)) Taka edukacyjna wymiana ;-))
arbuz b.d.
Poruszylas wspomnienia. Przypomnialo mi sie, ze moja szkola podstawowa byla tuz obok hotelu, w ktorym zatrzymywaly sie szwedzkie szkolne wycieczki. Pamietam lekcje wychowania obywatelskiego, ktorych trescia byla duma narodowa i zakaz zblizania sie do budynku, z ktorego mlodociani kapitalisci ciskali w gawiedz owocami egzotycznymi typu banan lub pomarancza. Cos mi tam tez pod czaszka lupie, ze byla jakas odpowiedzialnosc zbiorowa, bo kolega Rafal przyniosl spod tego hotelu pomarancze i nie tylko publicznie musial ja wyrzucic do kosza w gescie pogardy dla kapitalizmu, nie tylko otrzymal kare cielesna (!) (Boze, mroki sredniowiecza!), ale odwolano przez to andrzejkowa dyskoteke.
DeleteBosz... coz za mroki komunizmu! I to sie dzialo w szkole!
DeleteKolega Rafal pewnie do konca zycia nie zje juz zadnej pomaranczy...
arbuz b.d.
Ja doskonale rozumiem Biskwita z tą fińską narracją. Słucham fińskiego radia http://www.radiopooki.fi/ i wiesz, jakie to cudowne uczucie nic nie rozumieć, ale to kompletnie? Plus covery wszystkiego po fińsku. Reklamy. Polecam i ściskam,
ReplyDeleteA
Ha! Dobrodziejstwo radia internetowego sprawia, ze ja dla odmiany wrzucam sobie islandzkie albo koreanskie! Poki mi rodzina nie przelaczy na tubylcze :)
DeleteIde poszukac finskiego.
Czy ta dziewczynka z ksiazeczki na dolnym srodkowym zdjeciu ma 6 posladków ?!
ReplyDeleteSokole oko! Podpis pod obrazkiem brzmi: Jonatan har tre rumpor, co zaiste da sie przetlumaczyc na: Jonatan ma trzy zadki. Niestety nie wiem, jakie to mialo znaczenie dla akcji powiesci, bo musialam biec dalej, ledwie zdazylam zrobic zdjecie. A zrobilam je ku pamieci, bo o dziwo, jakos zapomnialam jak naturalnie Szwedzi podchodza do wszystkich okolofizjologicznie tematow.
DeleteO, na przyklad tu, https://vimeo.com/147304055 gdzie Dolores nie bez wysilku wydala :P Biskwit i Dynia radowaly sie tym przypadkowo obejrzanym filmem nadzwyczajnie.
No to, ze tak powiem, doopa ;) Nie dowiemy sie jakie to pokretne wygibasy DNA obdarzyly Jonatana trzema zadkami!
DeleteTak, spolecznosciom pólnocy ten temat jest dziwnie bliski, ale nawet tutaj u nas (w sensie pln. Niemcy) pamietam taki program dla dzieci, w którym jednym z bohaterów byla kukielkowa wielka kupa, mówiaca, i z oczami, z muchami "fruwajacymi" nad nia na wbitych drucikach... Na imie jej bylo Klugscheißer.
Żartujesz?
DeleteNie żartujesz?
Wyobraźnia mi pogalopowała w stronę przedstawienia 4 D. Nie polecam.
Ale ze kto, ja czy Kaczka? Ja nie. Kupa byla. Wielka kupa.
DeleteSiedziala na szafeczce takiej. A obkok pani prowadzaca i zdaje sie jakis kruk-kukielka jeszcze byl. Niestety nie pomne, jaki byl tytul programu, to bylo na poczatku mej "kariery" w Niemcowni, wiec znajomosc jezyka byla na poziomie niewiele ponad chodnikiem...
Diable! To musial byc ten kruk: http://www.kika.de/siebenstein/index.html On jest wieczny.
DeleteOj nie wiem, naprawde nie pomne... Ten to Rudi, jego pamietam juz "swiadomie" ale on nie mial Kupy! Nie? No chyba ze jej obcieli etat, ze wzglegów estetycznych i edukacyjnych programu...
DeleteMoj Boze, wyprodukowali wiecej bajek z krukami? Co za nienasycony ornitologicznie narod!
DeleteA moze to? http://www.fabula-filmpuppen.de/Klugscheisser.htm
PS Zostawilam ci u Jareckiej komentarz do komentarza pod wpisem o 'podrodze' :P
Och, jak bardzo jestem niegodna czytanie tego rodzicielskiego thrillera...śmiałam się, śmiałam się tym bardziej radośnie, że mnie to już nie grozi. Fajnie wiedzieć, że inni podróżują w jeszcze cięższych warunkach:-)))
ReplyDeleteHa! Wiadomo, najfajniej, gdy ktos ma oficjalnie gorzej :-))))
DeleteOj, kaczko złociutka, kłopot z Tobą straszny... Te notki są tak gęste, że aż mnie zatyka z wrażenia i właściwie to tu widzę z tuzin tematów na dłuuugie rozkminiające pogaduchy: a to żurawinowe dializy Norweskiego, a to prezentowe szczyty (mam tu pod bokiem szkockiego mistrza w tej dziedzinie), a to śniegowa cisza, a to wyrastające spod ziemi służby, a to parady z nocnikiem w torebce, a to urazowość nieletnich (i magiczne właściwości odzieży matczynej), a to...... itd itp.... no i tak mnie zatyka i zapowietrza i popadam w stupor z tej obfitości...
ReplyDeleteEch, rzeczywiscie, kazdy watek daloby sie tu jeszcze rozwinac i dosypac dygresji, ale kiedy? Kiedy, jak doba taka nieelastyczna!
Delete