[21 Apr 2017]
(...)
(...)
Jako że cały niemiecki romantyzm roztrwonili Goethe do spółki z Hardenbergiem, nic dziwnego, że dla reszty narodu został tylko pragmatyzm.
A Norweski to już w ogóle po ten pragmatyzm wracał do kolejki, lekko licząc, osiemset czterdzieści osiem razy. (Liczbę tę ekstrapoluję na podstawie ilości standardowych przebiegów Norweskiego po darmową dolewkę soku z żurawiny w Ikei.)
Zatem, gdy Norweski mówi ‘Mam dla ciebie niespodziankę’ to może to być oczywiście wszystko, ale raczej tak bardziej coś między kompletem brązowych męskich sznurowadeł a wyciętym z gazety kuponem na bezpłatny kartonik soku z żurawiny, objętość 200 mililitrów.
Takoż zachwiał mi się światopogląd i musiał mocno przytrzymać się stołu, by nie osunąć się w omdleniu na podłogę, gdy pewnego dnia Norweski po triumfalnym ‘Mam dla ciebie niespodziankę’ okazał plik biletów lotniczych.
- Sztohholm? – zapytałam naówczas, gdy dotarłam do koordynatów. – Ale dlaczego akurat Sztokholm?
(Logika podpowiadała, że może mieć to związek z dostępnością płynnej żurawiny.)
- Chciałem, żeby było ciepło i bezpiecznie. – odpowiedział Norweski.
Byłam, wróciłam, mogę wypowiedzieć się w obu kwestiach.
Adidasy Norweskiego przymarzły mu podczas wysiadania z samolotu do płyty lotniska.
Natomiast, gdy nocą obudziła mnie cisza spadających, tłustych jak kacze pióra płatków śniegu, gdy wymknęłam się z hotelu narzuciwszy kurtkę na pidżamę i gdy na sąsiednim skwerze zaczęłam wydeptywać na nietkniętym ludzką stopą śniegu fantazyjne mandale to już po kilku minutach razem ze mną zaczął ten skwerek dyskretnie okrążać policyjny radiowóz. I na tej podstawie, wysoce oceniam swoje bezpieczeństwo w Sztokholmie o godzinie 3:45 nad ranem.
To była dobra podróż.
Tuż przed wyjściem z domu Hauptcioteczki Biskwit rozbił sobie nos i po samodzielnym zatamowaniu krwotoku przy użyciu rękawa swojej bluzki oraz całokształtu mojej odzieży stawiliśmy się na lotnisku wyglądając jak Wladimir Kliczko, jego trener i ekipa towarzysząca po dziesiątej rundzie na ringu.
Kwestia krwotoku i usuwania plam krwi odwróciła naszą uwagę od troskliwie hodowanego przez Dynię lęku przed lataniem.
Ponieważ post-romantyczny, niemiecki pediatra poradził Dyni na te lęki, żeby ‘wzięła się w garść’ (nie ukrywam rozczarowania, gdyż liczyłam raczej na receptę na twarde narkotyki), Dynia – o dziwo - wzięła się w garść w czym, zasadniczo najbardziej pomogło jej siedem kilogramów tic-taców z wolnocłowego.
(Cena siedmiu kilogramów tic-taców to zaprawdę promil kosztów oficjalnej psychoterapii, którą usilnie zalecała nam Lufthansa po ostatnim locie Dyni (WE ALL GONNA DIE!!!!), więc wychodzi na to, żeśmy jeszcze nawet zaoszczędzili.)
Biskwit wziął nowy kraj szturmem. Skrótem przez hotelowy bufet.
Po pierwszym śniadaniu wycieczka emerytowanych amerykańskich nauczycielek ochrzciła Biskwita mianem ‘rozkosznego generała MacArthura’, podczas gdy wycieczka emerytowanych włoskich geodetów obstawiała raczej ‘milutkiego Mussoliniego’. Biskwitowi było wszystko jedno, co o nim mówią, byleby miał wyłączność na kontener z jajkami ugotowanymi na twardo i nielimitowany dostęp do książęcych parówek.
(W Sztokholmie toaletowe biogazy są paliwem dla środków komunikacji publicznej, zatem już po jednym Biskwicim śniadaniu ludność śmiało mogła rozważać podróż nawet do Linköping.)
Biskwit zaskoczył nas wielokrotnie podczas tej wyprawy. Choćby wtedy, gdy w skupieniu, przez ponad pół godziny słuchał narracji z przewodnika audio opisującego mijane pośród kanałów zabytki.
Dodajmy, bo to istotne dla rozmiarów naszego dysonansu, że ta narracja była po fińsku.
Rzecz jasna, podróż z nieletnimi wyznacza nieprzewidywalne kierunki zwiedzania.
Samoistnie odpadło tedy muzeum Nobla (Norweski), muzeum Abby (ja), ale za to zażyliśmy bliskich kontaktów ze skandynawską literaturą dziecięcą i jej artefaktami, wiemy, w którym sklepie mają najlepszy wybór Godis na wagę i potrafimy wymienić z pamięci lokalizację czterdziestu toalet publicznych w centrum miasta. W wyniku negocjacji wspartych argumentami natury wysokokalorycznej udało nam się z cherubiętami pobieżnie obejrzeć wyżęty z wody okręt Wasa.
Tu, już po wyjściu, trzeba nam było wymieniać się notatkami, sprawdzać fakty i tkać gobelin historii z mocno rwanych wątków. W międzyczasie Biskwit próbował bowiem bezcześcić zwłoki złożone w gablotach, a Dynia uparła się, by samodzielnie zdobyć odznakę Wzorowego Zwiedzającego, co wymagało wypełniania formularzy i gwałtownego przemieszczania się pomiędzy sześcioma piętrami.
W Sztokholmie Dynia dobrowolnie napisała książkę o swoich przygodach, dzięki miejscowej walucie wciągnęła się w dodawanie i odejmowanie powyżej dwudziestu oraz nauczyła się kilku szwedzkich słów i zwrotów (głównie tych, które w ojcowskim narzeczu oznaczają coś zupełnie innego). Przyznaję, przez moment poczułam mistyczne uniesienie, ekstazę home-schoolingu, ale szczęśliwie (dla nas wszystkich) moją uwagę zajęły intensywne badania terenowe odmian kultowych cukierków Polly.
W ostatnim dniu, na sielankę wakacji podniosła rękę reprezentantka linii lotniczych, która jak Rejtan rzuciła się między nas a drzwi samolotu, żądając opłaty za wózek. Zdziwiło nas to szalenie, bo nikt niczego od nas wcześniej nie oczekiwał, a już na pewno nie w koronach. Być może dlatego, że spacerówka Biskwita jest najpaskudniejszym wytworem niemieckiej myśli technologicznej, którego kolor oraz ogólny stan sanitarny przyprawia o mdłości i ludzkość zwykle woli udawać, że nie widzi tego upadku moralnego na czterech, cholernie nieskrętnych kółkach? Reprezentantka była jednakoż pierwszy dzień w pracy i czuła – doskonale rozumiem – imperatyw. No, ale jakże to! – wyraziłam ubolewanie nad cherlawą konsekwencją SASu. – W jedną stronę płacić? W drugą nie płacić? I jeszcze płacić milionkrotność aktualnej rynkowej wartości pojazdu? (Serio, widywalam bezdomnych, którzy przewozili swój dobytek bardziej luksusowymi spacerówkami!). I tak pewnie stałybyśmy na tym lotnisku do teraz, zastanawiając się, co zrobić, ale reprezentantka nagle się wycofała. Norweski twierdzi, że to przez bagienne wyziewy z wózka. Ja natomiast bardziej skłaniam się ku teorii, że zaniepokoiło ją, że znudzony dyskusją Biskwit wlazł do pojemnika do mierzenia bagażu podręcznego i zaczął od niechcenia wyginać rękami stalowe pręty.
Wchodząc do domu Hauptcioteczki Biskwit potknął się o próg i tym razem podbił sobie oko.
Kliczko.
Runda jedenasta.
©kaczka
(...)
(...)
Jako że cały niemiecki romantyzm roztrwonili Goethe do spółki z Hardenbergiem, nic dziwnego, że dla reszty narodu został tylko pragmatyzm.
A Norweski to już w ogóle po ten pragmatyzm wracał do kolejki, lekko licząc, osiemset czterdzieści osiem razy. (Liczbę tę ekstrapoluję na podstawie ilości standardowych przebiegów Norweskiego po darmową dolewkę soku z żurawiny w Ikei.)
Zatem, gdy Norweski mówi ‘Mam dla ciebie niespodziankę’ to może to być oczywiście wszystko, ale raczej tak bardziej coś między kompletem brązowych męskich sznurowadeł a wyciętym z gazety kuponem na bezpłatny kartonik soku z żurawiny, objętość 200 mililitrów.
Takoż zachwiał mi się światopogląd i musiał mocno przytrzymać się stołu, by nie osunąć się w omdleniu na podłogę, gdy pewnego dnia Norweski po triumfalnym ‘Mam dla ciebie niespodziankę’ okazał plik biletów lotniczych.
- Sztohholm? – zapytałam naówczas, gdy dotarłam do koordynatów. – Ale dlaczego akurat Sztokholm?
(Logika podpowiadała, że może mieć to związek z dostępnością płynnej żurawiny.)
- Chciałem, żeby było ciepło i bezpiecznie. – odpowiedział Norweski.
Byłam, wróciłam, mogę wypowiedzieć się w obu kwestiach.
Adidasy Norweskiego przymarzły mu podczas wysiadania z samolotu do płyty lotniska.
Natomiast, gdy nocą obudziła mnie cisza spadających, tłustych jak kacze pióra płatków śniegu, gdy wymknęłam się z hotelu narzuciwszy kurtkę na pidżamę i gdy na sąsiednim skwerze zaczęłam wydeptywać na nietkniętym ludzką stopą śniegu fantazyjne mandale to już po kilku minutach razem ze mną zaczął ten skwerek dyskretnie okrążać policyjny radiowóz. I na tej podstawie, wysoce oceniam swoje bezpieczeństwo w Sztokholmie o godzinie 3:45 nad ranem.
To była dobra podróż.
Tuż przed wyjściem z domu Hauptcioteczki Biskwit rozbił sobie nos i po samodzielnym zatamowaniu krwotoku przy użyciu rękawa swojej bluzki oraz całokształtu mojej odzieży stawiliśmy się na lotnisku wyglądając jak Wladimir Kliczko, jego trener i ekipa towarzysząca po dziesiątej rundzie na ringu.
Kwestia krwotoku i usuwania plam krwi odwróciła naszą uwagę od troskliwie hodowanego przez Dynię lęku przed lataniem.
Ponieważ post-romantyczny, niemiecki pediatra poradził Dyni na te lęki, żeby ‘wzięła się w garść’ (nie ukrywam rozczarowania, gdyż liczyłam raczej na receptę na twarde narkotyki), Dynia – o dziwo - wzięła się w garść w czym, zasadniczo najbardziej pomogło jej siedem kilogramów tic-taców z wolnocłowego.
(Cena siedmiu kilogramów tic-taców to zaprawdę promil kosztów oficjalnej psychoterapii, którą usilnie zalecała nam Lufthansa po ostatnim locie Dyni (WE ALL GONNA DIE!!!!), więc wychodzi na to, żeśmy jeszcze nawet zaoszczędzili.)
Biskwit wziął nowy kraj szturmem. Skrótem przez hotelowy bufet.
Po pierwszym śniadaniu wycieczka emerytowanych amerykańskich nauczycielek ochrzciła Biskwita mianem ‘rozkosznego generała MacArthura’, podczas gdy wycieczka emerytowanych włoskich geodetów obstawiała raczej ‘milutkiego Mussoliniego’. Biskwitowi było wszystko jedno, co o nim mówią, byleby miał wyłączność na kontener z jajkami ugotowanymi na twardo i nielimitowany dostęp do książęcych parówek.
(W Sztokholmie toaletowe biogazy są paliwem dla środków komunikacji publicznej, zatem już po jednym Biskwicim śniadaniu ludność śmiało mogła rozważać podróż nawet do Linköping.)
Biskwit zaskoczył nas wielokrotnie podczas tej wyprawy. Choćby wtedy, gdy w skupieniu, przez ponad pół godziny słuchał narracji z przewodnika audio opisującego mijane pośród kanałów zabytki.
Dodajmy, bo to istotne dla rozmiarów naszego dysonansu, że ta narracja była po fińsku.
Rzecz jasna, podróż z nieletnimi wyznacza nieprzewidywalne kierunki zwiedzania.
Samoistnie odpadło tedy muzeum Nobla (Norweski), muzeum Abby (ja), ale za to zażyliśmy bliskich kontaktów ze skandynawską literaturą dziecięcą i jej artefaktami, wiemy, w którym sklepie mają najlepszy wybór Godis na wagę i potrafimy wymienić z pamięci lokalizację czterdziestu toalet publicznych w centrum miasta. W wyniku negocjacji wspartych argumentami natury wysokokalorycznej udało nam się z cherubiętami pobieżnie obejrzeć wyżęty z wody okręt Wasa.
Tu, już po wyjściu, trzeba nam było wymieniać się notatkami, sprawdzać fakty i tkać gobelin historii z mocno rwanych wątków. W międzyczasie Biskwit próbował bowiem bezcześcić zwłoki złożone w gablotach, a Dynia uparła się, by samodzielnie zdobyć odznakę Wzorowego Zwiedzającego, co wymagało wypełniania formularzy i gwałtownego przemieszczania się pomiędzy sześcioma piętrami.
W Sztokholmie Dynia dobrowolnie napisała książkę o swoich przygodach, dzięki miejscowej walucie wciągnęła się w dodawanie i odejmowanie powyżej dwudziestu oraz nauczyła się kilku szwedzkich słów i zwrotów (głównie tych, które w ojcowskim narzeczu oznaczają coś zupełnie innego). Przyznaję, przez moment poczułam mistyczne uniesienie, ekstazę home-schoolingu, ale szczęśliwie (dla nas wszystkich) moją uwagę zajęły intensywne badania terenowe odmian kultowych cukierków Polly.
W ostatnim dniu, na sielankę wakacji podniosła rękę reprezentantka linii lotniczych, która jak Rejtan rzuciła się między nas a drzwi samolotu, żądając opłaty za wózek. Zdziwiło nas to szalenie, bo nikt niczego od nas wcześniej nie oczekiwał, a już na pewno nie w koronach. Być może dlatego, że spacerówka Biskwita jest najpaskudniejszym wytworem niemieckiej myśli technologicznej, którego kolor oraz ogólny stan sanitarny przyprawia o mdłości i ludzkość zwykle woli udawać, że nie widzi tego upadku moralnego na czterech, cholernie nieskrętnych kółkach? Reprezentantka była jednakoż pierwszy dzień w pracy i czuła – doskonale rozumiem – imperatyw. No, ale jakże to! – wyraziłam ubolewanie nad cherlawą konsekwencją SASu. – W jedną stronę płacić? W drugą nie płacić? I jeszcze płacić milionkrotność aktualnej rynkowej wartości pojazdu? (Serio, widywalam bezdomnych, którzy przewozili swój dobytek bardziej luksusowymi spacerówkami!). I tak pewnie stałybyśmy na tym lotnisku do teraz, zastanawiając się, co zrobić, ale reprezentantka nagle się wycofała. Norweski twierdzi, że to przez bagienne wyziewy z wózka. Ja natomiast bardziej skłaniam się ku teorii, że zaniepokoiło ją, że znudzony dyskusją Biskwit wlazł do pojemnika do mierzenia bagażu podręcznego i zaczął od niechcenia wyginać rękami stalowe pręty.
Wchodząc do domu Hauptcioteczki Biskwit potknął się o próg i tym razem podbił sobie oko.
Kliczko.
Runda jedenasta.
©kaczka