[379]

[14 Dec 2017]

(…)

The Book of Life. Projekt okładki: Dynia, 2017

Grudzień przyniósł rozmaite rozrywki.
Przede wszystkim, w związku z nadchodzącą rocznicą narodzin Biskwita (lada minuta), squat Montessorian zażądał pisemnej inwentaryzacji życiowych osiągnięć solenizantki. Gdyż mają tak w zwyczaju, że zanim pozwolą dziateczkom rzucić się na urodzinowy tort z bio-marchewki, z bezcukru i z eko-cukinii, solenizant musi, imitując ruch planety, latać w kółko z globusem pod pachą, wokół uziemionych na dywaniku. W czasie, gdy solenizant lata, naszpani, jak Wolfram von Eschenbach z lutnią, odczytuje chwalebny życiorys.
W praktyce to oznacza, że wszystko, co napisałam o Biskwicie na blogu, Norweski musiał przetłumaczyć na niemiecki i zmieścić na czterech pocztówkach. Popycha to nasz związek ku przepaści, bo ja czuję się jak Słowacki, a Norweski za nic w świecie nie chce poczuć się jak Goethe.
Inną grudniową uciechą było gwałtowne załamanie się pogody.
Jak raz, akuratnie w dniu, w którym chór placówki Ofiar Holocaustu miał wystąpić na lokalnym, świątecznym jarmarku.
Dotknęło nas to, dlatego, iż Dynia wbrew dziedzicznym predyspozycjom uczęszcza na zajęcia chóru i należało tedy wykopać tunel w śniegu i brnąc pod wiatr w szalejącej zamieci, dostarczyć dziecko na miejsce debiutu.
Jako, że mróz skuwał lodem grzane wino, a zamieć  całkiem udatnie imitowała cukier puder na soplach z gofrów, burmistrz odstąpił chórzystom salę w ratuszu, by zaśpiewali i zagrali. Bez obawy, że śnieg ich zaknebluje, a usta przymarzną im do fletów lub ksylofonów.
Występ nieco się opóźnił, albowiem najpierw należało odśnieżyć zebranych i wyłuskać ich z kombinezonów, czapek, kalesonów, rękawic i rozwinąć z szalików, a potem odnaleźć w stercie odzieży.
(Chwalebne, że naród w tym najcieplejszym kawałku Republiki Federalnej, w którym śnieg pada raz na tysiąc lat, jest tak dobrze przygotowany na sytuacje kryzysowe. Nawet jeśli to są jedynie trzy centymetry tego śniegu.)
To, czego potem byliśmy świadkami, gdy już naszpani od chóru odgrzebała solistów spod sterty nauszników i termogetrów, utwierdziło nas w przekonaniu, że zaiste, faktycznie, niewielu ludzi ma dziedziczne predyspozycje muzyczne. I nie, w tym sezonie naszpani nie udało się zwerbować żadnej Violetty Villas. Jednocześnie po zakończeniu występu opuściliśmy widownię dzieląc głębokie przeświadczenie, że naszpani od chóru musi mieć spore doświadczenie pedagogiczne. Gdyby bowiem zamiast świeczek na baterie, wpadła na pomysł by rozdać dziateczkom po płonącym romantycznie łuczywie, to sądząc po tym, co robiły tylne rzędy chóru, straż pożarna mogłaby nie zdążyć. A burmistrz nazajutrz szukałby swoich pieczątek w smutno dymiącym pogorzelisku.
Takiego doświadczenia zabrakło Irinie - Przewodniczącej Komitetu Rodzicielskiego klasy Mastodontów.
Ta, urządziwszy świąteczne spotkanie klasowe, rozdała Mastodontom i niezmywalny klej, i otwarte źródła ognia, i dorzuciła jeszcze papierowe serwetki na podpałkę.
Słoik musieliśmy przynieść sobie sami.
Było z tym nieco problemu, bo wołanie o słoik nadeszło wieczorem, na dzień przed imprezą i Norweski odmówił zjedzenia naraz zawartości całego garnca marmolady lub do wyboru słoja musztardy sarepskiej.
Cóż było robić,wyposażona w latarkę, poszłam zatem grzebać w śmietnikach sąsiadów.
(Wydaje się, że Irina jest mi winna trochę godności osobistej.)
Oprócz wołania o słoik, Irina wystosowała również apel o przyniesienie nadwyżek świątecznych ciasteczek domowej roboty. Jako, że jesteśmy prawdopodobnie jedynymi w całym Erefenie, którzy lekceważą tradycję adwentowego kompulsywno-obsesyjnego wypiekania, nie bardzo mieliśmy się czym dzielić. O świcie uderzyłam więc do supermarketu, gdzie kupiłam kilka gatunków i przesypałam je do puszki z napisem: Domowe ciasteczka.
W celu nadania kupnym ciasteczkom domowego sznytu – zdradzam sekret - należy puszkę upuścić kilka razy na podłogę lub po prostu szarpać się o nią z Biskwitem.
Ustawione w bufecie domowe ciasteczka kaczki zniknęły w mgnieniu oka.
Kamuflaż był jednak zbyt udany, albowiem kilka osób zapytało mnie o przepis.
Najpiękniejsza jednak w takich spotkaniach jest tęcza klasowego przekroju społecznego oraz labirynty i meandry zainteresowań poszczególnych jednostek.
Na przykład, rodzice Chantal zawsze ustawiają na boku regał zachęcający do prenumeraty 'Strażnicy'. Czy to początek roku szkolnego, czy święto Grzyba, czy ćwiczenia przeciwpożarowe. Nie wiem, czy robią to, bo panuje tu wolność słowa tudzież wyznania, czy dlatego, że razem wzięci rodzice Chantal na oko ważą pół tony i w sparringu na argumenty wygrywają masą? A może dlatego, że przynoszą zawsze tuzin wyśmienitych czekoladowych placków i przez to wiele im się wybacza?
W szopce, w której występowały Mastodonty pominięto elementy teologiczne, a skupiono się na taksonomii gatunków fauny. Może to z uwagi na uczucia religijne rodziców Chantal, a może dlatego, że sama naszpani jest z Izraela, a w klasie oprócz Dyni, prawosławnej diaspory, kilku zabłąkanych tubylczych dzieci, ma też gromadę małych Chińczyków?
(Acz chińskie matki napiekły domowych ciasteczek, i nie były to Fortune cookies, a klasyczne, lokalne, adwentowe wypieki, więc nie mnie oceniać stopień integracji z Republiką.)
Poza tym grudzień skazał mnie na dietę z ryżowych wafli i bezglutenowej wody.
Wyrok przekazała lekarka, z którą dopiero po kwadransie gwałtownych dyskusji i plastycznych opisów symptomów ustaliłyśmy, że pochodzimy z tego samego kraju, choć z różnych jego końców. To dziwne, ale ustawione na kominku 'Choroby wewnętrzne' obok 'Kompendium polskiej dermatologii' zupełnie nie dały mi do myślenia.
(Na swoją obronę, nie takimi rzeczami ludzie przecież ozdabiają sobie kominki.)
Dieta z bezglutenowej spyży nie jest zła, dopóki człowiek nie połasi się na chleb bez glutenu.
Mam teorię, że ten chleb, eksportowany tu przez firmę z Katowic, to jakaś akcja odwetowa i zemsta za Korfantego. Takim chlebem, odwołajmy się do kultury masowej, to zabija się kaczki (sic!) w towarzystwie Hugh Granta.
To, że jesteśmy mściwym narodem okazało się również wtedy, gdy postanowiliśmy kupić sobie takie łóżko, żeby zmieściły się w nim wszystkie nasze dzieci i żeby jeszcze i dla nas zostało miejsce.
Kiedyśmy kupowali poprzednie, nie wzięliśmy pod uwagę, że stanie ono na trasie somnambulicznych  wędrówek progenitury i że będziemy w nim sypiać warstwami.
Dzieci rosną. Trudno oddychać, gdy niepołączony z rzeczywistością Biskwit wije gniazdo w żebrach. I tak za pierwszym razem, zupełnie przez przypadek, wybraliśmy w erefenowskim sklepie łóżko importowane z Polski.
Jego producent poskąpił nam nóżek, co opóźniło procedurę dostarczenia łóżka o jakieś osiem tygodni. Osiem dodatkowych tygodni na materacu na poziomie runa leśnego!
Niezrażeni tym incydentem, po latach wróciliśmy po kolejne.
Przyjechało nieomal błyskawicznie, bo już po kilku tygodniach.
Razem z panem Kazimierzem do składania.
Bez nóżek!!!
To znaczy, pan Kazimierz miał nóżki. Nogi. Swoje nogi.
I to nie jego należało złożyć, ale on miał złożyć.
Tylko nie mógł, bo nie dali mu nóżek.
Ahoj przygodo!
Znów śpimy na futonie.
Cztery ofiary polskiego sabotażu!
Plus jeden duży jugosłowiański miś, rocznik 1981, onegdaj mój wspólnik, obecnie faworyt Biskwita.
I co?
Mam mniej miejsca niż poprzednio.
Natura naprawdę nie lubi próżni i potrafi ją wypełnić choćby i poliestrowo włochatym niedźwiedzim zadem.
Uaktualnienie 11:32 PM Norweski przed chwilą wstał i przypomniał sobie, że Montessorianie powiedzieli mu, że Biskwit może jednak przynieść sobie takie ciasto jakie lubi. Jeśli to mu się nie przyśniło to oznacza, że bezpowrotnie straciłam okazję, aby upiec tort z kabanosów i kopytek. Suto sypany kruszonką.

©kaczka
11 comments on "[379]"
  1. Eeech, kupuję cudny przepis na domowe ciasteczka, mimo że nie teleportujesz tu Biskwita. Jakoś sobie poradzę.

    ReplyDelete
  2. Jeżuuu, nie wytrzymam, nie musiałam klikać w głupie obrazeczki, ustalać liczby znaków drogowych, ani chybi cud adwentowy

    ReplyDelete
  3. To ja sie tu przyznam po cichutku, ze tez nie kultywuje tradycji wypiekania ciasteczek, raz ze nie umiem, a dwa ze mi sie nie chce.
    Ale tez mam wrazenie, ze wszyscy dokola wypiekaja, i to nie ze po prostu ciach-ciach foremkami, nie, potem jeszcze jest lukier w 10 kolorach, cukrowe kuleczki i serduszka, czekoladowe listki, mini-balwanki z marcepanu (w przekroju podluznym) zlozone pieczolowicie na katafalku z rózowej polewy, jakies srebrne i zlote perelki (czy to sie je?!) zdobiace brzegi ciasteczek z barokowym przepychem - no cuda wianki.

    A ja, prostak, jem Küschen w ciemnej czekoladzie, bo rzucili okazyjnie na swieta, pyyyycha ;)

    I jeszcze pytanko takie: JAK DLUGO trwal wystep chóru i czy nie bylo strat na widowni?

    ReplyDelete
    Replies
    1. Diabel! Przybij piatke w sprawie ciasteczek! Toc to w Republice w czasie adwentu jest olimpijski sport narodowy....

      Delete
    2. A ja to 22 grudnia poszlam do piekarni i kupilam ciasteczka o 30% taniej - wszystkie siedemnascie gatunkow. Mowcie mi, Krolowo Epikurejska, Cesarzowo Trutni, Generalowo Hedonizmu!

      Delete
  4. W "Nie wiem jak ona to robi" pióra ( czy raczej klawitury ) Allison Pearson poznajemy główną bohaterkę, która małym młoteczkiem, narusza lukier na kolejnej i kolejnej słodkiej babeczce. Przygotowuje bowiem wypieki do zaniesienia na szkolny piknik, a nie ma pod ręką Biskwita, który profesjonalnie spatynowałby kupne ciasteczka.
    Porwana tą sceną, czując powinowactwo duchowe z bohaterką, kupiłam tę książkę i srodze się zawiodłam, po babeczkach nie zapodano nic równie smakowitego.

    Nie to co u Was! Kaczki, polarne niedźwiedzie z kartą kombatancką, bezglutenowy Hugh Grant na futonie, z roztargnieniem drapiący "Strażnicą" problemy dermatologiczne, przekładaniec z tuzina czekoladowych placków i nóżek Pana Kazimierza, a w tle chór grecko- niemiecki majtający w ratuszu elektrycznymi świecami. Pięknie!
    Idę czytać raz jeszcze, bo może coś pomieszałam.

    ReplyDelete
    Replies
    1. I w ten oto sposob juz wiemy, kto Biskwitu stresci kolejny rok zycia w jednym zdaniu!
      :*

      Delete
  5. Kaczko, a Norweski jak zmieścił blog na czterech pocztówkach? Niemieckie wyrazy mają format wykraczający poza format pocztówki.

    ReplyDelete
    Replies
    1. Nie bylo latwo, cholernie nie bylo latwo, bo oprocz tego, zesmy naprawde nie marnowali czasu zapewniajac Biskwitu rozmaite rozrywki, tosmy jeszcze staneli przed straszliwymi wyborami: kogo wyciac z tej historii, kogo smiertelnie obrazic, jakie elementy usunac :P

      Delete