[394]

[9 Jan 2018]

(…)
Kilka tygodni temu Google przypomniał, że w 1974 roku ludzkość rzekomo pyknęła do kosmitów telegram z Arecibo. W tym telegramie, który na pierwszy, drugi, a nawet trzeci rzut oka uparcie przypomina Pac-Mana w wersji na Atari, ludzkość niby tłumaczy obcym skąd przychodzimy, kim jesteśmy i którędy na Ostrołękę.
Podobno odpowiedź nie nadeszła. Że niby RSVP kosmici pozostawili bez odzewu.
Nie jestem przekonana.
Biskwit od miesięcy wstaje codziennie przed wschodem słońca i przy świetle latarki mozolnie, świt w świt, bez wytchnienia i w sekrecie przed humanoidami prokuruje i teleportuje raporty do bazy.
Do statku-matki.
O czym?
Trudno powiedzieć.
Ta Rosetta nadal szuka swego kamienia.



Pośrodku: człowiek biskwitański i dysproporcje ludzkości. Dookoła: dowód twierdzenia Fermata, widma światła niewidzialnego, teoria wielkiego wybuchu lub koci kłaczek w powiększeniu, schemat wehikułu czasu w sepii i w kolorze, koordynaty statku-matki (Biskwit, 2018)


Kilka tygodni temu Biskwit skończył pięć lat.
Na śniadanie Biskwit jada owsiankę na surowo, na obiad szpinak z czosnkiem. Chleba z marmoladą nie ruszy. Marmolada to Biskwici kryptonit.
Zdaje się, że to w listopadzie zapisaliśmy jednak Biskwita na lekcje gry na klawikordzie. Biskwita relegowano z nich karnie już po dwóch tygodniach za lekceważący stosunek do instrumentu i kontrowersyjne interpretacje Etiudy Rewolucyjnej. Biskwit podobno wolał śpiewać Marsyliankę. (Prowadząca reklamowała się jako terapeutka muzyczna. Miejmy nadzieję, że będzie potrafiła uporać się z traumą i jeszcze kiedyś odnajdzie radość w uczeniu młodzieży przedszkolnej.)
Obchody  urodzin Biskwita trwały trzy dni i trzy serniki (Biskwit hołduje prostym, laktozotolerancyjnym przyjemnościom), a przeliczając na jednostki rodzicielskiej wytrzymałości, mniej więcej trzydzieści lat wenusjańskich.
Jako, że w swej przedszkolnej grupie rówieśniczej Biskwit jest jedynym drugorodnym dzieckiem, pierworodne imprezy urodzinowe współosadzonych, w których jak dotąd uczestniczył najwyraźniej powiodły jego oczekiwania i wyobrażenia na szkodliwe manowce.
Na tych manowcach podają dipy z jarmużu z przystawką z kalafiora, czipsy z kalafiora i torty z buraków. Sensem imprezy – obowiązkowo domowej - są pruskie zabawy towarzyskie o wysokim indeksie edukacyjnym, prezenty muszą stymulować korę mózgową, a w podzięce goście wynoszą płaskorzeźby własnoręcznie strugane przez solenizanta w kostkach ekologicznego mydła.
Zatem jeśli wydawało nam się, że przez lata odkupiliśmy swe grzechy (do kilkunastu pokoleń wstecz) podczas imprez organizowanych ku czci urodzin Dyni, to byliśmy w błędzie.
Otóż Biskwit zaprosił koleżanki i kolegów.
...
...
...
Do domu.

Mini jeźdźców apokalipsy było siedmioro.
Przybyli na kucykach z leasingu ze Stajni Augiasza, zaparkowali pod domem, a ponieważ byli pieroworodni i mocno nieletni, to przywiedli ze sobą rodziców.
Tak upadł nasz plan, by porzucić kurdupli samopas z niezastąpioną Dynią w charakterze kaowca, sernikiem w charakterze marchewki, zabarykadować się w piwnicy, odkapslować wino i Netflix oraz skupić się na przetrwaniu.
Cóż było robić?
Cóż innego niż udzielić się towarzysko?
Wyszliśmy z bunkra wprost w falę uderzeniową emocji grupy wiekowej lat 3-5. Lelija wyła, bo Biskwit pierwszy wszedł po schodach. Biskwit wył, bo Persefona wyjadła wszystkie zielone emenemsy. Persefona wyła, bo Abelard oświadczył się Eloizie. Eloiza wyła, bo czipsy miały, zacytujmy, ‘głupi kształt’. Zyndram wył, bo wydawało mu się, że but zjadł mu nogę, a Rupert zamknął się w szafie i wąchał naftalinę.
Odebraliśmy protoplastom płaszcze, podaliśmy napoje, relanium, orzeszki fair-trade, odpaliliśmy small talk o pogodzie. W tym czasie apokaliptycy eksploatowali żyłę cukrów i paśli swe kucyki na radioaktywnych barwnikach nienaturalych. W ramach profilaktyki szaleństwa udałam się więc po kieliszki i butelkę wina. Niosłam je triumfalnie na tacy, w rękach wyciągniętych nad głową, balansując między miotającą się pod nogami masą krytyczną pozczepianych ze sobą glutem i cukrem cherubiąt oraz umiejętnie i z doświadczeniem sapera omijając kurduple dyndające na kryształowych żyrandolach.
I co?
Gdy już pokonałam te ludzkie pułapki, gdy dotarłam do stołu z niewychlapaną zawartością, to akurat trafiłam na ten moment, gdy rodzice Biskwiciego narzeczonego kończyli publicznie się zwierzać ze swej abstynencji powodowanej przynależnością do kościoła Świętych w Dniach Ostatecznych.
Ja wszystko rozumiem.
Ja się nawet cieszę.
Wszak z jednej strony to znakomita okazja do infiltracji grupy wyznaniowej, która fascynuje mnie od czasów lektury dzienników Wańkowicza. Z drugiej strony, z wszystkich denominacji, do których można by dopasować Biskwita z narzeczonym, ta, która ma w nazwie Ostateczność, Doomsday, Zagładę, Kres i Paruzję wydaje się być idealnym wyborem. Ale z  trzeciej – na litość, nomen omen, boską – impreza dla grupy wiekowej 3-5 na trzeźwo?!
Serio?

To nie koniec tortury.
Jak ostatni amatorzy, jak niewykarmieni szpakami, jak para wioskowych głupków, nie zaznaczyliśmy na zaproszeniach godziny wieńczącej obchody. Takoż minęła czwarta, piąta, minęła szósta, o siódmej zaczęłam się niepokoić, że już nigdy nie wypiję wina, ani nie skorzystam z łazienki bez konieczności ustawienia się w kolejce. O ósmej zaczęłam dawać do zrozumienia, spacerowałam po domu w papilotach i szlafroku, ziewałam, pytałam wymownie, która to godzina i dlaczego taka późna. Bez skutku!
 O dziewiątej zamiast wychodzić, goście zaczęli wciągać następnych gości, tych, którzy dla zmylenia mieli ich niby odbierać, a ich ilość z minuty na minutę rosła w postępie wykładniczym.
Babcie, mężowie, bracia, siostry, świekry.
Zjedli pierniki, orzeszki, serniki, relanium, słoik ogórków i schowane na czarną godzinę, czekoladki z masłem orzechowym.
Ale to wszystko nic w porównaniu z faktem, że w tym zamieszaniu ktoś z premedytacją odkapslował i wypił moje wino.


(...)
Jedna z montessoriańskich wychowawczyń, przebywająca aktualnie na sześciomiesięcznym urlopie wypoczynkowym (dolary przeciw orzeszkom, że w klasztorze o ścisłej regule całodobowego milczenia) przesłała Biskwitowi prezent na urodziny.
Prezentem był naszyjnik. Głaz narzutowy powieszony na rzemyku.
Wzruszyło mnie to ogromnie, bo Biskwit ma słabość do geologii. Być może to na zlecenie swojej cywilizacji nieustannie pobiera próbki skał i napycha nimi wszelkie dostępne kieszenie. Swoje i matczyne.
(Nasza pralka specjalizuje się w dopieraniu kwarców, granitów i bazaltów.)
Cieszyłam się tą myślą, że oto ktoś dostrzegł pasję mego dziecka i postanowił ją tak pozytywnie wzmocnić.
Cieszyłam się do chwili, gdy Norweski zapytał, czy to aby nie tak testowano czarownice w średniowieczu? Spławiając je z młyńskim kamieniem u szyi?
No i czar jakby jednak trochę prysnął.
[mryg]

©kaczka
27 comments on "[394]"
  1. Kaczko...
    siedzę i płaczę, czy też rżę.
    Najlepsze życzenia pozaziemskiemu cherubiątku!

    ReplyDelete
    Replies
    1. Cherubięcie przyjmuje życzenia w tonie "biorę, bo mi się należy"!
      Dzięki!

      Delete
  2. Biskwit na geologa a Grudka na dendrologa! Niema bowiem takiego patyka, ba nie ma takiej gałęzi, obok której moja Potomka przeszłaby obojętnie. Tym sposobem na balkonie mamy las a w przedpokoju możemy rozpalić ognisko. Tzn. Moglibyśmy, gdyby nie broniłaby ich jak Rejtan.

    ReplyDelete
    Replies
    1. hy hy :) u nas tez byly patyki. Nie bylo takiego wyjscia z domu, zeby od razu nie zaadoptowac skrupulatnie wyszukanego badyla, i to juz od czasów wózka-spacerówki. A co to sie dzialo, jak z braku czasu staralam sie szybko przemknac z tym wózkiem obok lezacego na ziemi obiektu marzen! Lojeeesu, cale osiedle sie dowiadywalo jaka jestem zla matka i jak dziecie cierpi! :)

      Delete
    2. Ha! Faza patyków też była. U Dyni. Każdy patyk trzeba było przerobić na magiczną różdżkę. Gdyby każda z nich spełniała choć jedno życzenie, mówię wam, wszystkie problemy planety zostałyby rozwiązane moją ręką. Od ręki :)

      Delete
  3. Kacza Matko, toż to brzmi jak drugie urodziny Fruzi! Też nie zaznaczyliśmy od-do i też otworzyliśmy off-licence pod stołem. I też nikt nie chciał wyjść. (A najbardziej to nie chciał wyjść angielski imiennik Inżyniera. Tak się dobrze bawił na urodzinach dwulatki.) Nadciąga kolejne party, więc już zaczynamy chomikować kiszone w szafach.

    Teściowie Biskwita! Oczywiście, że to oni to wino!

    ReplyDelete
    Replies
    1. Tak, Norweski (rok lub dwa na stypendium w Salt Lake City) mówi, że z doświadczenia uważa, że najbardziej podejrzani w tej sprawie są Teściowie-abstynenci :)
      Cóż, odczekam do września i wysączę zemstę na zimno.

      Zaznaczycie następnym razem? :)

      Delete
  4. Ha, ja też od razu pomyślałam o kamieniu na szyję, i...

    Dodam też, że zazwyczaj jestem jedyną matką, która odbiera swoje dzieci z imprez o wyznaczonej godzinie. Jeszcze NIKT NIGDY nie odwdzięczył mi się tym samym.

    ReplyDelete
    Replies
    1. Ludzie to wilki!
      (Pomyślałaś, bo znasz Biskwita. PS Mormoni dopuszczają poligamię, więc Piątek nadal w grze ;)

      Delete
  5. siedmioro... z rodzicami i wujostwem... o rany. to musialo bolec!
    jak ja sie ciesze, ze moje dziecko wyroslo jeszcze w czasach, kiedy sie nie robilo takich rzeczy! Bo ja bym nie dala rady, serio, nie ma szans.

    odpoczywaj Kaczko, oddychaj!

    ReplyDelete
    Replies
    1. Bardzo bolało! A najbardziej to wino!
      Z drugiej strony umiarkowaną kontrolę nad młodzieżą znakomicie przejęła Dynia, więc straty w porcelanie i ludziach były o wiele mniejsze niż zakładałam :)

      Delete
  6. Kochana dziecina, kamienie, mój Boże...
    co roku znad mórz rozmaitych przywoziłam pół walizeczki kamieni, co prawda smuciło mnie nieco, że mokre były takie ładne, a suche, ze smakiem rozkładane na balkonie są zupełnie nijakie, męczyły mnie irracjonalne zachowania Nicnierozumiejącychdorosłych (proszę mi natychmiast to sprzątnąć!)ale z wytrwałością naukowca ponawiałam próby co lato. Jeden kamień wyglądu i wielkości czaszki, zwany czule Yorikiem leżał na balkonie kilkanaście lat. Pewnie utylizacja takiego ciężaru nie była dla Nicnierozumiejącychdorosłych tak prosta jak kolekcje szaro szarych maleństw zmieszanych z muszelkami.

    Niech żyje Biskwit, Dynia ich Producenci!

    ReplyDelete
    Replies
    1. O naszym Yoricku opowiedziałam już na fejsbuniu, więc tylko dodam, że zapomniałam wczoraj opróżnić kieszenie kurtki Biskwita, w której to kurtce Biskwit prawdopodobnie organizuje jakiś Prison Break prosto do Australii. Przez godzinę, pralka grzechotała żwirem jak betoniarka.

      Delete
  7. Czy aby na pewno Rupert został zabrany z szafy, czy nadal tam tkwi i wącha? Tak mnie jakoś tknęło.

    ReplyDelete
  8. Podobno niedawno całkiem radioteleskopy odebrały kolejne fale radiowe - telegram z kosmicznych przestworzy. czy to aby nie były życzenia urodzinowe dla Biskwita? wszak koordynaty już znają. w tym rysunkowym szaleństwie chaosowym jest metoda na komunikację a nie wysyłanie mesycz in de botl przez naukowców! jak miło móc wreszcie po gigapauzie zakrzyknąć w monitor WWiillkommeenn Kaczko!
    pozdrowienia z białego Tarchomina
    b.

    ReplyDelete
    Replies
    1. kaczka pozdrawia Tarchomin z zielonego Południa!
      Oooo! Nawiązaliśmy kontakt z Obcymi?! Tak, dolary przeciw fistaszkom, że to było do Biskwita, może na urodziny, a może, że zapomniał odebrać skafander z pralni kosmicznej?

      Delete
  9. Od-do zawsze zaznaczam, bo jestem już matką po przejściach (obecne obchody zbiorowe dotykają dzieci 2, 3 i 4). I zawsze odliczamy, ile już za nami.

    Ale dziecię nr 3 - tworząc w październiku proponowaną listę gości, wypisało ich 18 sztuk.

    18
    18
    17 ośmiolatków i jedna młodsza siostra koleżanki.


    Na nasze pytanie o redukcję (listy, nie dzieci) - syn spojrzał niebieskimi oczętami (a ma on ogólnie prezencję cherubina) i cichutko rzekł - Ale ja ich wszystkich tak lubię.

    Nie daliśmy rady odmówić. Pocieszyliśmy się, że październik taki ładny i pół imprezy odbyło się w ogrodzie. Tylko dwoje nie przybyło. Cóż, to bardzo miłe, że lubią Sz. i imprezki, więc nie narzekajmy. Sąsiedzi są w starym stylu (dzieci tworzą hałas, to naturalne i to dobrze, bo wiadomo gdzie są), więc nikt na nas nie doniósł.
    Dzieci starsze 1 i 2 pomogły robić podchody, donosić szklanki, składać origami w wersji superłatwiej.
    Ale głos mi wrócić 2 dni później.

    W listopadzie na piąte urodziny Najmłodszy zaprosił tylko 11 osób. Za to w całości w domu. I nie było starszych, bo poszli na imprezę biegową z ojcem, więc na wsparciu był tylko ośmiolatek. Ale przeżyliśmy, a przedszkolaki jak mnie widzą, to pytają kiedy urodziny J. Z satysfakcją mówię, że w listopadzie, uf.

    ReplyDelete
    Replies
    1. OSIEMNAŚCIE???!!!
      Najpierw zasłabłam, a potem pomyślałam, że może to jest nawet jakiś pomysł? W tłoku mniej się ruszają to i straty mniejsze! Mniej cukru do podziału to i hiperaktywność obniżona!
      Cypis! Ty lisico!!!

      Delete
  10. O, wolałabym kamienie...u nas była zbierana żywizna. Sąsiedzi moich rodziców do tej pory wspominają kilka dziesiątek ślimaków, które w ataku szału przegryzły reklamówkę (chytrze ukrytą przez progeniturę na balkonie) i wyrwały się na wolność, sunąc z 4 pietra ku ziemi, po świeżo otynkowanym bloku.

    ReplyDelete
    Replies
    1. Kwilę! Kwilę! Widzę to! Widzę! Falanga ślimaków wyrwała się ku wolności! Aaaaaaaaa! Made my day!

      U nas niebezpiecznie ewoluuje w stronę kudłatych pająków. Humanitarnie wypuszczamy je na zewnątrz, choć z trudem mieszczą się pod szklanką. Od niedawna Dynia żąda, aby ich nie eksmitować. Trzymajcie mnie!

      Delete
  11. Widzę to widzę, te ślady lśniące jak perła!

    ReplyDelete
    Replies
    1. Tak! Ten śluz ślimaczy jest wyjątkowo plastyczny!

      Delete
    2. Ślimaki na czwartym piętrze to moje wspomnienie z dzieciństwa! Ja swoim urządziłam piękne terrarium na balkonie. Było to terrarium na miarę tamtych czasów i moich możliwości, czyli po prostu duży karton. Na dno kartonu moje pracowite łapki nasypały grubą warstwę ziemi, uprzednio wykopanej na podwórku, w ziemi zasadziły kępkę trawy (wyrwaną z tegoż podwórka), po czym obficie ją podlały i wywaliły do kartonu około 50 sztuk ślimaków, zebranych potajemnie do wiaderka podczas odwiedzin u Babci na działce. Pewna tego, iż urządziłam moim ślimakom istny raj na ziemi, poszłam sobie wywijać fikołki na przyblokowym trzepaku, a w tym czasie moi jednonodzy pensjonariusze myk-myk-myk... Rozleźli się po wszystkich tych apartamentach, których balkony sąsiadowały z naszym. Byłam zdruzgotana i miałam do tych ślimaków palący w sercu żal, że nie doceniły mojej gościnności i tego fantazyjnie zaaranżowanego wnętrza kartonu, ale chyba bardziej zdruzgotana była pani Krystyna z lokalu obok, która całe życie brzydziła się psami, kotami i innym robactwem, a tego dnia musiała odklejać ślimaki od wypieszczonych klepek parkietowych.

      No i oskarowa rola mojej Mamy, która się wszystkiego domyśliła, bo przecież miała już za sobą inwazję biedronek, pasikoników, jaszczurek i kijanek: "No co ty opowiadasz, Krysiu - ślimaki? Na czwartym piętrze?!". Złota kobieta :)

      Delete